Przedstawiam
KONKURS nr 21 pt.
„GDZIE BYŁY TE IMPREZY?”, który przygotowała
Moni:
Impreza, party, przyjęcie, proszony obiad czy kolacja, festyn, bal, wesele... – w literaturze jest ich mnóstwo, a ja wybrałam dla Was dość charakterystyczne fragmenty, o różnym stopniu trudności. W konkursie
„Gdzie były te imprezy” chodzi o to, czy właśnie dany urywek pamiętamy bądź kojarzymy, dlatego celowo nie wprowadzam do nich żadnych zmian, nie maskuję specyficznych miejsc, nie stosuję inicjałów, nawet gdy powinnam to uczynić (niech więc to będą takie moje ogólne podpowiedzi).
Jak zwykle należy odgadnąć autora (imię i nazwisko) oraz tytuł książki. Za każdy fragment można zdobyć dwa punkty, za wszystkie 25 fragmentów - maksymalnie 50 punktów. „Strzały” w autora i tytuł są oczywiście mile widziane, ale ograniczmy je do trzech prób.
Rozwiązania (czy ich propozycje) proszę przesyłać
do 27. kwietnia, do godziny 20:00,
Na adres: [...]
Nagrodą dla wszystkich uczestników konkursu jest tradycyjnie ogromna satysfakcja!
Życzę dobrej zabawy i czekam na liczne maile!
UWAGA!
Odpowiedzi nie zamieszczamy na Forum! Wysyłamy mailem!
FRAGMENTY KONKURSOWE
1.
Impreza musi się odbyć bo...
Bo tak.
Bo jesteśmy w wieku, w którym się imprezuje.
Bo kiedyś będzie za późno.
Bo na Mazurach pada deszcz.
Bo kot Milki lubi nasze towarzystwo i głaskanie pod włos.
Bo my lubimy kota Milki.
Bo jej wieża zarosła kurzem.
Bo w kraju jest smutno.
Bo za piętnaście lat już nam się nie będzie chciało.
Bo trzeba mieć trochę ruchu.
Bo sąsiedzi się przyzwyczaili, że jest cicho, a na przyszłość to będzie dla nich niezdrowe.
Bo trzeba naocznie się przekonać, czy Dominik ma w szafie jeszcze jakąś parę spodni, czy też tylko tę jedną, w której od roku chodzi.
Bo wszyscy wokół imprezują.
2.
Niemal na każdej kolacji, na którą mnie proszono, podawano konfitury z dyni. Za pierwszym razem bardzo mi smakowały – były tak złociste, że wydawało mi się, iż jem promienie słońca i nieostrożnie zdradziłam się z tym. Natychmiast w mieście rozgłoszono, że lubię konfitury z dyni, i ludzie przygotowywali je specjalnie dla mnie.
3.
Jedną z najnudniejszych imprez, jakimi raczono nas w owym czasie, był doroczny festiwal szkolnych chórów i zespołów wokalnych. Zgodnie z regulaminem, odbywał się on zawsze na terenie tej szkoły, której reprezentacja ostatnim razem zdobyła pierwszą nagrodę – sławetnego „Złotego Słowika”. W ubiegłym roku to żałosne trofeum wywalczył zespół właśnie z naszej szkoły – głupkowaty „Tercet egzotyczny”, specjalizujący się w kubańskim folklorze i cieszący się wśród nas jak najgorszą opinią. No i teraz, przez ten ich przeklęty sukces, zwalało się nam na głowę prawdziwe nieszczęście: organizacja festiwalu, „praca społeczna” po lekcjach, a wreszcie jądro koszmaru – trzydniowe przesłuchania, uwieńczone finałem i koncertem laureatów, na których obecność była absolutnie obowiązkowa – jako wyraz gościnności gospodarzy.
4.
