Przedstawiam
KONKURS nr 37, który przygotowała
Moni:
„SWEGO NIE ZNACIE?!”
Jak sama nazwa wskazuje, tym razem chodzi o polską literaturę, której wiele osób niestety nie zna bądź niezbyt chętnie czyta. Może dzięki temu konkursowi niektórzy z Was bardziej się przekonają do swojskiej literatury i sięgną po współczesne polskie tytuły?
Wybrałam dość charakterystyczne fragmenty z elementem polskości (choćby ze względu na imiona czy miasta), o różnym stopniu trudności. Niektóre tytuły nie mają zbyt wielu ocen, ale za to podpowiedzią na wstępie niech będzie wskazówka, iż - według stanu na początek lutego - wszystkie szukane książki mają średnią ocen od 4,00 wzwyż, czyli już nawet przez to zasługują na uwagę.
Jak zwykle należy odgadnąć autora (imię i nazwisko) oraz tytuł książki. Za każdy fragment można zdobyć dwa punkty, za wszystkie 25 fragmentów - maksymalnie 50 punktów. "Strzały" w autora i tytuł są oczywiście mile widziane, ale ograniczmy je, jak w poprzednim moim konkursie, do trzech prób. Tak jak i przy imprezach, tym razem również nie maskuję specyficznych miejsc, nie stosuję inicjałów itp.
Termin konkursu, 26 luty 2007, upłynął.
Nagrodą jest tradycyjnie ogromna satysfakcja, a ponadto mała niespodzianka, która może zachęci Was do licznegu udziału:
Wśród wszystkich uczestników konkursu, którzy nadeślą co najmniej jedną pełną prawidłową odpowiedź (czyli dostaną 2 punkty), zostanie rozlosowana nagroda książkowa.
Życzę miłego zgadywania!
UWAGA!
Odpowiedzi nie zamieszczamy na Forum!
FRAGMENTY KONKURSOWE
1)
Przenieśmy się teraz do miasta nad morzem. Miasta, które mogłoby leżeć gdziekolwiek w kraju, w którym rozgrywa się powieść, większość miast w Polsce jest bowiem identyczna w swojej brzydocie. Stały się one, może z wyjątkiem kilku, które da się policzyć na palcach jednej ręki, ofiarą owych wędrówek ludów sprzed półwiecza. Dla przechodzących armii były to zawsze miasta zdobyczne. I dlatego nie miała znaczenia ich nazwa, polska czy obca. Po prostu stało na drodze i należało je zdobyć, zniszczyć i spalić. I dlatego taki sam los spotkał Warszawę i Breslau, Gdańsk i Kolberg. I do dzisiaj wszystkie są podobnie szpetne.
2)
To dekorator, za niemałe pieniądze, określił, co pasuje, a co nie.
– Proszę kupować książki w podobnych formatach, inaczej okładki będą brzydko wystawać. Nie powinny mieć jaskrawych okładek, bo zepsują kompozycję. Pasują kolory rozbielone, minimalizm kolorystyczny, pani wie...
Ewa nie wiedziała, ale w księgarniach posłusznie szukała dzieł uzupełniających kompozycję wnętrz. Tylko czasem zwracała uwagę na tytuł, niekiedy na autora. Zdarzało się, że do wnętrza pasowała książka, którą przeczytała z przyjemnością, ale częściej to, co naprawdę chciała czytać, chowała pod poduszkami obszernej kanapy (z rozbielonym błękitem obicia), bo okładka zakłócała harmonię.
3)
Babcia od razu spostrzegła mój kiepski nastrój.
– Co jest? – spytała, stawiając przede mną talerz rosołu. – Masz minę jak kot srający na puszczy!
Nie miałam pojęcia, co to był za kot, ale właśnie tak się czułam: gówniano.
– Wiesz, babciu – pociągnęłam nosem – mam uczucie, jakbym składała się z dwóch części. Jedna to nieśmiała, ugrzeczniona, ustępująca wszystkim z drogi frajerka. Druga to wredna małpa, gotowa kogoś udusić, zadźgać i patrzeć, jak krew się leje!
Babcia patrzyła na mnie z uwagą, jaką widywałam na jej obliczu tylko podczas seriali brazylijskich.
4)
Pierwszy dzień szkoły zaczął się apelem. Dyrektorka odtworzyła z pamięci fragmenty przemówienia telewizyjnego z trzynastego grudnia, przypominając o godzinie milicyjnej, zakazie strajków, doraźnym sądownictwie i militaryzacji głównych działów gospodarki. Obowiązywało „ścisłe przestrzeganie regulaminu szkolnego”, noszenie fartuchów z przyszytą do rękawa tarczą z numerem szkoły, zakazane było wszczynanie na terenie szkoły sporów o treści politycznej, przypinanie znaczków i oporników.
Mocowali je tak, żeby napis „Solidarność” był widoczny, gdy odchylali klapę kołnierza. Mania owinęła pierścionek od Mickiewicza kawałkiem bandaża, chociaż Hanka prosiła ją, żeby go zdjęła i schowała w bezpiecznym miejscu.
5)
Listonosz przyniósł wczoraj liścik od Anny. Piękny, pachnący papier i kilka słów napisanych starannym, zaokrąglonym pismem, które wydało mi się znajome. „Mam zaszczyt i przyjemność zaprosić Cię na uroczystość otwarcia mego nowego domu, która rozpocznie się 10 sierpnia o godzinie 19. Obowiązują stroje wieczorowe. Anna K.”
6)
W książce telefonicznej wśród Bogackich, Bogaczy i Bogatków zabrakło miejsca na Bogaczyka. Widać był człowiekiem tajemniczym i nawet telefon miał zastrzeżony.
Wieczorem Marta zadzwoniła do Kamili i niemal wpadła w depresję. To właśnie wspólniczka przypomniała jej, że Adam w życiu chyba nie zapamiętał poprawnie żadnego nazwiska z wyjątkiem własnego. Na Martę mówił Wilama, na Kamilę Deber zamiast Beder, a sama Marta zwątpiła, czy Rafał nazywał się Deryl czy Beryl!
– Martusiu, ten Bogaczyk równie dobrze może się nazywać Krezusek, jak i Nababek... lub Biedka. Najlepiej od razu pytaj o nich wszystkich, przy czym kombinacji może być znacznie więcej – powiedziała Kamila.
7)
Na dworcu w Krakowie przesiadka. Żeby dostać się do drugiego pociągu, trzeba było przebiec przez cały peron, potem w dół po schodach i znów w górę. Miałam zaledwie kilka minut. Dałam radę. Ikar... Pożyczyłam od niego skrzydła.
Dałam radę, jeszcze dałam. Może gdyby to było potem... ale wtedy tak. Serce waliło w takt stukotu pociągu. Za chwilę... Za chwilę, za chwilę... Czego się bałam? Czego się bałam w tym jednym konkretnym miejscu, w tej jednej sytuacji i chwili? Gdybym zwerbalizowała ten strach, pewnie by odszedł, bo nie było się czego bać...
A może po prostu bałam się życia?
8)
Po chrzcinach Marysi u Mackiewiczów pozostało co nieco, więc sprosili paru gości, żeby nadrobić imieniny Katarzyny, które w tym roku oficjalnie odwołali. Przyszła Sabina, koleżanka z liceum, która miała zakład fryzjerski; Heniu z żoną Jadwigą, właściciele hurtowni napojów, oraz Wiesiek taksówkarz. Zaprosili też Edka, szafarza w parafii Braci Męczenników. Edek był stolarzem i specjalizował się w wykończeniówce mieszkań. Oprócz tego oprawiał obrazki. Przyniósł właśnie Mackiewiczom w pięknej ramie ich zdjęcie ze spotkania z Papieżem. Pamiątka zeszłorocznej pielgrzymki do Rzymu. Przedmiot dumy.
9)
Z propozycją współpracy wystąpił też Tadek Długie Ręce. Tadek w latach pięćdziesiątych miał inną ksywkę – Rybak. To były czasy, kiedy ludzie nie mieli lodówek i przed Wielkanocą wywieszali za okno na sznurku zakupione wcześniej zające. Tadek posiadał NRD-owską wędkę rozsuwaną na wysokość drugiego piętra. Na końcu umieszczał żyletkę marki Gerlach i zające spadały prosto do podstawionej torby. W Londynie Tadek się przekwalifikował i międzynarodowo przemycał zegarki. Czyli że musiał z dwiema walizkami wypchanymi zegarkami przebiec tanecznym krokiem, uśmiechając się do celników, przejściem zielonym. To było tylko pięćdziesiąt sześć kroków, ale te zegarki wyciągnęły mu ręce. Stąd ksywka i propozycja dla mnie.
10)
Przeczytałam „Konwencję o prawach dziecka”. Ten piękny dokument, przyjęty przez Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych, jest zbiorem norm, których przestrzeganie ma uczynić świat trochę lepszym.
Przeczytałam i zrobiło mi się smutno.
Polska ratyfikowała tę konwencję z dwoma zastrzeżeniami. Jedno dotyczy granicy wieku dzieci dopuszczonych do służby wojskowej. Drugie brzmi:
...
prawo dziecka przysposobionego do poznania rodziców naturalnych będzie podlegało ograniczeniu poprzez obowiązywanie rozwiązań prawnych umożliwiających przysposabiającym zachowanie tajemnicy pochodzenia dziecka.
To znaczy: Polska ogłosiła światu, że my, rodzice adopcyjni, możemy łgać naszym dzieciom w majestacie prawa.
11)
Awokado faszerowane krewetkami.
Połówki melonów wypełnione kulkami wyciętymi z ich miąższu i udekorowane listkami świeżej mięty.
Pasta z tuńczyka w połówkach grejpfrutów z krakersami.
Kokilki wypełnione truskawkami zmieszanymi z czarnymi jagodami, udekorowane bitą śmietaną i posypane wiórkami czekoladowymi. (Przecież na równi ze smakowym liczy się efekt kolorystyczny. Nie wiem, czy ten drugi nie bardziej.)
Na paterze będą efektownie ułożone owoce i czekoladki.
Do picia kawa o smaku toffi, herbata, soki, no i szampan.
Brzmi jak menu ze snobistycznego przyjęcia w Biznes Klubie lub innym klubie o podobnych aspiracjach? Raczej nie! Menu podawane obecnie na tego typu przyjęciach to, zdaje się, smalec ze skwarkami, chleb wiejski, kiełbasa i inne sielskie dania. A na spotkanie trzech koleżanek ze szkolnej ławy mogę podać coś lżejszego niż smalec, zwłaszcza ze wszystkie, oczywiście, się odchudzamy.
12)
Żaden autobus do Mińska nie jechał jeszcze tak wolno. Joanna w głębi swojej dorosłości, racjonalnej do szpiku kości duszy czuje się jak niepotrafiąca panować nad emocjami nastolatka. Chciałaby już, najlepiej w tej chwili, uruchomić komputer, przeczytać maile od Marka (Microsofcie! Bądź błogosławiony za kosz!) i dać się ponieść najgłupszemu od dwudziestu lat uczuciu. Trochę się wstydzi sama przed sobą, ale nie mogła przecież przewidzieć, że jeszcze kiedyś zdarzy się jej ten cud. Czy to wypada? Ma przecież dorastającą córkę. I choć skrupuły oraz wyrzuty sumienia są niczym kamień u szyi, Joanna czuje podniecenie, jakiego nie doznawała od lat.
13)
Wyżywałam się w pracy. W domu nie było za ciekawie. Konrad pracował w innej branży i moje zawodowe sprawy nie fascynowały go, podobnie zresztą jak mnie nie zajmowały jego problemy z konstrukcjami, wyliczeniami, transportem... Tworzyliśmy od lat poprawny związek, by Marysia rosła w normalnej rodzinie. Miał do mnie żal, że nie jestem kurą domową. Taki model rodziny wyniósł z domu. „Kobieta może pracować, jeśli nie koliduje to z zajęciami domowymi.” Moja teściowa zaczęła pracę zawodową dopiero, jak Konrad zdał maturę. Teraz zaś świetnie nam gospodarzyła.
14)
– Aaa... Polska, jest tak? No... tam ekonomia zdrowy jest? Wzrost gospodarczy jak ma się?
– Dziękuję, dobrze. Jak go spotkam, pozdrowię od pana...
– To pan cudzoziemiec dzielny podróżnik, jest tak? – ciągnie kierowca, zupełnie niezrażony. – Sam tak przyjechał? A gdzie rodzina, żona, dzieci? Rodzice? Teściowie? No rodzeństwo przynajmniej?
– W Polsce... Nie, naprawdę mieszkam tu sam. Od... sześciu miesięcy.
– Aaa... do pracy pan cudzoziemiec przyjechał? Czy studiować być, bo młody jeszcze, jest tak?
– Do pracy. Jestem inżynierem chemikiem... Pracuję dla takiej firmy amerykańskiej, Honeywell. Zna pan? No tak... pracujemy dla rafinerii Seraya. Wie pan, na Jurong Island...
Taksiarz entuzjastycznie oznajmia, że siostrzeniec żony drugiego kuzyna po kądzieli, imieniem Chiew Hua, też pracował dla Seraya jako starszy zaworowy. Jest bardzo zdumiony, że go nie znam. W końcu przechodzi do następnych pytań. Zrezygnowany, poddaję się dalszemu przesłuchaniu.
15)
Właśnie nadałam walizkę na bagaż i otrzymałam kartę pokładową. Przede mną jeszcze odprawa paszportowa. Powinnam stawić się przy wejściu numer trzy za pięćdziesiąt minut.
Więc zdążę jeszcze zatelefonować do Polski.
Tym razem zgłasza się Ewa.
– Matka Grzegorza powtórzyła mi, że dzwoniłaś.
– Jestem na lotnisku, za niecałą godzinę mam samolot.
– A gdzie lecisz?
– Do Warszawy.
Pauza.
– Jesteś sama?
– Jak najbardziej.
– A on? Czy on wie, gdzie jesteś?
– Nie wie.
Znowu pauza.
16)
Paula w łóżku przed pierwszą kawą. Przy lekturze.
Drr-drr-drr!
Kto dzwoni? Beczka.
– Cześć, Paula! Inez ze Stanów przyjechała!
– Jaka Inez, nie przeszkadzaj mi, ropucho, o Grecie Garbo w łóżku czytam.
– No Inez, wariatko, ta co przed stanem do Stanów wyjechała, no, ta, co Jurkę
okradła, tą z Krzyków. No, ta, co z tą Darią z Pewexu żyła...
Paula wściekła:
– Nie przypominam sobie.
Beczka:
– Jutro nas wszystkie ze starej paczki do McDonaldsa na obiad zaprosiła!
Paula rzuca słuchawkę, podnosi się, coś tam do siebie mamrocze, idzie kawę sobie zrobić. Nastawia radio na jedynkę. Kuchnię wypełnia muzyka klasyczna.
17)
Patrzę na makaron czterojajeczny, który stoi na półkach naszego sklepiku od szeregu lat, i oczom nie wierzę. Banany! A może mi się wydaje?
– Poproszę kilo bananów – mówię szeptem do pani Jadzi.
– Jakich? – pyta pani Jadzia. Tych mniej dojrzałych, czy też woli pani te żółte, od razu
do zjedzenia.
Zaczynam się jąkać, bo człowiek odzwyczaił się od dokonywania wyboru, tak nagle, bez uprzedzenia.
– Jakie pani da – mówię głupio i rozglądam się za siebie. Nikt za mną nie stoi. Robi mi się nieswojo.
Pani Jadzia zapakowała banany w dużą szarą torbę, nawet nie zapytała, czy mam czterdzieści groszy, i wydała mi resztę.
Poszłam do domu dosyć zamyślona.
18)
Jacek okazał się właścicielem apteki „Zdrowy jak koń”, która przynosiła całkiem nie najgorsze dochody, co Ewa uznała za duży plus w ich związku. Dzięki temu Jacek obdarowywał swoją wybrankę drobnymi upominkami, które świadczyły o jego trosce i uwielbieniu. Ewa dostała więc syrop na kaszel, witaminki i nalewkę z czarnej porzeczki. Być może nie o takich podarunkach marzy współczesna kobieta, ale Ewa nie była drobiazgowa.
19)
Bar „Liliput” mieścił się
vis à vis pruskich koszar, tam gdzie przylegała do nich niegdyś garnizonowa, a po wojnie już tylko ewangelicka kapela, którą tego lata zamknięto i przerabiano na nowe, duże kino. Codziennie od rana, zwłaszcza w gorące dni, w jego wnętrzu i maleńkim ogródku gromadziły się grupy pijących mężczyzn, a w taki dzień jak ten, gwar rozmów słychać już było z daleka. Bar „Liliput” należał do kategorii lokali, do których zwyczajowo nie wchodzi żadna kobieta. W „Lilipucie” nie sprzedawano wódki, klienci przynosili ją sami w teczkach, w kieszeniach marynarek, za paskiem spodni, po to, by zamówić parę kufli pienistego piwa i wzmocnić je odpowiednio przezroczystym płynem.
20)
Danka. Kobieta z ogłoszenia w pornolu. „Mam ochotę na niezobowiązujący seks z superfacetem z Warszawy” – i numer oferty. Superfacet, rozśmieszyło mnie to określenie, może z tego powodu wybrałem to właśnie ogłoszenie z całej kolumny. Napisałem parę słów o sobie, że wolny, z własnym mieszkaniem, gwarantuje dyskrecję oraz higienę i tak dalej. Tydzień później znalazłem na komórce esemesa.
21)
Ale mi się trafiło. Sabina umówiła mnie ze swoją bogatą klientką, która chciałaby kupować kosmetyki Avonu. Pani Anna Różycka, tak się nazywa, ma 40 lat, wygląda na 60, ale twierdzi, że wygląda tak młodo dzięki temu, że od dzieciństwa używa najlepszych kremów.
– Gdy miałam osiem lat – powiedziała Różycka podczas spotkania – matka po raz pierwszy dała mi krem do twarzy i od tego czasu nie położyłam się spać bez kremu.
– Nie jestem zwolenniczką używania kosmetyków w tak młodym wieku – rzekłam ostrożnie.
– To błąd – stwierdziła Różycka. Proszę spojrzeć na mnie. Jestem żywym dowodem, że należy używać kremów od wczesnego dzieciństwa.
Dowód łatwy do podważenia, moim zdaniem. A może ona jest krótkowidzem?
22)
A zaczęło się całkiem zwyczajnie.
W niedzielę wieczorem Jakub jechał do Krakowa (siedem godzin jazdy, konferencja Historia sztuki a historia medycyny, 5000 znaków, honorarium). Na dworcu był parę minut przed północą – swobodny, rozluźniony, pełen najlepszych zamiarów – a że właśnie ogłoszono, że opóźnienie pociągu może wzrosnąć o jakąś godzinę, co przyjął ze zrozumieniem, usiadł na plastikowym krześle naprzeciw jasno oświetlonej perfumerii Rossmanna, postawił walizkę obok kolumny, otulił się starannie połami prochowca i spokojnie oddał się czekaniu na nieuchronne spotkanie małej wskazówki dworcowego zegara z rzymską cyfrą dwa.
23)
Dlaczego Mariusz jest mi taki drogi? Też teraz to odkryłam: czuję, że w nim zawsze jest dla mnie miejsce. Tu nigdy nie rozbijam sobie nosa o zatrzaśnięte drzwi. O nic mnie nie pyta, nie poucza. Robi kakao (naprawdę, naprawdę!) lub grzane piwo z cynamonem, kroi kromkę chleba z wędzonym serem, daje mi uwagę, trochę czasu, spokojną, akceptująca serdeczność...
24)
Gucio był nieuleczalnym melancholikiem; gdyby nie życzliwość i refleks najbliższych, zamiast mierzyć się z własnym talentem, stałby się zapewne nałogowym samobójcą. Szkoły pokończył od niechcenia, niejako mimochodem, z dyplomami i wyróżnieniami, które najczęściej gubił, odwiedzając szynki na drodze do domu, jak przystało na młodzieńca nękanego wylewami czarnej żółci, pił bowiem już w latach licealnych, dużo i smutno; kompania birbantów zniechęciła się dość szybko do jego towarzystwa, bo zawsze po pijaku gadał o śmierci, Gucio oddawał się tedy swoim nastrojom już wyłącznie samotnie. W domu rodzinnym traktowano go z uznaniem dla jego zdolności. ale też ze świadomością, że reprezentować rodziny w żadnej mierze nie powinien, że lepiej dać mu zawczasu spokój podczas świąt i uroczystości, bo przy stole będzie siedział w nieprzejednanym milczeniu, dolewając sobie czerwonego wina, póki butelka nie wyschnie, a wtedy wstanie od stołu i pójdzie bez pożegnania do swojej celi (tak nazywał swój pokoik domowy) rozmyślać o przemijaniu.
25)
Prawie wcale nie znam Krakowa, byłem tam w życiu góra dziesięć razy, głównie przejazdem, a wydaje mi się, że znam miasto świetnie, właśnie z opowieści Mileny. Jest mój Kraków wyobrażony, mój film o ulicach, mieszkaniach, kawiarniach, zdaje mi się, że po Krakowie chodzą ludzie, których bym natychmiast, już wysiadając z pociągu, rozpoznał. Jej wspomnienia są moimi wspomnieniami. Tak, jakby podczas tych nocy, gdy słuchałem Mileny, nasze nici RNA, czy co tam według Hydena zawiaduje pamięcią, splatały się w jeden kłąb.
================================
Dodane 21 kwietnia 2011:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu