„PIES w LITERATURZE”, to
Konkurs nr 14, przygotowany przez
Anitkę:
Oto mój kolejny konkurs pt.
„PIES w LITERATURZE” . Mam nadzieję, że nie będzie ani za łatwy, ani za trudny i zachęcam do udziału wszystkich biblionetkowiczów – również kociarzy.
Pytań jest 18. Za każde do zdobycia 2 punkty: po jednym za autora i tytuł, czyli w sumie 36. Pytań dodatkowych tym razem nie ma. Po przemyśleniu sprawy doszłam do wniosku, że skoro niektórzy uczestnicy konkursu i tak się posiłkują zaglądaniem do książek, to pytanie dodatkowe nie spełnia swojej roli. Jeśli odgadniemy tytuł, odpowiedź na pytanie dodatkowe zawsze da się znaleźć w źródle, a to nie o to chodzi.
Imiona psów zastąpiłem literką X., a charakterystyczne i przez to mogące zbyt wiele podpowiedzieć imiona innych, zazwyczaj ludzkich, bohaterów skróciłam do inicjału.
Na
odpowiedzi czekam
do 13.01 (piątek) do godz. 24.00 pod adresem [...].
Potwierdzenia będę wysyłać wieczorem; jeśli ktoś będzie miał problem z przesłaniem odpowiedzi lub nie otrzyma potwierdzenia w ciągu 24 h, proszę o kontakt na forum.
UWAGA!
Odpowiedzi nie zamieszczamy na Forum! Wysyłamy mailem!
.......................................................................................
FRAGMENTY KONKURSOWE
1.
Pies nie ma w porównaniu z ludźmi zbyt wielu przywilejów, ale jeden z nich jest wart wiele: eutanazja nie jest w jego wypadku zabroniona przez prawo; zwierzę ma prawo do miłosiernej śmierci. X. chodził na trzech łapkach i im dalej, tym większą część czasu spędzał, leżąc w kącie. Jęczał. Obydwoje małżonkowie byli zgodni, że nie mogą mu pozwolić na zbyteczne cierpienie. Ale zgoda na tę zasadę nie oszczędzała im dręczącej niepewności: jak poznać moment, kiedy cierpienie jest zbyteczne? Jak określić chwilę, w której już nie warto żyć?
Gdyby przynajmniej Tomasz nie był lekarzem! Można by się było schować za kogoś trzeciego. Można by iść do weterynarza i poprosić go, żeby dał psu zastrzyk.
Jest to takie straszne, przyjąć na siebie rolę śmierci! Tomasz długo upierał się, że sam nie da mu żadnego zastrzyku, że zawołają weterynarza. Ale potem zrozumiał, że nie ma prawa odmówić mu przywileju, który nie jest udziałem żadnego człowieka: śmierć przyjdzie do niego w postaci tych, których kochał.
2.
To był mały piesek rasy japońskiej. Nazywał się X. Miał prawo spać w łożu cesarskim. W czasie różnych ceremonii uciekał cesarzowi z kolan i siusiał dygnitarzom na buty. Panom dygnitarzom nie wolno było drgnąć ani zrobić żadnego gestu, kiedy poczuli, że mają mokro w bucie. Moją funkcją było chodzić między stojącymi dygnitarzami i ocierać im mocz z butów. Do tego służyła ściereczka z atłasu. To było moim zajęciem przez dziesięć lat.
3.
- Zgadza się – przyświadczyła J. – Ten pies to czyste złoto! Myślałam, że go weźmiemy ze sobą, bo może pana Wolskiego trzeba pośledzić, albo co, ale teraz widzę, że musimy go zostawić. W ogrodzie. Potem nam powie, co było. Zostań tu piesku, mój skarbie najśliczniejszy, mój brylancie, tu zostań! I pilnuj! Pilnuj bramy!
X. dla swojej ukochanej pani był gotów na wszystko. Nie warował w bezruchu przy bramie, zaczął obiegać ogród, czujny na każdy ruch za ogrodzeniem, doskonale wiedząc, co dzieje się na zewnątrz.
4.
W soboty X. jest smutna. Dawniej tak nie było. Przeciwnie, chodziła z nami na ćwiczenia, biegała i skakała, słysząc wystrzały i kule przelatujące nad nią z gwizdem, wszędzie było jej pełno, ożywiała się bardziej niż jakiegokolwiek innego dnia. Ale potem przywiązała się do mnie i zmieniła. W soboty zachowywała się dziwnie, czepiała się mnie jak rzep i chodziła przy nodze, liżąc mnie i gapiąc się szeroko otwartymi ślepiami. Już dość dawno zauważyłem, że za każdym razem, kiedy wracamy z ćwiczeń i prowadzą nas do łaźni, albo później, kiedy wracam do sypialni przebrać się w mundur wyjściowy, włazi pod łóżko albo zakopuje się w szafce na ubrania i zaczyna cicho skomlić z żalu, że wychodzę. I pochlipuje cichutko, kiedy stajemy na zbiórce, a potem idzie za mną ze schylonym łbem, jak pokutująca dusza. Staje w bramie szkoły, podnosi pysk i zaczyna patrzeć na mnie, a ja czuję jej spojrzenie, kiedy jestem już daleko, nawet wtedy, kiedy dochodzę do alei Palmeras, czuję, że X. stoi dalej w bramie szkoły, koło wartowni, patrząc na szosę, którą odszedłem, i czekając.
5.
Po pewnym czasie skręciliśmy z szosy w boczną drogę wiodącą przez środek plantacji winorośli. Dom, do którego nas zawiodła, bardzo przypominał odwiedzane przeze mnie wcześniej – łącznie z wściekłym ujadaniem psów łaknących mojej krwi. Psy były dwa, w dodatku nie uwiązane, co stwierdziłem z bezpiecznego miejsca na fotelu pasażera. Madame musiała się sporo natrudzić, by skłonić mnie do opuszczenia samochodu i stawienia czoła komitetowi powitalnemu, ale na szczęście okazało się, że oba szczekające zajadle stworzenia to suki: stara jędza, odrobinę przypominająca psa myśliwskiego, oraz czarna utykająca labradorzyca. Nie były zbyt groźne i jak tylko dopełniliśmy powitalnych formalności, potruchtały do ogrodu i tam padły jak nieżywe.
6.
Tej nocy X. oszalał. Dozorca musiał go już wieczorem uwiązać na łańcuchu w drewutni i tam X. nie zdołał odnaleźć związku pomiędzy rurką z kremem a tym bólem w ogonku, i nie chciał już zostać adonisem zgodnie z wymaganiami ostatniej mody, zaczął więc straszliwie wyć i piana pojawiła mu się na pysku, piana szaleństwa pomieszana z pianą rurek z kremem, i Francin musiał o północy nabić browning, a potem wyszedł na podwórze, skąd po chwili usłyszałam strzelaninę, jeden strzał po drugim, dowlokłam się do okna i zobaczyłam w świetle latarki X.: napinał łańcuch, stał na tylnych łapach i prosił przednimi, że zgadza się już ze skróconym ogonkiem, że jest ze wszystkim pogodzony, tylko niech jego pancio już do niego nie strzela, a Francin wystrzelał cały magazynek. X. jednak wciąż jeszcze nie upadł, wprost przeciwnie, był bardziej wzruszający niż kiedykolwiek przedtem, ciągle stał na tylnych łapach i przebierał przednimi, a ja to wszystko uważałam za grzech śmiertelny, jakiego dopuściłam się na X., i doczołgałam się na otomanę, i rozpłakałam się, i zatykałam sobie uszy przed strzelaniną jak przed wyrzutami sumienia... Tymczasem strzelanina ucichła i X. pewnie już nie żył, jednak na pewno do ostatniej chwili merdał nie istniejącym ogonkiem, bo jako zwierzę z pewnością nie mógł zrozumieć, jak mogliśmy mu sprawić ten ból właśnie my: ja i jego pancio.
7.
– Kup mi go, tatusiu! – zawołała, wyciągając rączkę. – Ma taką śliczną białą łatkę na nosie i stoi zupełnie sam jak małe książątko!
Wobec tego kupił szczeniaka – nikt nie mógł mu zarzucić, że nie potrafi uszczęśliwić swojej córeczki – ale siedemdziesiąt dolców (a może nawet sto, gdyby X. zaliczono do klasy B, czyli dużych psów) to mnóstwo forsy, gdy mowa o kundlu bez strzępka rodowodu. Za dużo forsy, doszedł do wniosku pan Sutlin, kiedy zbliżała się pora wyprowadzki z domku letniskowego nad jeziorem. Poza tym zawiezienie psa z powrotem do Braintree na tylnym siedzeniu saaba sprawiłoby przecież mnóstwo kłopotu – wszędzie zostałyby jego wstrętne kłaki, mógłby nawet zwymiotować na tapicerkę albo zrobić kupę. Sutlin zastanawiał się nad kupieniem klatki, ale najtańsza kosztowała aż dwadzieścia dziewięć dolarów dziewięćdziesiąt pięć centów. A zresztą pies taki jak X. nie byłby szczęśliwy w klatce. Potrzebował wolności, swobody w królestwie lasów i jezior północy. Wystarczy na niego spojrzeć: ma serce włóczęgi – skonstatował Sutlin ostatniego dnia sierpnia, gdy zatrzymał samochód na pustym odcinku Bay Lane i wyrzucił psa na drogę z tylnego siedzenia samochodu.
8.
Nagle w mroku widzę między papirusami dwoje jarzących się oczu. To na pewno hiena albo lampart. Znikają... pojawiają się znowu... Wreszcie słyszę trzask gałązek. Skacze na mnie jakieś zwierzę!... Chcę krzyczeć, podnieść alarm... Na szczęście w porę się powstrzymałem!..
Nie wierzę własnym oczom!... To X.... Przybiegł do mnie... Kochany X.!... Jak się tu dostał? Jak mnie odnalazł? Oczywiście instynkt. Ale czyż instynkt może wytłumaczyć tę niezwykłą wierność? Liże mi ręce. Dobry piesek, mój jedyny przyjaciel obecnie! A więc żyjesz, nie zabili cię!... Zacząłem go głaskać. Rozumie mnie doskonale. Ma ochotę szczekać z radości...
Uspokajam go. Nikt nie może go usłyszeć. Gdyby mógł biec niepostrzeżenie za karawaną, wówczas, być może... Ale cóż to? Czemu on tak uparcie ociera się o moje ręce. Zdaje się, że mówi: „Poszukaj!” Szukam i wyczuwam jakiś przedmiot przywiązany do jego szyi... Za obrożą, na której wyryto dwie dotąd tajemnicze dla mnie litery S.V., tkwi kawałek trzciny.
9.
Co miał robić biedny pies? Żył z Willym od swych najwcześniejszych szczenięcych dni i niepodobna było wyobrazić sobie świat, w którym zabraknie jego pana. Każdą myśl, każde wspomnienie, każdą cząstkę ziemi i powietrza wypełniała obecność Willy’ego. Nawyki niełatwo się wykorzenia i niewątpliwie sporo jest prawdy w powiedzeniu o niemożności nauczenia starego psa nowych sztuczek, niemniej to nie tylko miłość i przywiązanie rodziło w X. lęk przed tym, co miało nadejść. Była to czysta ontologiczna trwoga. Zabierz Willy’ego ze świata i ani chybi sam świat przestanie istnieć.
Taka właśnie niewesoła przyszłość rysowała się przed X., kiedy tamtego sierpniowego ranka dreptał ulicami Baltimore u boku swego schorowanego pana. Bezpański pies wart jest tyle co zdechły i kiedy Willy wyda ostatnie tchnienie, jego też będzie czekał rychły koniec. Znał ten dryl na pamięć, bo Willy przygotowywał go do chwili swojej śmierci już od wielu dni: unikać hycli i policjantów, furgonów i nieoznakowanych pojazdów, czyli hipokrytów z tak zwanych stowarzyszeń przyjaciół zwierząt. Zaczyna się od sieci i kul usypiających, potem nastaje koszmar w postaci klatek i jarzeniówek, a na końcu jest śmiertelny zastrzyk albo dawka trującego gazu.
10.
Kiedy X. przyszedł na moje utrzymanie, nie obiecywałem sobie, że uda mi się dłużej zatrzymać go w moim domu. Siedziałem często i patrzyłem na niego, a on przysiadłszy na dywaniku przed kominkiem spozierał mi w oczy. Myślałem wówczas: „Och, ten pies nie pożyje długo na ziemi. Złotym rydwanem pojedzie prosto do nieba – oto jaki los czeka tego foksteriera”.
Ale kiedy zapłaciłem za tuzin kurcząt, które uśmiercił; kiedy po raz sto czternasty przyszło mi ciągnąć go za łeb, a on warczał i szarpał się, bo mu przeszkodziłem w ulicznej psiej burdzie; kiedy rozpieklona niewiasta przyniosła mi martwego kota, żebym go sobie obejrzał, i nazwała mnie mordercą; kiedy sąsiad mieszkający dwa domy dalej wniósł na mnie skargę do sądu o to, że trzymam luzem wściekłego psa, przez którego musiał zamknąć się we własnej komórce na podwórzu i siedzieć tam przez dwie godziny w zimną noc, i nie odważył się nosa wytknąć za drzwi; kiedy się dowiedziałem, że ogrodnik, osobiście mi zresztą nie znany, wygrał trzydzieści szylingów w zakładach o to, czy X. w wyznaczonym czasie ukatrupi określoną ilość szczurów – wówczas począłem liczyć się z tym, że może jednak będzie dane temu psu nieco dłużej pozostać na ziemskim padole.
11.
Nagle przed wejściem do kościoła rozległo się gwałtowne ujadanie, a potem drapanie pazurów o drzwi. Drzwi otworzyły się z hałasem i do kościoła wpadły: X1, X2, X3, X4 i X5. Stanęły na sekundę, powęszyły, a potem jak szturmowa drużyna rzuciły się przez tłum w kierunku Pirata. Obskoczyły go, skomląc głośno i postękując z radości.
Ksiądz przerwał kazanie i spojrzał surowo na winowajców. Pirat odpowiedział spojrzeniem pełnym bezdennej rozpaczy. A więc wszystko na próżno, świętokradztwo zostało popełnione.
Potem ojciec Ramon się roześmiał i wszyscy ludzie też się roześmiali. – Zabierz psy na dwór – powiedział ojciec Ramon. – Niech tam poczekają, aż skończy się kazanie.
Pirat przepraszając gestami, które wyrażały głębokie zakłopotanie, wyprowadził psy przed kościół. – Źle postąpiłyście – powiedział. – Gniewam się na was. O tak, gniewam się i wstydzę.
Psy czołgając się na brzuchach pojękiwały żałośnie.
- Już się domyślam – powiedział Pirat. – Pogryzłyście moich przyjaciół i rozbiłyście szybę w oknie, żeby przybiec tutaj. Teraz macie grzecznie usiąść i czekać na mnie, niedobre psy, psy świętokradcze.
12.
Doktor Owens próbuje wycofać się z umowy. Brakuje mu już miejsca na psy, a do tego wytworna klientela krzywi się na widok tłumu sparszywiałych kundli. W dodatku upłynął limit czterdziestu ośmiu godzin dla pierwszej partii psów, a nikt się nie zgłosił oprócz pana Kohlera. Doktor Owens zmusza nas do zabrania pierwszych aresztantów. Joe mówi, że puści kundle, gdzie mu się spodoba. Spodobało mu się jakieś dwadzieścia mil za Baltimore Pike, poza obrębem miasta.
Następnego dnia łapiemy rano jedenaście psów. Kiedy zajeżdżamy z nimi do doktora Owensa, on powiada, że o wyładunku nie mam mowy. Joe szczerzy się jak głupi. Podwórko za domem pełne jest kundli poprzywiązywanych do płotu. Jak na jakiejś wystawie psów dla ubogich. Doktor Owens mówi, że póki nie zabierzemy tych dwunastu psów z wczoraj, nie da nam wyładować ani jednego nowego. Koniec końców, odjeżdżamy z dwunastoma kundlami w klatce. Wracamy na komendę do gmachu urzędu miasta i Joe wyjaśnia sytuację kapitanowi Lutzowi. Lutz dzwoni do Filadelfii, gdzie godzą się gazować nasze psy, ale za dolara od sztuki. Nie ma wyboru, więc jedziemy tam, przekazujemy psy – obaj z P. czujemy się przy tym jak ostatnie skurwysyny – i wracamy.
13.
Łapy X. nie były tak twarde i wytrzymałe jak łapy psów husky. Wydelikaciły się przez wiele pokoleń od czasu, gdy ostatni jego dziki przodek został oswojony przez prehistorycznego człowieka. Całymi dniami biegł kulejąc z bólu, a po rozbiciu obozu padał jak martwy. Chociaż głód szarpał mu wnętrzności, nie ruszał się po swoją porcję ryby i Francois musiał mu ją przynosić. Co wieczór po kolacji Metys rozcierał mu przez pół godziny łapy, a wreszcie poświęcił cholewki własnych mokasynów i uszył mu cztery małe mokasyny, dzięki którym X. znacznie mniej cierpiał. Pewnego ranka wywołał nawet uśmiech na zasuszonej twarzy Perrault, gdy Francois zapomniał o mokasynach, a X. położył się na grzbiecie, machając błagalnie w powietrzu czterema łapami, i nie chciał ruszyć się z miejsca bez swoich bucików. Z czasem łapy jego zrogowaciały na szlaku, a zniszczone „obuwie” zostało wyrzucone.
14
X. zbliżał się w ślimaczym tempie, a przecież nie marudził, nie węszył w liściach: wydawało się, że to jakaś niewidzialna moc utrzymuje go w ruchu, pcha go do określonego celu, stopniowo przysuwa go do nas. Sierść mu drgała jak koniowi spędzającemu z siebie muchy, pysk mu się otwierał i zamykał; nieomal padał na lewy bok, ale coś go cal po calu do nas popychało.
- On szuka miejsca, żeby umrzeć – powiedział J.
Pan Tate odwrócił się do J.
- To nie tak zaraz, J. On jeszcze nie zaczął.
X. dotarł do rogu bocznej uliczki biegnącej wzdłuż posesji Radleyów i zatrzymał się, jak gdyby resztką swej biednej świadomości rozważał, którą wybrać drogę. Zrobił parę niepewnych kroków i stanął przed furtką Radleyów, potem spróbował się odwrócić, ale to mu sprawiło trudność.
15.
Jakiś czas później przechodziłam tą samą drogą obok stawu. Polowałam na kuropatwy, ale nie zastrzeliłam ani jednej, więc oboje z X. byliśmy w złym humorze. Nagle X. podbiegł do najodleglejszego drzewa, obszczekał je w stanie wielkiego podniecenia, potem przybiegł do mnie i znów wrócił pod drzewo. Mając przy sobie sztucer, cieszyłam się na myśl o drugim serwalu, bo mają one ładne, cętkowane futro. Podbiegłam pod drzewo, gdy jednak spojrzałam w górę, zobaczyłam zwykłego, czarnego kota domowego. Bardzo zły siedział na samym czubku. Opuściłam sztucer i powiedziałam do X.:
- Jesteś osioł, X., to zwykły kot.
Odwróciłam się do psa, który siedział opodal i patrząc na mnie trząsł się ze śmiechu. Gdy nasze oczy spotkały się, podbiegł ku mnie i zaczął tańczyć. Wymachiwał ogonem, skomlał, skoczył mi łapami na ramiona i przytknął mi nos do twarzy, potem znów odskoczył, aby móc się swobodnie zaśmiewać.
Tą pantomimą chciał wyrazić: „Wiem, wiem doskonale. To był oswojony kot, wiedziałem od początku. Musisz mi wybaczyć. Ale gdybyś wiedziała, jak wyglądałaś, biegnąc pod drzewo!”.
16
Zza drzwi usłyszałem odgłos węszenia. Szpara poszerzyła się i do pokoju wkroczył X. Wskoczył na łóżko i położył się. Ostatnio regularnie dotrzymywał nam towarzystwa w chwilach porannego dosypiania. Pani Fletcher wyznaczyła mu w holu starą, zniszczoną sofę, ale odkąd pojawiliśmy się w domu, X. spędzał z nami coraz więcej czasu, dniem i nocą. Którejś nocy, kiedy właśnie mieliśmy się kochać, wskoczył na łóżko i lodowatym nosem przeciągnął po mojej gołej nodze. Walnąłem głową o kant łóżka i całe podniecenie diabli wzięli, gdzieś w pół drogi między złością a śmiechem.
17
X. nie dawano już wcale jeść ani pić i tylko dzieci chowały dla niego resztki pożywienia, ale on sobie jakoś radził i na postoje przylatywał często z zakrwawioną paszczą i ze śladami ukąszeń na szyi i piersiach. Czy łupem tych walk stawały się szakale czy hieny, czy może lisy piaskowe lub gazele, tego nie wiedział nikt, dość, że nie było na nim znać wielkiego głodu. Czasem też czarne wargi jego bywały wilgotne, jakby pił. Beduini domyślali się, że musiał wykopywać głębokie jamy na dnie wąwozów i w ten sposób dokopywać się do wody, którą węchem pod ziemia wczuwał.
18.
Był to pies - pies czarny jak węgiel, olbrzym, jakiego dotąd nie widziały oczy żadnego śmiertelnika. Jego otwarta paszcza zionęła ogniem, ślepia iskrzyły się, a jakieś gorejące płomyki strzelały z sierści na całym grzbiecie. Rozgorączkowane majaki chorego umysłu nie mogły spłodzić nic równie dzikiego i przerażającego, jak ten czarny potwór, który wypadł spoza tumanów mgły.
Powodzenia!!
===================================
Dodane 20 kwietnia 2011:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu