Dodany: 26.05.2020 16:56|Autor: Margiela
W czarodziejskim pudle sceny
Dwadzieścia lat. Takie ramy czasowe zakreślił autor, Adam Grzymała-Siedlecki, swoim wspomnieniom o aktorach, ich rolach i o zagadkach ich dziwnego rzemiosła. Dwadzieścia lat, dla których datę końcową wyznacza rok, kiedy w Krakowie powstał teatr Szyfmana. Rok następny oglądał już wybuch wojny, która dla wielu ostatecznie zamknęła wiek dziewiętnasty, choć z chronologią różnie w tym względzie bywa, rok 1918 również jest w tej roli obsadzany. Dość, że wspomnienia, choć nominalnie większość spraw poruszonych przypada w nich stanowczo na wiek dwudziesty, w istocie rzeczy mieszczą się w tym poprzednim. Zwłaszcza że autor nie ogranicza się jedynie do tego, czego sam doznał, odważnie sięga do rezerw pamięci cudzej, między innymi po to, aby móc wspomnieć o dwóch wielkich nazwiskach, w których królewskim cieniu żył polski teatr w dziesiątki lat po zgonie ich nosicieli, nazwiska Królikowskiego i Żółkowskiego (zarówno pierwszy, jak drugi piastował godność największego człowieka na scenie polskiej: pierwszy władał tragedią, drugi – komedią). I jedna jeszcze sprawa każe zaliczyć "Świat aktorski..." do książek nieprzynależnych dwudziestemu stuleciu. Otóż wszystko, co w nim opowiedziane, opowiedziano tym zupełnie swoistym, wymykającym się wszelkim naśladownictwom, od pierwszego zdania rozpoznawalnym językiem kogoś, kto urodził się, wyrósł i kawał życia przeżył w rzeczywistości wieku dziewiętnastego i ją to właśnie nazywa swymi czasami.
Grzymała nie przemilcza samego siebie, przeciwnie: żywy człowiek, cały i zdrowy, pełen gorących pasji i musującej jak szampan czystej radości obcowania ze sztuką, wciąż jest obecny na każdej stronicy druku, w każdym wypowiadanym przez siebie słowie. Nie on jednakże liczy się tu najbardziej. Tytuł tych wspomnień doskonale oddaje układ ich treści: „moje czasy”, mówi otwarcie autor, moje, a więc nie tylko te, w których żyłem, ale i te, które mnie formowały i urabiały i do których mam prawo, jak one do mnie, na pierwszym jednak miejscu właśnie ów świat, którego zabezpieczeniu przed zapomnieniem oddał się pisarz z tak niezwykłym pietyzmem i żarliwością. Świat wieloraki, świat, w obrębie którego mieszczą się ludzie najsprzeczniejszych przekonań i dyspozycji: niezmordowani szlifierze własnych talentów obok gardzących rutyną niebieskich ptaków, dziwacy i narwańcy obok oddanych mistrzów młodszych pokoleń i ojców rodzin, stęsknione za swobodą uciekinierki z dobrych mieszczańskich albo ziemiańskich domów obok licznych aktorskich córek i wnuczek, które „od pieluch nasiąkały teatrem”*. Dla wszystkich starczy miejsca w tym czarodziejskim pudle, jakim jest scena, byle tylko umieli nie tyle ponieść, ile znieść konsekwencje swego wyboru, często bardzo surowe, nieraz tragiczne, w całkiem dosłownym, niescenicznym znaczeniu tego wyrazu.
Dużą część książki wypełniają portrety aktorskiej braci w osobach jej poszczególnych przedstawicieli, którzy głęboko zapadli kronikarzowi w pamięć i w serce. Portret – tak się to mówi, w rzeczywistości ludzie przywoływani przez Siedleckiego są odczuwalnie, wręcz fizycznie obecni, jakby istotnie przywołani przez niego skądś, z niedaleka...
„Jednym rzutem oka staram się zagarnąć jak najwięcej jej wyglądu zewnętrznego, jak to zwykle bywa przy poznawaniu osób nigdy przedtem nie widzianych, a o których się tyle słyszało. A więc: niewątpliwie wiek już, który się siwych włosów nie wstydzi; filigranowa, choć nieszczupła, zresztą zawsze była pono rozkoszną miniaturką, co jej scenicznym podlotkom na korzyść wychodziło. Twarzyczka pulchna dziś, jak pulchna była i przed laty, dziś już zmarszczkami »udostojniona«, ale spod zmarszczek, spod delikatnego puszku, którym się twarz jakby od chłodów wieku chroniła, wybija się jeszcze wyraźny, choć spłowiały rumieńczyk, rzekłbyś, na jesieni zerwana i do lutego dochowana złota reneta; jakimiż brzoskwiniowymi zapewne kolorkami krasiła się ta twarz w czasach, kiedy za rolami Popielki szalała Warszawa. Całość postaci ruchliwa, ale bez niepokoju, ruchliwa z żywotności, z młodzieńczości dożywotniego podlotka. Jakąż już widzę Jowialską!"*
Tak się prezentuje słynna Popielka, Romana Popielówna, pierwsza naiwna dawnych „Rozmaitości”, podchwycona, by użyć tytułu innej, również bardzo udanej książki autora, w swym „dniu powszednim”, w domu, w czasie wizyty, którą jej składał. Bez porównania więcej jest tu aktorów obserwowanych w ich właściwym żywiole, w samym teatrze. I tak na przykład Józefę Mazurowską, znaną komiczkę tychże „Rozmaitości”, przedstawia nam Siedlecki, jak następuje:
„W »Damach i huzarach« grała zapewne którąś z dam, a powinna była grać któregoś z huzarów. Niebywałą siłę komiczną wspomagały jeszcze warunki cielesne: okazała statura, basowy zachrypły głos, który zwłaszcza w rolach niewiast trunkowych walnie się przysługiwał jej twórczości, temperament, jeśli nie grenadiera, to markietanki, przed którą bataliony drżały ze strachu — na tej podbudowie wyrastał jej aktorski żywioł, gra zamaszysta, słowo huczne, prosto z mostu walące na słuchacza. Nie lubiła się bawić w subtelności ani pieścić się nieuchwytnymi odcieniami, chwytała w garść przewodnią linię roli i w mig zawojowywała audytorium. Tęskniła za sztukami, gdzie by, jak np. w »Majstrze i czeladniku«, mogła choć raz kogoś prask! w pysk.”*
A teraz, dla odmiany, Józef Chmieliński, aktor teatru lwowskiego i rzeźbiarz słowa:
„[...] nie tylko nie potrafiłby być lekkomyślnym w stosunku do roli, ale nawet nie wyobrażał sobie, jak można sobie na lekkomyślność pozwolić. Jak to może być, by rolę »puścić«? Jak może na świat przyjść osobnik, który nie odda ostatniego swojego tchu dla sztuki? Dla Chmielińskiego teatr, dzieło dramatyczne, zawód aktorski — to były świętości, dosłownie świętości. Nie znał aktorskich uciech, nie znał aktorskiego far niente, jego światem był teatr, dom i pracownia, gdzie sztuką rzeźbiarską — wcale nie domorosłą — uzupełniał powołanie teatralne.
Jedną z pierwszych jego ról, w jakich go widziałem, był »kochanek Maryli« [...] tekst złożony był wyłącznie z wierszy Mickiewicza, więc nikt zbożniej nie mógłby tej roli zagrać. Niemal słyszało się bicie jego serca, że dane mu jest słowa poety głosić”.*
Obok naszkicowanych z ogniem, polotem i najczulszą uwagą sylwetek ludzi, dla których teatr był niekiedy świątynią, a zawsze życiem, znajdujemy w książce Siedleckiego i inny rodzaj literackich miniatur. To studia poświęcone konkretnym rolom, a niekiedy nawet nie całym rolom, lecz ich okruchom, detalom, małym odpryskom, czy to słowa, czy gestu, w których, choć takie drobne i niepozorne, załamuje się cały blask czyjejś sztuki, całe aktorskie słońce się w nich przegląda.
I chociaż o tych fragmentach wspomnień Grzymały trudno napisać inaczej niż właśnie „studia”, koloryt tego słowa kłóci się z nimi, nie określa właściwie. Bo są to studia, w których ani śladu hieratyczności czy sztucznego dystansu, jaki czasami wymusza na sobie człowiek coś kochający, kiedy mu przyjdzie o tym szerzej napisać, jak gdyby wolał zakryć przed czytelnikiem pełnię swego olśnienia. U Grzymały odwrotnie: jego opisy gestów, załamań głosu, pojedynczych akcentów nie grzęzną w szczególarstwie i pedantyzmie właśnie dlatego, że zamyka w nich autor podziw i miłość, najgorętsze, płynące wprost z głębi serca, a równocześnie mocno zakorzenione w solidnej wiedzy o aktorskim rzemiośle, wiedzy nie wyuczonej, ale zrodzonej w ogniu rozlicznych premier nadzorowanych własnym autorskim okiem (sam był przez lata kierownikiem teatru oraz, co równie ważne, twórcą dramatów). Wszystko to sprawia, że kto raz dał się uwieść duchowi jego opowieści scenicznych, to krwistych, dziarskich, tryskających humorem, to nasyconych uśmiechniętym liryzmem, to pyszną, a dyskretną w słowach ironią, to zdumieniem bezradnym wobec wielkości, nie zapomni już nigdy, jakby naprawdę w któryś z lwowskich wieczorów był razem z nim, jak wkraczała na scenę Anna Gostyńska, tknięta obłędem wywoływaczka szczurów w sztuce Ibsena:
„Pojawia się na scenie. Usłużny dyg w stronę państwa domu, usłużny, jak się należy ewentualnym klientom — wejście jak najpowszedniejsze, nic nie zapowiadające. Najzwyczajniejszym tonem rzucone pytanie: »Za najłaskawszym państwa zezwoleniem, czy państwo nie mają czegoś do pozbycia się?... szczurów?«
Najzwyczajniejszy ton, normalne ugrzecznienie głosu. Wszystko ściśle realistyczne, a jednak... Jakimi środkami artystycznymi Gostyńska do tego dochodziła, tego nie wiem, ale z tej normalności, z tej nawet niepozorności, z tej po pensjonarsku kłaniającej się starszej kobiety, z jej na pół przymkniętych oczu rozchodziło się dziwne rozedrganie, na scenie pojawiało się coś zagadkowego. W pierwszej minucie artystka narzuciła widowni przewodni kolor postaci i podstawowy nastrój akcji.
[…] Siadła, rozpoczęła się rozmowa. Oczy ciągle skryte przed widzem. I dopiero w pewnej chwili naraz drgnęła. Drgnęła tak, jak różdżka drgnie w dłoni poszukiwacza wody. Co się stało? Jakim domysłem wyczuła w pokoju obecność małego Eyolfa — i teraz dopiero po raz pierwszy podniosła oczy. Nastąpił wspaniały moment gry: Wywoływaczka nie tylko popatrzyła na chłopca, ona nań »zarzuciła« swe oczy. Tyle w tym było wyrazu, że nie można się było oprzeć niepokojącemu przeczuciu: jej przyjście do domu Allmersów powiąże się czymś z losem biednego kaleki!”*
Wbrew tytułowi, nie do samych aktorów ogranicza się autor w swojej gawędzie (tak właśnie chciał, by tę książkę czytano, a w żadnym razie nie jako summę wiedzy o scenie polskiej w tym konkretnym okresie). Jego sympatia, czułość i solidarność objęły wszystkich, którzy nie bacząc na trudy, chłody i głody wspólnie jechali na jednym wózku Tespisa. Ostrzega wprawdzie Grzymała, aby pamiętać, że teatr jego czasów był teatrem aktora, nie reżysera, że reżyser w dzisiejszym znaczeniu słowa na dobrą sprawę w tym teatrze nie istniał. Wszystko to jednak nie przeszkadza mu wcale przypomnieć kilku wyprzedzających swój czas artystów z tej właśnie „branży”, pracujących doprawdy do siódmych potów, nie zawsze, oj, nie zawsze w sztukach Szekspira czy bodaj Dumasa syna, nie zawsze z ludźmi pokroju Mazurowskiej czy Chmielińskiego, o Modrzejewskiej czy Wincentym Rapackim nie wspominając. A oto, co opowiada tenże Rapacki o reżyserskiej właśnie pracy nad sztuką (Grzymała kochał słuchać i zapisywać):
„[...] byłem na próbie rzęsistego melodramatu »Rolla, czyli Wódz zbójecki«. Reżyserował Chomanowski. Utkwiła mi w pamięci taka scena: przed chwilą Rolla padł w boju — i kilku statystów, zapewne bezrobotnych w zimie murarzy, a tu teraz mających być zbójami, wnosi jego zwłoki na desce. Przenoszą je przez scenę. To znaczyć miało: idą go pogrzebać. To było całe ich (tych statystów) artystyczne zadanie. Rolla na deskę miał być ułożony dopiero na spektaklu, teraz więc nieboszczyk grał w garderobie w domino z kolegami, wnoszono samą tylko deskę. Chomanowski pokazał im drogę pochodu. — »Wchodzicie!!« — zakomenderował. Weszli. »Źle!«
I począł roztrząsać ich sumienia: »Kogóż wy, cymbały serdeczne, kogo wy niesiecie, by go pogrześć? Kogo? Rollę niesiecie! Zrozumcież: Rollę, waszego wodza, waszego opiekuna, waszego więcej niż wszystko na świecie, Rollę niesiecie do grobu. Zaczynać!« Ruszyli. »Nie tak, cymbały najdroższe, nie tak! Nie śpieszyć się! Dopóki Rolla jeszcze nie pogrzebany, to jeszcze na pół dla was żyje, jak najdłużej go chcecie mieć jeszcze ze sobą. Powoli tedy kroczyć!« Ruszyli. »Źle! Cierpieć! Cierpieć! Nie krzywić gęby, ty tam, bo nie bolesnego pawiana grasz. W sobie cierpieć! Źle! Cymbały brylantowe, przecie gdyby nie ten Rolla, to zgnilibyście dawno w kryminale, on was sto razy z niebezpieczeństwa wyratował, jemu swoje życie zawdzięczacie. Rolla! O niczym innym nie myśleć, tylko że ukochanego Rolli nie ma na świecie.« Tak tych murarzy terroryzował, tak ich hipnotyzował, że koniec końców przejęli się swoją rolą”*.
I o takich to właśnie nieustraszonych czarodziejach, satrapach i donkiszotach, duszą i ciałem zaprzedanych ułudzie, która jest prawdą, mówi ta książka: pomnik i list miłosny. Kimkolwiek byli: noszonymi na rękach primadonnami, zadręczonymi nędzą i poniżeniem wyrobnikami z budy prowincjonalnej, kipiącymi energią ryzykantami, ze zmontowanym jak się dało zespołem ruszającymi na zdobycie stolicy, czy solennymi „sternikami placówek”, stanowiącymi jakby ucieleśnienie legendarnej poznańskiej gospodarności – wszystkim im autor składa w tej książce hołd. Taki gorący, taki mądry i ludzki, że aby nim się przejąć, nie trzeba być przysięgłym teatromanem. Wystarczy dać się unieść czarowi słowa, za którym stoją radość opowiadania, siła pamięci i głębokie wzruszenie.
* Wszystkie cytaty za: A. Grzymała-Siedlecki, „Świat aktorski moich czasów”, wyd. PIW, Warszawa 1973. Również tytuł recenzji jest parafrazą słów zaczerpniętych z książki. Korzystałam z wersji elektronicznej niezawierającej numerów stron.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.