Nie oczekuj - nie będziesz rozczarowany
"Hyperion" Dana Simmonsa, porównywany do "Diuny" Herberta* interesował mnie od jakiegoś czasu. Zrobiło się o nim głośno ze względu na ponowne wydanie i w końcu nadszedł czas na przeczytanie.
Nie czytałam właściwie żadnych recenzji, żeby nie nabrać uprzedzeń, przez co mogę się nieco powtarzać.
"Hyperion" jest opowieścią w opowieści, ma formę szkatułkową. Historie siedmiu - właściwie sześciu - bohaterów wypełniają karty powieści. Zupełnie różnych ludzi łączy jeden cel - spotkanie z kimś lub czymś śmiertelnie niebezpiecznym, kompletnie obcym, od którego to spotkania zależy być może los ludzkości. Cóż, nie jest to więc nic zaskakującego w literaturze science fiction. Siedmiu pielgrzymów opowiada historię swojego życia, która doprowadziła każdego z nich w to właśnie miejsce - na planetę Hyperion, pełną zagadek i tajemnic, których nie są w stanie rozwiązać nawet Sztuczne Inteligencje. I te historie są właściwą treścią powieści.
Przyznaję, że każda z opowieści mnie wciągnęła. Prezentują skrajnie różne motywacje bohaterów, którzy mówiąc o osobistych tragediach i poszukiwaniu odkupienia i przebaczenia, pozostają jednocześnie częścią ludzkości z jej ciągle aktualnymi problemami rozwoju. Niestety, zabrakło mi stylizacji języka - wszyscy bohaterowie mówią właściwie tak samo, co dziwi tym bardziej, że przedstawiają sobą zupełnie różne nacje, zawody, wykształcenie - czyli to, co najbardziej wpływa na język. Moją uwagę zwróciła zwłaszcza pani detektyw, której postać choćby z racji wykonywanego zawodu doskonale nadawała się do zindywidualizowania poprzez język. Niestety. Wygląda na to, że ludzkość w wersji Dana Simmonsa ma nie tylko wspólny język, ale też pozbawiona jest cech indywidualnych.
Co ciekawsze, te cechy, które udaje się autorowi pokazać podczas przedstawiania kolejnych bohaterów, znikają częściowo, gdy powracamy do głównego wątku. Tak jest na przykład z dręczonym bólem Księdzem.
Skupienie się na pojedynczych historiach bohaterów odsunęło w cień główny wątek powieści, który stał się tylko pretekstem, czasem wręcz zbyt oczywistym, dla przedstawiania kolejnych postaci. Potwierdza to zakończenie "Hyperiona" - a właściwie jego brak. O tym co dalej, drogi czytelniku, dowiesz się w następnym tomie. Tego się ludziom nie robi! Cóż, przynajmniej "Diuna" mnie nie zostawiła w takim zawieszeniu. Wydawca, dzieląc "Hyperiona" na dwa tomy, ryzykuje poważne rozwścieczenie zawiedzionego czytelnika.
Sześćset stron połknęłam w dwa dni, narracja nie jest nużąca, ale nie jestem pewna, czy nie wynika to z bardzo prostego języka. Zabrakło mi też u Simmonsa swoistego talentu (a tak!), jaki ma na przykład (uwaga!) Stephen King. Niezależnie bowiem od wszystkiego innego, autor poczytnych horrorów ma dar, jaki szczerze podziwiam u wszystkich pisarzy. Potrafi zawrzeć w kilku słowach całą historię człowieka - jego dzieciństwo, czas młodości i dojrzałości, urazy i miłości, słabości, wady i zalety, i wynikające z nich osobowość i charakter. Potrafi też King świetnie stylizować język. W "Hyperionie", niestety, tego zabrakło, miałam wrażenie, że poznaję wprawdzie historie bohaterów, ale nie poznaję ich samych. "Terror" Simmonsa wciągnął mnie dużo bardziej, właśnie poprzez postacie, niż jego ponoć najsławniejsza powieść.
Podsumowując: na pewno sięgnę po kolejny tom, bo chcę wiedzieć, jak to się skończy. Jednak nie zostawiła we mnie ta powieść tego, co swego czasu zostawiła we mnie "Diuna" (podkreślam to, bo porównanie "Hyperiona" do powieści Herberta uważam za mocno przesadzone) czy "Solaris" Lema. Nie odcisnęła na mnie swego znaku, po prostu spędziłam nad nią przyjemnie czas. Ale też nie od wszystkich książek można oczekiwać głębokich przeżyć, nieprawdaż?
---
* Dan Simmons, "Hyperion", przeł. A. Nakoniecznik, wyd. Mag, Warszawa 2007, tekst z okładki.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.