W chałupie pachniało niezamieszkaniem, czyli wilgocią i resztkami jesieni, suchych liści i siana. Oraz smrodem myszy. Było zimno. Usiadł przy stole i spisywał dane z ich dowodów osobistych. Wszyscy byli z Wrocławia. Mieszkali na ulicach, których nazwy brzmiały wielkomiejsko i światowo: Wiedeńska, Wybrzeże Wyspiańskiego, Grunwaldzka, Kosmonautów. No tak, wiedział, że przyjechali tu na sylwestra, żeby się napić i powygłupiać. Jasne, że nie byli przemytnikami, że w żaden sposób nie mogli zaszkodzić granicy. A jednak teraz nie wypadało się wycofać, powiedzieć: w porządku, jadę dalej, ja też mam imprezę wieczorem, ciemny garnitur już wisi na drzwiach szafy, wyprasowany i gotowy, wódka mrozi się w lodówce i szampan tryumfuje w barku meblościanki.
5.
Pierwszy bankiet był wydawany przez amerykańskiego pułkownika na cześć nowego prefekta Kioto. Gości zaproszono do dawnej rezydencji rodu Sumitomo, obecnie kwatery głównej siódmej dywizji US Army. Ze zdumieniem patrzyłam na pomalowane na biało kamienie w ogrodzie i na angielskie napisy rozwieszone na drzwiach. Nic z nich nie rozumiałam. Po bankiecie poszłam do Ichiriki.
6.
Wieczorem impreza. Urodziny, wyprawiane w wiejskiej chatce. Stroimy się: przymierzam do obskurnych ogrodniczek wyjściowe bluzki. Piotr wyciąga supermarynarkę i czesze włosy grzebieniem zamiast zwyczajowo palcami.
Przed chatką pochodnie, w środku urodzinowa stypa. Wszyscy na czarno, siedzą za stołami w bergmanowskiej zadumie. Usztywnieni prozakiem i rozmiękli alkoholem. Frustracja emigracyjna. W latach osiemdziesiątych czuli się lepiej w porównaniu z Polską. Teraz ich samochody, domy na kredyt są gorsze od wielu krajowych.
7.
Tosia nadal chora. Żeby jej tylko nie przeszło w zapalenie płuc!
Objawiła się Beata. Zawiadomiła mnie, nagrywając się na moją domową sekretarkę, że planujemy (my!) upojny wieczór andrzejkowy w Atlanticu, gdzie Konio wprawdzie nie zagra tym razem, ale będzie obecny. Jeżeli Laurze się uda, to ona też będzie obecna. Ja też mam być obecna i powinnam wziąć swojego ponurego pilota.
Tu sekretarce skończył się czas nagrywania.
8.
W ciągu kolacji dużo się jadło i piło, dużo było śmiechu. Upłynęło niewiele czasu, gdy wesołość osiągnęła szczyt, żarty stawały się coraz mniej wybredne: co chwila rozlegały się słowa, które w pewnym środowisku uważane są za dowcipne, a które zawsze kalają wymawiające je usta. Słowa te budziły hałaśliwy poklask Nanine, Prudencji i Małgorzaty. Gaston bawił się znakomicie. Ten chłopiec o czułym sercu miał jednakże umysł nieco spaczony przez przedwcześnie nabyte przyzwyczajenia. W pewnej chwili chciałem zapomnieć o wszystkim, zobojętnieć na to, co miałem przed oczyma i wziąć udział w wesołości, która była jakby jednym z dań tej uczty. Ale z wolna wyosobniłem się z hałasu, szklanka moja stała wciąż nie tknięta, zapadałem nieomal w smutek na widok pięknej dwudziestoletniej istoty, która piła i wyrażała się jak tragarz, i śmiała się tym głośniej, im bardziej skandaliczne było to, co mówiono.
9.
Przybyła kiedyś do mnie przyjaciółka, którą chciałam podjąć z szykanami. Na stole stało piwo i pokrojony żółty serek.
Przyjaciółka spojrzała na to i z wielkim wzruszeniem rzekła:
- O Boże, zrobiłaś przyjęcie...?!
I kolejny fragment z tej książki:
Obiad proszony z udziałem dwóch sztuk zagranicznych gości... no...? Jak by u nas wyglądał? Nie muszę mówić, wszyscy wiedzą, stół zawalony mięsiwem, wędlinami, sałatkami, barszczykiem, pieczystem, jarzynkami, ciastem, diabli wiedzą, czym jeszcze, roboty na dwa dni przedtem i cały dzień potem, a z resztek ze dwa wieprze wyżyją przez tydzień. No, może przez tydzień to przesada, ale całodobowa uciecha dla nich gwarantowana.
Tymczasem w Danii wyżej określony posiłek wyglądał następująco:
Przystawka w postaci połówki awokado na łba, z krewetkami w środku.
Danie zasadnicze: mięsko, kartofelki, sałata, kukurydza z puszki, groszek zielony z puszki, tylko do podgrzania.
Deser: sałatka owocowa na kruszonce herbatnikowej z bitą śmietaną.
Koniec, kropka.
Jako napój, dla uczczenia gości, służyło wino. Normalnie byłoby piwo. Oczywiście kawy albo herbaty można było potem dostać skolko ugodno.
I, co śmieszniejsze, wszyscy byli najedzeni.
Podobny posiłek w charakterze wystawnego przyjęcia stanowiłby ostatnią hańbę dla polskiej pani domu, która odniosłaby z tego jedną korzyść, a mianowicie nie musiałaby potem sprzątać i zmywać. Przedtem umarłaby ze wstydu.
10.
W sobotę wieczór Laura-Louise wydała pożegnalne przyjęcie w swym małym, ciemnym i zalatującym tannisem mieszkaniu na dwunastym piętrze. Przyszli państwo Wees i Gilmore, pani Sabatini ze swym kotem Błyskiem oraz doktor Shand. (...) Roman opowiadał o planowanej trasie podróży zdumiewając panią Sabatini, która nie mogła uwierzyć, że omijają Rzym i Florencję. Laura-Louise serwowała domowe ciasteczka i niezbyt mocny poncz owocowy. Rozmowa skupiła się na tematach tornada i praw obywatelskich.
11.
Nasza Apa świetnie wyczuwa, kto jest dobrym człowiekiem i zaraz się do niego klei. W tym roku przyszedł do nas ksiądz Janusz z kolędą, który wiele dobrego dla mnie i dla Magilli zrobił, więc Apa wlazła mu pod sutannę i wcale wyjść nie chciała. Znalazłam jednak na nią sposób: odtworzyłam jej głos Ryszarda z telefonicznej sekretarki:
– Pokój temu domowi – mówił Ryszard – kochani, mam do wypicia szampana, do zjedzenia super śledziki po japońsku, a do ustawienia kilka szafek i regałów w moim średnim pokoju. Zapraszam was na przyjęcie wieczorem i oby wasze chęci były współmierne do ciężkości szaf.
12.
Intrygantka dotrzymała słowa. Zaprowadziła mnie na jedną z tych uczelnianych imprez organizowanych niemal co wieczór przez ten czy inny wydział w różnych obskurnych lokalach – nie wiadomo, czy zaprojektowanych specjalnie na ich użytek czy z przeznaczeniem na magazyny starych opon.
Był listopad, w dżinsach trzęsłam się z zimna. Pomieszczenie wypełniał odrażający hałas, ścieżka dźwiękowa serwowała jedną katorgę za drugą. Można było albo udusić się w papierosowym dymie, albo stać w pobliżu otwartych na oścież drzwi, ryzykując zapalenie płuc. W ohydnym oświetleniu ludzie wyglądali na jeszcze brzydszych niż w rzeczywistości.
- Beznadzieja – orzekła Christa.
- Ja też tak uważam. Wychodzimy?
- Nie.
- Przecież sama powiedziałaś, że jest beznadziejnie.
- Obiecałam twoim rodzicom, że cię gdzieś zabiorę.
13.
Gościmy u rodziny Emeline w cudownym starym domu na wsi. Kilka razy byłem u nich, raz z Tamarą. Region nazywa się Finistère, koniec świata. Tamara od razu zakochała się w Bretanii. Krajobrazy, morze, muzyka, kultura. Najbardziej zafascynowały ją tańce i festyny, które tu nazywają się festnoz. Co sobota jakaś wioska organizuje festnoz, zespół gra muzykę bretońską i wszyscy tańczą, ludzie w wieku od ośmiu do siedemdziesięciu lat. Kiedy zaczyna się muzyka, wszyscy biorą się za ręce i tworzą jeden wielki wąż. Są różne kroki. Ten, kto ich nie umie, musi się starać naśladować sąsiadów. Tamarze poszło to łatwo, tańczyła kiedyś w zespole. Była tym wszystkim tak zachwycona, że nawet chciała stworzyć w Warszawie kółko tańca bretońskiego. Do tego nie doszło, ale kiedyś na imprezie u niej na Baboszewskiej włączyła bretońską muzykę i uczyła wszystkich tamtejszych tańców.
14.
Weszliśmy wreszcie na salę taneczną, udekorowaną balonami, serpentynami i siatką wojskową, pożyczoną z pobliskich koszar. Wzdłuż ścian stały długie ławy przyozdobione obrusami z ceraty udającej haftowane płótno. Miejsce państwa młodych zaznaczał ogromny różowy tort z parą marcepanowych mustangów na szczycie. A nad stołem zwisały na żyłce dwa toporne styropianowe gołąbki, połączone obrączkami z cynfolii, oraz girlandy kwiatów z marszczonej bibuły.
– Zapraszamy do stołów! – zawołał nieco zaczerwieniony Józek. Najwyraźniej zdołał
zachować kilka butelek wśród osobistej uprzęży.
Wszyscy zasiedli na swoich miejscach. Ja między Maćkiem i Julką. Naprzeciwko Bolek ze swoją tajemniczą szatynką. A Rysiek? Siedział pięć metrów dalej, smętnie wpatrując się w pusty talerz, ozdobiony jak wszystkie inne niebieskim napisem PSS Społem.
15.
Krótką odległość do pałacu pokonali w jego saniach. Okrył ją troskliwie ciężkim pledem. Była jasna, mroźna noc i tysiące gwiazd na niebie. A każda wydawała się odbijać w świecach jarzących się blaskiem w oknach pałacu. Doktor szybko wprowadził Daninę do środka i powiódł na górę do przestronnego, pięknie urządzonego salonu, całego w pastelowych jedwabiach i brokatach, pełnego marmurów, malachitu i przepychu. Ten pokój miał znacznie mniej oficjalny charakter niż większość pozostałych. Ogień buzujący na kominku, blask świec, ciepłe przyjęcie, jakie jej zgotowano, wszystko to złożyło się na domowy nastrój, którego chyba nigdy dotąd nie zaznała, nigdy nie była szczęśliwsza. Już samo to, że jest tutaj, w gronie rodziny carskiej i jej przyjaciół, wraz z Nikołajem – już samo to było jak sen. Aleksy nie odstępował jej przez cały wieczór.
16.
– Nic nie piłeś? – pyta się mnie Pele.
– Nie – odpowiadam.
– To co ty? – dziwi się Pele. Dzisiaj twoja osiemnastka, a ty jeszcze jesteś trzeźwy?
Uśmiecham się; miło mi, że mnie szukali. I miło mi, że o mnie pamiętają.
– E, tak to nie może być – mówi Pele. Po czym zwraca się do Maradony:
– Maradona, idziemy na górę po kurtki i idziemy z Borysem na flaszkę.
– E, nie... – protestuję bez przekonania. – Może nie...
– Co nie! – mówi Pele. Idziemy na flaszkę i nie ma gadania. Przecież dzisiaj twoja osiemnastka, to trzeba to oblać.
17.
Wdowa okazała się wyjątkową kobietą. Wszystko, co mówiliśmy, traktowała jak wiadomości kolejnego serwisu informacyjnego i reagowała na nie autentycznym oburzeniem, śmiechem lub współczuciem. Wypiliśmy kilka butelek bordeaux, które donosił kucharz, ponaglany regularnie przez telefon leżący na stoliku w ogrodzie. Gdy wstawaliśmy od stolika, byłam w bardzo erotycznym nastroju. To przez to bordeaux, francuski, który działa na mnie jak afrodyzjak (miej skojarzenia, jakie tylko chcesz), i przez fakt, że jutro wylatujesz z Nowego Jorku do Paryża.
Gdy w ogrodzie zrobiło się zbyt chłodno, przeszliśmy do rezydencji wdowy. Alicja z niepokojem i rozdrażnieniem obserwowała, jak student pomaga wstać wdowie z krzesła w ogrodzie i opartą o jego ramię i przytuloną, obejmującą go w pasie prowadzi do rezydencji.
18.
Rok 1955 upamiętnił się tym, że Amerykanie dwukrotnie tańczyli z radości na ulicach. Raz z powodu bezprecedensowego wydarzenia w historii Brooklynu – to znaczy zwycięstwa brooklyńskiej drużyny baseballowej nad nowojorskimi Jankesami oraz wygrania przez nią Baseballowych Mistrzostw Stanów.
Drugą ogólnokrajową euforię wywołało ogłoszenie z dnia 12 kwietnia, podające rezultaty szeroko zakrojonych badań doktora Jonasza Salka, który zaszczepił wszystkie dzieci w Pittsburghu. Orzeczenie to stwierdzało po prostu, że eksperyment zakończył się powodzeniem. Nauka odniosła wreszcie zwycięstwo nad polio. Cały kraj oszalał z radości i jak potem jeden ze świadków wspominał – „wszędzie bito w dzwony, trąbiono klaksonami, uruchamiano syreny fabryczne, strzelano z armat i przetrzymywano na chwilę czerwone światła na skrzyżowaniach. Zwalniano się na resztę dnia z pracy, zamykano szkoły albo organizowano w nich naprędce ogniste apele, pito toasty i tulono dzieci. Ludzie chodzili do kościołów, uśmiechali się do obcych i przebaczali sobie wzajemnie”.
19.
Było kwadrans po jedenastej i ze zdumieniem stwierdziłem, że mieszkanie pełne jest gości i że wielu z nich, mimo moich rozpaczliwych sugestii, pali papierosy. Skandal, po prostu skandal! Chrząknąłem, ale nikt nie uslyszał. Przetarłem oczy, zakaszlałem wymownie, ale choć byłem najstarszy, nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Huknąłem więc co sił w płucach, zamachałem rękami i wykonałem w powietrzu tantryczny piruet, który odgania demony i neutralizuje smrody. Niestety, subtelne metody nie wzruszały ściany ignorancji, której rozbicie domagało się raczej bomby. Ach, jakże bezsilnymi czyni przemoc swoich przeciwników! W ostatecznym odruchu rozpaczy padłem na kolana, zagroziłem głodówką i nie wiedząc już, co czynić dalej, z godnością położyłem się na łóżku i zamilkłem. (...) Z niemą rezygnacją patrzyłem, jak moi goście popiół strząsają na dywan, niedopałki wrzucają do doniczki z birmańską paprocią i pochłonięci rozmową ignorują moją osobę.
20.
Brzęk kieliszków z szampanem harmonizował z sonatą Mozarta. Harfa tworzyła melodyjny podkład cichych rozmów. Griffin Scope lawirował między czarnymi smokingami i błyszczącymi sukniami. Ludzie zawsze opisywali Griffina Scope’a tym samym słowem: multimilioner. (...)
Przyjęcie zostało zorganizowane z powodu szczególnie miłego sercu Griffina Scope’a: zebrania funduszy na rzecz fundacji charytatywnej Brandona Scope’a, nazwanej tak dla uczczenia pamięci jego zamordowanego syna Brandona.
21.
Czy wiesz, jaką suknię miała na sobie wtedy, gdy ciebie poznała? Widzisz, a ja wiem, i wiem też, że nic w tobie nie dostrzegła wówczas, żadnego znaku, żadnej zapowiedzi, cieszyła się zabawy i kpiła ze mnie. Występowałam na tym „balu” po raz pierwszy w roli szczęśliwej małżonki. Przyszliśmy we trójkę, z nią i Józefem, ona była jak zwykle bez partnera i to, jak zwykle, nie mogło się podobać kobietom. Na owej uroczystości wszyscy pracownicy otoczeni byli rodzinami, nudna zabawa wśród starych znajomych, ich żon i kuzynów, ale Agata bawiła się doskonale. Ani Józef, ani ja nie tańczymy, ona za to szalała.
22.
Towarzyszący im Cristo Bedoya ujawnił liczby, które spotęgowały podziw. Był na weselu z Santiago Nasarem i ze mną prawie do czwartej, ale zamiast wrócić do swoich rodziców, spędził resztę nocy na rozmowach w domu swych dziadków. Uzyskał tam szereg informacji brakujących mu dotąd do obliczenia kosztów wesela. Oszacował, że pod nóż poszło czterdzieści indyków i jedenaście świń dla gości, i cztery jałówki, które pan młody kazał upiec dla wszystkich na głównym placu miasteczka. Oszacował, że wypito dwieście pięć skrzyń alkoholu z przemytu, a prawie dwa tysiące butelek rumu rozdano tłumom. Nie było takiej osoby, ni biednej, ni bogatej, która w ten czy inny sposób nie uczestniczyłaby w najgłośniejszym weselu, jakie kiedykolwiek widziano w miasteczku.
23.
Pożyczyłam dwieście złotych od Renki, żeby moich gości nakarmić godnie i z całą staropolską gościnnością. Kupiłam indyka, schab, śliwki, pomidory, pietruchę i koperek, ziemniaczki, wino dobre, kalifornijskie. Zrobiłam roladę z indyka, upiekłam schabik ze śliweczkami, paluszki lizać, sałata lodowa wypłukana stała w lodówce, bułeczki na niedzielne śniadanko zapewnione, butelka białego wina chłodzi się, a ja znów rzucam się do sprzątania. Koło czwartej wpadam pod prysznic, żyć mi się nie chce, podpieram się nosem, mieszkanie błyszczy, przecież mogą być lada chwila. Czekam.
O siódmej wieczorem Ula pyta przez płot, czy do nich nie wpadnę. No, nie wpadnę, bo czekam. Mogą być za chwilę, za moment, bo przecież już wieczór się zbliża. W domu jestem sama, nikt im drzwi nie otworzy. Więc czekam. O wpół do drugiej w nocy doszłam do wniosku, że już nie przyjadą, i położyłam się spać.
24.
Patrycja wyszła z przyjęcia weselnego. Nie, w porządku było, wszystko wspaniale się udało, udziec jagnięcy rozpływał się w ustach, złote jabłka Hesperyd, podane na ciepło, roztaczały cudowne aromaty, atmosfera była przemiła i nawet kaloryfery zaczęły grzać mniej więcej po godzinie od chwili wybicia szyby, dzięki czemu można było wyłączyć elektryczny grzejnik, przy którym gromadzili się biesiadnicy. (...)
Patrycja zjadła też zdecydowanie zbyt wiele wszystkiego. Przy drugiej porcji kremu orzechowego z bitą śmietaną i ajerkoniakiem oraz czekoladowymi wiórkami poczuła, że przeholowała, zrobiło się jej nawet odrobinę niedobrze. Więc opuściła pokój biesiadny (nikt tego nie zauważył, bo właśnie stryj Józeczek wdał się z Markiem w spór na temat programu powszechnej prywatyzacji) i poszła do kuchni, gdzie zaparzyła sobie herbatki miętowej.
25.
Latem w powiecie odbywały się pieczenia wołów i bale prawie co tydzień, ale dla rudych panien Tarleton z ich prawie nigdy nie słabnącym zapałem do zabaw, każda barbakoa i każdy bal był sprawą tak podniecającą, jak gdyby był pierwszym w ich życiu. Dziewczęta te były ładne i wesołe i tak teraz ściśnięte w powozie, że krynoliny ich i falbanki wystawały na zewnątrz, a parasolki trącały się co chwila i zderzały nad dużymi kapeluszami z florenckiej słomki, przybranymi różami i czarnymi aksamitkami. Pod rondami kapeluszy widać było wszystkie odcienie rudych włosów – czerwonawe włosy Hetty, złocistoblond Kamili, miedzianokasztanowe Randy i marchewkowe – małej Betsy.
================================
Dodane 21 kwietnia 2011:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu