Dodany: 25.03.2008 17:48|Autor: dot59
Manifest dekadencji w wersji „hard”
Jestem uparta, a upór mój wyraża się między innymi w tym, że dowiedziawszy się o istnieniu tekstu kultury, który na zdrowy rozsądek absolutnie nie trafia w mój gust, bardzo często, zamiast z założenia omijać go dużym łukiem, kręcę się wokół niego jak pies koło jeża i prędzej czy później muszę sprawdzić, czy aby na pewno mi nie odpowiada. Wiedziałam więc, że i lektura Houellebecqa mnie nie ominie, a znając z grubsza tematykę „Cząstek elementarnych”, przeczuwałam, że powieść ta będzie dla mnie sporym wyzwaniem.
Zamieszczony na pierwszej stronie okładki urywek recenzji z „The New York Times” - „Ironiczne, inteligentne, precyzyjne i eleganckie jak dowód matematyczny”[1] – na moment obudził we mnie wątpliwość, czy aby na pewno mam do czynienia z tą samą książką, o której wcześniej czytałam; „eleganckie” jest bowiem jednym z ostatnich określeń, które przyszłyby mi na myśl w odniesieniu do opowieści, której jednym z wątków jest „rozpasanie seksualne”[2]. I rzeczywiście, ex post mogę stwierdzić, że jeśli ktoś się w tej materii pomylił, to nie ja, lecz raczej recenzent „New York Timesa”. Albowiem opisy erotycznych wyczynów Bruna i innych bywalców miejsc o podejrzanej reputacji nie miałyby nic wspólnego z elegancją, nawet gdyby autor posługiwał się wyłącznie fachowymi terminami rodem z podręcznika seksuologii, a nie niekończącą się litanią wulgaryzmów.
Oczywiście, wiem, rozumiem – to miało jakiś cel. Pytanie jednak brzmi: czy tego celu naprawdę nie dało się osiągnąć inaczej? Czy Houellebecq musiał uciec się do takich środków? A może nie musiał, tylko chciał – bo zdawał sobie sprawę, że nawet najbardziej inteligentne, ironiczne i precyzyjne przedstawienie tego, co pragnął przedstawić, zostanie zauważone tylko przez garstkę wybrańców, lecz nie wywoła burzy? Nie pierwszy to przecież pisarz, na którego zwrócono uwagę nie dlatego, że ma coś do powiedzenia, że potrafi to wyrazić kunsztownie i mądrze, ale dlatego, że prócz tego umie zrobić coś, czego inni się wstydzą lub brzydzą! Ba, na niektórych zwracano uwagę głównie dlatego, nawet jeśli przekaz zawarty w ich tekstach był daleko mniej znaczący, a strona techniczna znacznie mniej dopracowana niż u Houellebecqa! Prowokacja, szokowanie, rzucanie czytelnikowi w twarz scen i słów odrażających, sprośnych, brutalnych to wypróbowany sposób na zaistnienie w ludzkiej świadomości – weźmy choćby takiego markiza de Sade, po którego wątpliwej jakości utwory dziś już raczej nikt nie sięga, lecz ze świecą szukać takiego, co by nie wiedział, kto zacz i nie potrafił wymienić tytułu choćby jednego jego dzieła...
Widząc w trakcie lektury, jak sprawne jest pióro Houellebecqa, z jaką maestrią wyczarowuje wymowne obrazy, jak świetnie radzi sobie z łączeniem prawdy i fikcji, kreatywności i erudycji, można tylko żałować, że obdarzony tylu przymiotami pisarz zdaje się nie wierzyć w siebie i aby być pewnym zainteresowania swą twórczością, sięga po chwyt godny byle jakiego grafomana. A grafomanem nie jest, zaprawdę, nie! Nawet w tych obleśnych scenach z udziałem Bruna, od których co wrażliwszemu czytelnikowi może się zrobić niedobrze, słowa toczą się zgrabnie i harmonijnie, bez jednego potknięcia, i niesmak nie może zagłuszyć spójnej, sugestywnej melodii, w jaką się układają – pieśni o upadku człowieka. A cóż dopiero, gdy na arenę wychodzi przyrodni brat nieszczęsnego seksoholika, przystojny i piekielnie inteligentny naukowiec o bardzo polskim (i bardzo źle się kojarzącym) nazwisku Dzierżyński! Koleje losu Michela świadczą o tym, że nic, praktycznie nic – ani w miarę cieplarniane warunki, ani mniejsza dawka traumatycznych przeżyć, ani ucieczka przed przyziemnością na wyżyny intelektu – nie gwarantują ocalenia, co najwyżej tylko odraczają wyrok. Cywilizacja nasza w tym kształcie, jaki przyjęła na przełomie XX i XXI wieku, skazana jest na zagładę. Życie bez wiary, bez nadziei, bez miłości, bez jakichkolwiek reguł i punktów oparcia, kierowane tylko chaotycznymi porywami woli, podobne jest dryfowaniu w próżni skrawków materii. Jedne z nich się rozpadają, a drugie krążą po wiek wieków, lecz nie ma z nich żadnego pożytku i nie ma znaczenia, który z nich był kiedyś cenną kamerą, upuszczoną przez nieostrożnego astronautę, a który ułamkiem wypalonej skały...
Za ten przejmujący manifest dekadencji w wersji „hard”, za precyzję, z jaką został skonstruowany i gryzącą ironię, nakazującą spuścić nos na kwintę każdemu, kto do tej pory sądził, że człowiek – człowiek przełomu tysiącleci – to brzmi dumnie, bez najmniejszego wahania przyznaję autorowi piątkę z plusem; za pójście na łatwiznę w błędnym mniemaniu, że bez użycia kilkudziesięciu „ch..ów”, „c..ek” i tym podobnych ozdobników nie da się przekonywająco ukazać kiepskiej kondycji moralnej ludzkości – dwóję. Średnia arytmetyczna wychodzi 3+ i teraz jestem w kropce: czy zaokrąglić w dół, uznając tę powieść za przeciętną (jaką z pewnością nie jest), czy w górę, przyznając, że mimo wszystkich wad jest dobra?
---
[1] Michel Houellebecq, „Cząstki elementarne”, przeł. Agnieszka Daniłowicz-Grudzińska, wyd. WAB, Warszawa 2003, I strona okładki.
[2] Tamże, IV strona okładki.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.