Przedstawiam
KONKURS nr 8 pt.
„WIZYTA”, który przygotowała
Czajka.
--------------------------------------------------------------------------
Wizyta
„Gościu, siądź pod mym liściem, a odpoczni sobie!
Nie dojdzie cię tu słońce, przyrzekam ja tobie”
Jan Kochanowski
Odwiedzamy się od zawsze. Składamy wizyty długie, krótkie, miłe, przykre, dobrowolne i przymusowe, a ostatnio też wirtualne. Jesteśmy witani z radością i żegnani z ulgą. Odwiedzamy się w najróżniejszych sprawach towarzysko i służbowo.
Z ogromną przyjemnością wybrałam dla Was fragmenty traktujące właśnie o wizytach. Zobaczcie i zgadnijcie, kto kogo odwiedza, gdzie i dlaczego?
Imię lub nazwisko postaci zastąpiłam inicjałem, natomiast w przypadku bohaterów, których nawet inicjał byłby dużym ułatwieniem zamaskowałam poprzez X i Y.
Rozwiązania proszę przesyłać na adres:
... (konkurs zakończony) w formie:
1. numer fragmentu
2. imię i nazwisko autora (1 pkt)
3. tytuł książki (1 pkt)
4. odpowiedź na pytanie dodatkowe (1 pkt)
Za każdy fragment można zdobyć trzy punkty, za wszystkie 25 fragmentów można zdobyć maksymalnie 75 punktów. W odpowiedzi na każdy nadesłany mail będę wysyłać potwierdzenie z informacją o zdobytej ilości punktów. Brak takiego potwierdzenia proszę reklamować na forum. Oczywiście, jak dotąd, można wysyłać odpowiedzi w kilku mailach.
Odpowiedzi można przesyłać
do 11 października, do godziny 22:00, wyniki wraz z Listą Laureatów zostaną ogłoszone na forum następnego dnia.
Nagrodą tradycyjnie jest satysfakcja!
Życzę dobrej zabawy.
„WIZYTA” - fragmenty konkursowe
1.
Chciała się zrazu czymś zająć, zajrzała do kuchni, wróciła, wzięła się do ząbków, do papierosa. Ale niebawem ręce jej opadły bezwładnie, papieros wygasł na popielniczce. Jedyne, co mogła czynić, to przygotowywać i siebie, i mieszkanie na przyjęcie mającego przyjść po południu gościa. Przestawiała krzesła, porządkowała drobiazgi na komodzie, odwracała kwiaty bujniejszym liściem na pokój. Następnie przebrała się w czarną suknię z koronkowym kołnierzykiem i mankiecikami, gdyż zdawało jej się, że jeśli tego nie uczyni zaraz, to potem nie zdąży. Drżała przy każdym odgłosie czyichś kroków na schodach, śpieszyła się, na próżno powtarzając sobie, że przecież do popołudnia jeszcze bardzo daleko. Lecz choć krzątając się miała wrażenie, że czas mknie jak na skrzydłach, wszystkie te zabiegi trwały niecałe pół godziny, natomiast gdy je ukończyła, minuty nawet zaczęły się dłużyć w nieskończoność. Chodziła jakiś czas w kółko, wreszcie ona, która nigdy w dzień się nie kładła, wyciągnęła się ociężale na kanapie, jakby w poczuciu, że tak może łatwiej będzie znieść nacisk wspomnień, przeczuć, oczekiwań.
- Czy to możliwe – szepnęła – żebym go jeszcze kochała?
Kogo?
2.
Przy stole panował rozgwar i szczęk jak na polu bitwy. Sztućce zgrzytały o fajans, co chwila wybuchały głośne spory, zrywał się huraganowy śmiech albo też po prostu wszyscy mówili jednocześnie, każdy o swoim, jak to w rodzinie. Zapewne nawet nie słyszeli dzwonka. Pełna obaw, czy smakowite kluski nie wystygną, pani X pospieszyła więc do drzwi wejściowych, marszcząc z lekka czarne brwi i odruchowo poprawiając uczesanie – ciężki kok upięty z czarnych, siwiejących mocno warkoczy. Pani X była kobietą słusznej postury, toteż gdy otworzyła drzwi, wzrok jej zawisł na wysokości metra siedemdziesiąt, gdzie w powietrzu nie było nawet muchy. Dopiero na bąknięte gdzieś z dołu „dzień dobry” opuściła oczy i ujrzała na progu chudą, niedużą dziewczynkę. Dziecko mogło mieć ze sześć lat. Ustrojono je w drogi kożuszek, czerwony berecik z prawdziwego mohairu, takiż puszysty szalik oraz eleganckie skórzane botki zagraniczne na grubej plastykowej podeszwie. (...)
Dzień dobry – odrzekła – Czego chcesz, mała?
Czego chciała mała?
3.
Dom pana H. był to staromodny, niski, wybielony budynek, oparty o ścianę sosnowego lasu. Gospodarz siedział na ocienionym winem ganku, rozparł się wygodnie, zdjął kurtkę i rozkoszował się swą poobiednią fajką. Skoro poznał, kto nadchodzi, zerwał się, wpadł do domu i zatrzasnął za sobą drzwi. Zachowanie to było wynikiem jego zdumienia, a także wstydu z powodu wczorajszego gwałtownego wystąpienia, ale na widok tego X opuściła reszta odwagi.
„Jeśli teraz jest taki zły, co będzie, gdy się dowie o mojej sprawce?” – myślała strapiona, pukając do drzwi.
Ale pan H. otworzył, uśmiechnął się z zaambarasowaniem i zaprosił X do pokoju tonem łagodnym, choć nieco zdenerwowanym. Odłożył fajkę i naciągnął kurtkę; uprzejmie podał X bardzo zakurzone krzesło. Powitanie minęłoby zupełnie spokojnie, gdyby nie zdradziecka papuga, która zerkała złymi, złotymi oczami poprzez pręty klatki.
Co to była za sprawka?
4.
Brama się otworzyła. Światełko zamigotało w innym jeszcze oknie. Wjechawszy na podwórze bryczka zatrzymała się przed niedużym domkiem, który trudno było dostrzec z powodu ciemności. Tylko jedna połowa była oświetlona; widać było jeszcze kałużę przed domem, na którą padało światło z okien. Deszcz dudnił głośno po drewnianym dachu i szemrzącymi strumieniami spływał do podstawionej beczki. Tymczasem psy aż się zanosiły od szczekania na wszystkie możliwe tony: jeden, podniósłszy łeb do góry, zawodził tak przeciągle i z taką gorliwością, jak gdyby otrzymywał za to Bóg wie jaką pensję; inny odszczekiwał naprędce niby ministrant; pomiędzy nimi dzwonił, niby dzwonek pocztowy, niezmordowany dyszkant, prawdopodobnie młodego szczeniaka, a wszystko to zamykał wreszcie bas, być może, psa sędziwego albo obdarzonego wybitną psią naturą, dlatego że chrypiał, jak chrypi bas na chórze, gdy koncert jest w całej pełni: tenory podnoszą się na palcach, pragnąc usilnie wydobyć wysoki ton, i wszystko, co żyje, wspina się do góry, wyciągając głowy, a on jeden wsunąwszy w kołnierzyk nie ogolony podbródek, przysiadłszy niemal do samej ziemi, wydaje stamtąd swój ton, od którego szyby się trzęsą i brzęczą. Sądząc z psiego koncertu, złożonego z takich muzykantów, można było przypuścić, iż wioska jest wcale pokaźna; lecz zmoknięty i zziębnięty bohater nasz nie myślał o niczym prócz łóżka. Jeszcze bryczka nie zdołała się zupełnie zatrzymać, gdy już zeskoczył na ganek, zatoczył się i omal nie upadł.
Co było przyczyną tej wizyty?
5.
Wejście nie było zachęcające: cuchnący i ciemny korytarz, źle oświetlone schody, gdzie światło przenikało z sąsiedniego podwórza, na pierwszym piętrze drzwi niskie i nabijane olbrzymimi gwoździami niczym główna brama do Grand-Chatelet.
X lekko zapukał. Wysoki i blady pisarczyk z wiechą włosów, które nie zaznały grzebienia, otworzył i powitał X z miną człowieka, który musi uszanować w drugim postawę zdradzającą siłę, mundur wojskowy i rumianą twarz świadczącą o przyzwyczajeniu do dobrego życia. Za pierwszym pisarczykiem stal drugi, mniejszy, za nim trzeci, większy, i całkiem z tyłu dwunastoletni wyrostek. Słowem, trzech i pół pisarczyka, co w owych czasach wskazywało, że kancelaria cieszy się dużą wziętością.
Czym został podjęty ów gość?
6.
W izbie Y też było dziwnie mroczno, chłodno i smutnie; dzieci bawiły się na łóżku i z cicha do się krzekorzyły kiej te kurczątka zestraszone, a X tak podrzucała niespokojność, że rady dać sobie nie mogła. Chodziła z kąta w kąt, wyglądała przez okno, to przed domem stała i rozpalonymi oczami wodziła po śniegach. Hale, ani żywej duszy nie ujrzał na drogach ni na polach – parę sań przewlekło się od karczmy i zginęło pod topolami, jakby się zapadły w tej śniegowej topieli, że ni znaku, ni głosu nie ostało po nich. Nic, jeno ta cichość zmartwiała i pustka nieprzejrzana!
- Żeby choć ten dziad jaki zajrzał, żeby choć z kim zagadać! – westchnęła.
Kim jest X?
7.
Więc przybyliśmy do jaskini, ale go w niej nie znaleźliśmy: pasł na pastwisku tłuste barany. Wszedłszy do jaskini oglądaliśmy każdą rzecz. Były plecionki ciężkie od serów, były koszary pełne jagniąt i koźląt, wszystko rozdzielone: osobno starsze, osobno średniaki, osobno nowo narodzone. Naczynia były wezbrane serwatką, skopki i cebry przygotowane do udoju.
Towarzysze zaklinali mnie, by najpierw nabrać serów i odejść, potem wypuścić z koszar koźlęta i barany, wpędzić je na chyży okręt i odpłynąć na gorzką wodę. Lecz ja nie usłuchałem – o ileż byłoby lepiej! – chciałem go samego zobaczyć i dostać upominki gościnne. Zaiste, dla moich towarzyszy jego widok nie miał być pożądany.
Czyja to była jaskinia?
8.
Słyszę hałas przy drzwiach wejściowych na samym końcu korytarza poza moim polem widzenia. Zwykle nie przychodzi tu nikt interesujący, ale wciąż liczymy na to, że następnym razem będzie inaczej, więc ilekroć słychać klucz wsuwający się do zamka, wszystkie głowy podrywają się gwałtownie, jakby kto szarpał je za sznurek. Tego ranka zamek zgrzyta inaczej; najwyraźniej to nikt z naszych stałych gości.
Kto to opowiada?
9.
Z nadzwyczajnym zdziwieniem i przerażeniem ujrzał, że dzwonek zaczął się teraz poruszać, z początku bardzo wolno, wydając dźwięk cichy, stłumiony, potem coraz silniej, gwałtowniej, wreszcie w całym mieszkaniu wszystkie dzwonki zaczęły dzwonić na gwałt.
Trwało to krótko – może pół minuty, najwyżej minutę; ale ta minuta była dla Y godziną. Dzwonki nagle zatrzymały się wszystkie naraz, a ciszę przerwał teraz inny odgłos, wydobywający się głucho z otchłani, jak gdyby ktoś przeciągał długi łańcuch po wszystkich beczkach, złożonych w piwnicy winiarza. (...)
Słyszał, jak drzwi piwnicy otwarły się z łoskotem, słyszał dokładnie zgrzytliwy dźwięk łańcuchów, posuwających się w górę, szurających w sieni, odgłos rosnący wyraźnie na schodach prowadzących do jego mieszkania.
- Głupstwo! – głupstwo! – wszystko to głupstwo. Zdaje mi się!
W jaki sposób gość wszedł do pokoju?
10.
Biały porcelanowy przycisk przedwojennego dzwonka, tkwiący w ozdobnym wgłębieniu w prawej framudze drzwi przycisnąłem dokładnie o piątej zero zero. Otworzył mi pan K. Miał na sobie, jak zwykle, tweedową marynarkę z zamszowymi łatami na łokciach, bladoniebieską koszulę zwieńczoną pod kołnierzykiem małą wykwintną muszką w rubinowe kropeczki; ciemnozielone spodnie z dobrego, grubego sztruksu, przepasane skórzanym paskiem o chromowanej sprzączce; na stopach zaś – wypucowane do glancu i ciasno zasznurowane brązowe półbuty „golfy”. W lewej klapie tweedowej marynarki tkwił purpurowy pączek atłasowej różyczki Legii Honorowej.
- Szwajcarska punktualność – stwierdził w otwartych drzwiach, spojrzawszy na zegarek. (Miał złotego Longinesa)
- Podobno przesada w tym względzie nie jest w najlepszym guście – odrzekłem samokrytycznie i z melancholią wspomniałem niesławnej pamięci Ruhlę – Słyszałem, że w dobrym tonie jest spóźnić się kilka minut.
- To zależy do kogo się idzie i po co – wyjaśnił pan K. – Jeśli na pospolite, towarzyskie przyjęcie, to rzeczywiście, można przyjść z małym opóźnieniem. Ale jeśli do kogoś, u kogo już się bywało, i z wizytą roboczą, to takiej punktualności wcale nie trzeba się wstydzić, przeciwnie, jest ona świadectwem jak najlepszych zwyczajów.
Co się stało z Ruhlą?
11.
Ledwie się drzwi zamknęły za nią, chory odrzucił kołdrę i jak szalony wyskoczył z łóżka. Z palącą, spazmatyczną niecierpliwością oczekiwał, aż wyjdą, by natychmiast przystąpić do działania. Lecz do jakiego działania? – tego nie mógł sobie uprzytomnić. „Boże! Powiedz mi tylko jedno: czy oni wiedzą o wszystkim, czy nie wiedzą? A jeżeli już wiedzą i tylko udają, igrają ze mną, dopóki leżę, potem zaś wejdą znienacka i oświadczą, że wszystko od dawna wiadomo i że oni tylko tak sobie... Co mam teraz począć? Zupełnie zapomniałem, jak na złość; dopiero co pamiętałem, a teraz wszystko mi z głowy uciekło!...”
Co chciał robić chory?
12.
Witam was, panowie, witam wszystkich! – Rad jestem, że cię widzę w dobrym zdrowiu. – Witajcie, moi mili. – A cóż to za frędzle wyrosły ci u twarzy, stary przyjacielu? Przyjechałeś aż tutaj, żeby mnie straszyć tą brodą? – A to moja młoda i ponętna dama? Odkąd się ostatnio widzieliśmy, jaśnie pani przybliżyła się do nieba o wysokość obcasa. Za to głos masz pewnie niższy: nie daj Boże, żeby zaczął fałszować, bo wycofają cię z obiegu jak fałszywy dukat. – Witam was wszystkich, drodzy artyści! Do dzieła!
O jakie dzieło chodziło gospodarzowi?
13.
Łódka płynęła w kierunku wyspy. Wreszcie spoza skał wyłoniła się willa (...)
- Co za wspaniałe miejsce! – odezwał się X. Ale poczuł się niemiło. To jakaś przeklęta dziura! Gdy całe towarzystwo znalazło się na dużym tarasie, wszystkim zrobiło się lżej. W otwartych drzwiach willi stał w uniżonej postawie służący, oczekując gości; na widok jego poważnej miny odzyskali pewność siebie. Poza tym willa z bliska wyglądała jeszcze bardziej pociągająco, a widok z tarasu był wspaniały...
Służący podszedł bliżej, kłaniając się dyskretnie. Był chudym, wysokim mężczyzną, szpakowatym i przyzwoicie się prezentującym.
- Państwo pozwolą tędy.
Co łączyło całe towarzystwo?
14.
„Dobrze by pojechać do K” – pomyślał. Lecz natychmiast przypomniał sobie słowo honoru, dane księciu A, że nie będzie bywał u K.
Lecz natychmiast, co zawsze bywa z tymi, których nazywamy ludźmi bez charakteru, tak namiętnie zapragnął jeszcze raz zaznać tego dobrze mu znanego hulaszczego życia, że postanowił jechać. I zaraz przyszła mu do głowy myśl, że dane słowo nic nie znaczy, gdyż zanim dał słowo księciu A., dał je także księciu K, że będzie u niego, wreszcie pomyślał, że te wszystkie słowa honoru to rzecz umowna, nie mająca żadnego określonego znaczenia, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, że być może jutro umrze albo stanie się z nim coś tak niezwykłego, że wszystko honorowe i niehonorowe przestanie istnieć. Tego rodzaju rozważania, niweczące jego decyzje i projekty, często nachodziły X. Pojechał do K.
Co było główną atrakcją wieczoru u K?
15.
Choć stół był wielki, siedzieli stłoczeni we trzech w jednym jego końcu. – Brak miejsca! Brak miejsca! – zakrzyknęli na widok nadchodzącej X. – Jest bardzo wiele miejsca – powiedziała oburzona X i opadła w głęboki fotel przy końcu stołu.
- Wypij trochę wina – powiedział Y chcąc ją ośmielić.
X przesunęła oczyma po stole, ale nie dostrzegła na nim niczego prócz herbaty.
Jaka to była herbata?
16.
Jest niedziela, szkaradny dzień marcowy; zbliża się południe, lecz ulice (...) są prawie puste. Ludzie nie wychodzą z domów albo kryją się w bramach, albo skuleni, uciekają przed siekącym ich deszczem i śniegiem. Prawie nie słychać turkotu dorożek, gdyż dorożki stoją. Dorożkarze opuściwszy kozioł, wchodzą pod budy swoich powozów, a zmoczone deszczem i zasypane śniegiem konie wyglądają tak, jakby pragnęły schować się pod dyszel i nakryć własnymi uszami.
(...).
Słychać szmer w sieniach. Jakaś ręka poszukuje klamki, nareszcie otwierają się drzwi i na progu staje ktoś odziany w wielkie futro, upstrzone śniegiem i kroplami deszczu.
- Kto to? – pyta się pan X i na twarz występują mu silne rumieńce.
- Jużeś o mnie zapomniał, stary?... – cicho i powoli odpowiada gość.
Skąd wrócił ten gość?
17.
Wizyty jej były wielką rozrywką cioci X, która nie przyjmowała już prawie nikogo poza proboszczem. Ciocia zlikwidowała pomału wszystkich innych odwiedzających, bo mieli w jej oczach tę wadę, że wchodzili w jedną albo drugą kategorię ludzi, których nie znosiła. Jedni – gorsi i których pozbyła się najpierw – to byli ci, którzy jej radzili „nie zaglądać w siebie” i głosili – bodaj negatywnie, wyrażając swoje poglądy jedynie chwilami krytycznego milczenia lub sceptycznymi uśmiechami – wywrotową teorię, że spacer na słońcu i krwawy befsztyk (kiedy jej leżały przez czternaście godzin w żołądku dwa nędzne łyki Vichy!) zrobiłyby jej o wiele lepiej niż łóżko i lekarstwa. Druga kategoria składała się z osób robiących wrażenie, że wierzą, iż ciocia jest poważniej chora, niż myśli, że jest równie poważnie chora, jak mówi.
Czym ciocia X. zazwyczaj częstowała narratora?
18.
Jak mi się zdaje, farma dlatego miała urok dla moich wędrujących przyjaciół, że była stałym punktem i zawsze taka sama, kiedykolwiek ją odwiedzali. Przemierzali ogromne krainy, rozbijali obozy w wielu miejscach, zawsze jednak z przyjemnością witali kolisty podjazd przed domem, niezmienny jak orbita gwiazdy. (...) Ja na farmie marzyłam o wydostaniu się z niej, oni zaś wracali na nią stęsknieni za książkami, lnianą pościelą i chłodem panującym w dużym pokoju z zasłoniętymi oknami.
Gdzie była położona farma?
19.
Wieczorem stroję się jak nowożeniec, zarzucam futro na ramiona, biorę laskę ze srebrną rączką i idę. Była to duża wiejska chata, przy niej zabudowania gospodarskie. Bydło, prasy do winogron, dwa ogniska na podwórzu, a nad nimi kotły. „Co tu się gotuje? – pytam. „Moszcz z arbuzów”. „A tu?” „Moszcz z melonów”. „Co za kraj! – powiedziałem sobie. – Kto to słyszał? Moszcz z arbuzów i melonów! Istna ziemia obiecana! Twoje zdrowie, X! Trafiłeś jak mysz do spiżarni”.
Wszedłem. Ogromne, drewniane, skrzypiące schody. Na górze stali matka i ojciec N., mieli na sobie coś w rodzaju zielonych szarawarów przepasanych czerwonymi pasami z grubymi pomponami. Wyglądali wspaniale. Rozwarli ramiona i dalej ściskać mnie i całować. Oślinili mnie całego. Mówili tak szybko, że niewiele rozumiałem, ale mnie to nie przeszkadzało. Z wyrazu ich twarzy mogłem wyczytać, że nie życzą mi źle.
Wchodzę do izby – i co widzę? Stoły uginają się od jedzenia i picia jak wypełniony po brzegi wielki żaglowiec.
Kto to opowiada?
20.
Pewnego dnia zjawił się około trzeciej; wszyscy byli w polu; wszedł do kuchni, lecz w pierwszej chwili nie zauważył X. Okiennice były zamknięte, przez szpary wpadały długie, cieniutkie smugi blasku, odbijały się w załamaniach mebli i rzucały drgające plamy na sufit. Na stole po brudnych szklankach łaziły muchy i bzykając topiły się na dnie w niedopitym jabłeczniku. Blask padający z komina nadawał aksamitnego połysku osiadłym na blasze sadzom i błękitnym odcieniem powlekał zimne popioły. Między oknem a kominem siedziała X. Szyła. Nie miała żadnej narzutki i na jej nagich ramionach widniały kropelki potu. Stosownie do wiejskich obyczajów spytała, czy by się czegoś nie napił. Odmówił, ale nalegała i śmiejąc się, zaproponowała wreszcie, że wypije z nim kieliszek likieru. Sięgnęła do szafy po butelkę curaçao, napełniła po brzegi jeden kieliszek, a do drugiego wlała kilka kropel i trąciwszy się z Y, podniosła kieliszek do ust. Ale że był prawie pusty, musiała odchylić się w tył, by pić; wyciągając szyję i wydymając wargi, śmiała się z daremności swych wysiłków, a koniuszek jej języka, przeciskając się między drobnymi ząbkami, raz po raz lizał dno kieliszka.
Kim jest gość?
21
Kiedy już wszyscy goście przywitali się z gospodarzem i znaleźli się na jego terenie za bramą, rozpoczęły się śpiewy, tańce, muzyka, gry towarzyskie, no i oczywiście jedzenie i picie. Oficjalnie podawano trzy posiłki: lunch, podwieczorek i obiad, czyli kolację. W rzeczywistości lunch i podwieczorek wyróżniały się tym, że w ich porze całe towarzystwo zasiadało i jadło razem; między lunchem a podwieczorkiem natomiast, oraz przedtem i potem, każdy jadł z osobna; trwało to od jedenastej przed południem do pół do siódmej po południu, wtedy bowiem wystrzelił pierwszy fajerwerk.
Czyjej produkcji były fajerwerki?
22.
Gdyśmy wchodzili po schodach, kazała mi przysłonić światło i nie robić hałasu, bo jednym z dziwactw jej pana jest to, że nie pozwala nikomu spać w pokoju, który mi przeznaczyła na nocleg. Zapytałem o powód. Odpowiedziała, że nie wie. Służy w tym domu dopiero od paru lat, a tu dzieje się tyle dziwnych rzeczy, że lepiej się nad nimi nie zastanawiać. Z tym pokojem też jest coś takiego.
Zbyt już byłem oszołomiony, aby się dziwić czemukolwiek. Zamknąłem przeto drzwi i rozejrzałem się szukając łóżka.
Jak wyglądało łóżko?
23.
- Ach, tak, ty już w myśli wracasz do domu – odrzekł J. – Zaczekaj, dopiero wysiadłeś z wagonu. Trzy tygodnie
to oczywiście nic prawie dla nas tutaj w górze, ale dla ciebie to duży kawał czasu, bo przecież przyjechałeś tylko z wizytą i w ogóle nie chcesz dłużej tu zostać. Przede wszystkim jednak musisz się zaaklimatyzować; to wcale nie jest takie proste, przekonasz się. Zresztą, nie tylko klimat jest u nas czymś niezwykłym. Zobaczysz tu niejedną nową rzecz, uważaj tylko. A ze mną to nie taka prosta sprawa, jak ci się wydaje; „za trzy tygodnie do domu” – to są pomysły z dołu. (...) prawie na pewno potrwa to jeszcze z pół roku.
(...)
- Pół roku? Przecież już prawie pół roku tu jesteś! Przecież nie ma się aż tyle czasu!...
- Tak... czasu - powiedział J. i pokiwał głową, nie zwracając bynajmniej uwagi na szczere oburzenie kuzyna. – Nie masz wyobrażenia, jak oni obchodzą się tu z ludzkim czasem.
O jakiej miejscowości jest mowa?
24.
– Chciałbym ci przemówić do rozsądku, chłopcze. Staram ci się jakoś dopomóc, ile w moich siłach.
Naprawdę miał najlepsze chęci. To się czuło. Ale nie mogliśmy się porozumieć, jak gdybyśmy stali na dwóch przeciwnych biegunach.
- Wiem, proszę pana – powiedziałem. – Bardzo dziękuję. Szczerze. Ja to naprawdę doceniam. Słowo daję. – Wstałem z łóżka. Nie wytrzymałbym następnych dziesięciu minut, nawet gdyby chodziło o moje życie. – Tylko że teraz muszę już iść. Mam w sali gimnastycznej różne rzeczy, które trzeba pozbierać i zapakować przed wyjazdem. Muszę już iść.
Jakie rzeczy trzymał w sali gimnastycznej?
25.
Nie wiedziała przecież, jak długo potrwa jej wizyta. Gdyby nie czuła się zbyt dobrze, wszystko mogłoby się ograniczyć do kilku zaledwie dni. Ale gdyby było przyjemnie, to dlaczego nie miałaby zostać cały miesiąc. A gdyby się z tego rzeczywiście zrobił miesiąc, to po powrocie mogłaby zastać we wszystkich ubraniach pełno moli i różnych robaków. Ze zgrozą wyobrażała sobie, jak ich małe szczęki wgryzają się w jej suknie, w dywany – jaka by je ogarnęła nikczemna radość, gdyby znalazły jej długi kołnierz z lisa!
W końcu X, nie mogąc się zdecydować, popadła w stan takiego zmęczenia i przygnębienia, że schwyciła torbę podróżną, zawinęła lisa wkoło szyi, zamknęła dom i wyruszyła.
Dokąd?
========================================
Dodane 20 kwietnia 2011:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu