Dodany: 11.05.2005 12:41|Autor: groch
Owładnięci strachem albo wyzwolone zło
[Uwaga: recenzja zawiera istotne informacje dotyczące przebiegu fabuły i zakończenia książki - przyp. red.]
Belzebub przywodzi mi na myśl sztukę Jana Drdy „Igraszki z diabłem”. Ukazany jest tam jako śmieszny staruszek stale opędzający się od much, które chcą mu upstrzyć nos. No właśnie...
Jedno z tłumaczeń semickiego Baal Zebub oznacza Władcę Much, choć na początku bóg ten nie miał pejoratywnego znaczenia. Był opiekunem miasta Ekron, bogiem płodności i przyrody, lecz wraz z upływem wieków zdegradowano go do rangi złego ducha. W tym świetle tytuł książki Williama Goldinga „Władca Much” w pełni jest adekwatny do przekazu.
Jednak tytułowy bohater nie istnieje w rzeczywistości, chociaż... Przecież autor w jakiś sposób upostaciował zło i strach (pamiętajmy, że dzieci zmagając się z lękiem nadają mu wyraźne kształty). Może to dziwny zwierz, a może świński łeb nabity na pal, wystawiony na działanie tropikalnego słońca, oblepiony muchami...
I zastanawiam się czasem, która rzeczywistość jest bardziej prawdziwa. Czy ta, która jest w naszej głowie, czy ta, którą można zobaczyć na własne oczy? W książce Goldinga zobaczymy wyraźnie, jak w umysłach dzieci przeważa ta pierwsza.
Następuje to powoli, od przypadku do przypadku. Oto grupka dzieci w wieku od sześciu do dwunastu lat jakimś cudem przeżyła katastrofę samolotu. Znalazły się na bezludnej wyspie, obfitej w owoce, bez zagrożenia ze strony zwierząt. Są zupełnie same i nareszcie, jak im się wydaje, będą mogły bawić się do woli. Właściwie zapowiada się wspaniała przygoda, nawet nie czujemy, że tym chłopcom przytrafiło się jakieś nieszczęście. Wydaje się, że mogą spełnić tu swoje marzenia — odkrywanie wyspy, zabawy w wodzie, wszystko to, czego nie mogli doświadczyć mieszkając w miastach pod kontrolą rodziców. A jednak nie do końca wiedzą, w co i jak mają się bawić...
Kiedy Ralf i Prosiaczek zwołują wszystkich głosem konchy, zaczyna się od niewinnego wybrania przywódcy. Jest dwóch kandydatów — Ralf i Jack. Zostaje nim Ralf, który chyba tylko dzięki podpowiedziom mądrego Prosiaczka ustanawia pewien porządek, chce zorganizować pobyt na tej wyspie tak, by przeżyć i zostać uratowanym. Priorytetem jest dla niego ognisko na skale, rozpalone dzięki okularom Prosiaczka. (I tu widać, że Golding nigdy nie miał z okularami do czynienia. Prosiaczek jest krótkowidzem, więc jego okulary to szkła rozpraszające światło, tzw. minusy, a za ich pomocą nie bardzo ognisko można rozpalić).
Ralf chce także zbudować dla wszystkich szałasy, aby schronić się w czasie deszczu i mieć odrobinę poczucia bezpieczeństwa. Ognisko zostaje rozpalone, ale płonie część lasu i ginie jedno z dzieci. Jednak głośno się o tym nie mówi, choć wszyscy o tym wiedzą... Szałasy zostają zbudowane, ale tylko trzy, w dodatku jeden gorszy od drugiego, gdyż właściwie każdy chce zajmować się sobą. Czarę przelewa Jack, który nie dopilnował ogniska w momencie, gdy przepływał statek.
I tu już widać wyraźnie, że Golding nie zgadza się z filozofią naturalizmu, głoszącą, iż porzucając cywilizację, człowiek będzie szczęśliwy. Człowiek nie będzie szczęśliwy, nie będzie szczęśliwe nawet dziecko, które nie jest jeszcze nawet zakorzenione w cywilizacji. Zatem dziecko posiada jeszcze pierwotną naturę, ale jaka ta natura jest? Czy jest czysta, niewinna, jak głosił Jan Jakub Rousseau? Golding opisuje bardzo sugestywnie, że jednak tak nie jest. Opisuje to tak, że mi ciarki przechodzą po plecach za każdym razem, kiedy sięgam po książkę. Czytając ją, na pewno nie doznamy oczyszczającego katharsis, wręcz odwrotnie.
Przede wszystkim strach. Za dnia jeszcze jakoś można go znieść, ale w nocy... Są przecież potwory, czasem pod postacią ogromnego węża, innym razem to coś, które się nadyma, rusza... Ogólna atmosfera udziela się wszystkim. Zwierz jest i trzeba go znaleźć, trzeba z nim walczyć, trzeba go zabić, trzeba mu złożyć ofiarę ze świńskiego łba.
Strach najlepiej jakoś przezwyciężać i to właśnie proponuje Jack i jego grupa, która staje się z dnia na dzień coraz bardziej liczna. Jedni przechodzą do niego, gdyż to on ma mięso, inni ze strachu, jeszcze inni pod przymusem. Kiedy jeden z chłopców odkrywa prawdziwego „potwora” i chce oznajmić, że ten potwór to tylko martwy lotnik, grupa pod wpływem dzikiego tańca zabija go włóczniami...
W końcu Jack kradnie Prosiaczkowe okulary, tym samym oślepiając go. Nie mogą więc nawet rozpalić ogniska. W ostatecznym akcie, który miał na celu przywrócenie władzy Ralfa, odzyskanie okularów, a może połączenie się grupy, Ralf z garstką chłopców, z konchą symbolizującą władzę wyrusza na skalny zamek, gdzie urzęduje Jack. Ale szans na zgodę nie ma, nie ma tym samym nadziei ocalenia.
Prosiaczek zostaje zabity, na Ralfa zaczęto polować jak na zwierza, jak na świnię, jakby zabicie jego miało umocnić dotychczasowe rządy Jacka (nie darmo mówi się, że jest to książka o mechanizmach władzy, o analizie powstawania społeczeństw totalitarnych, opartych na lęku). W końcu las zaczyna płonąć. Dzicy muszą dopaść swoją ofiarę, nawet jeśli zniszczą wszystko wokół...
I na samym końcu wydaje się, że ocalenie przyszło, jednak jest to ocalenie czysto fizyczne. Płonącą wyspę dostrzegli żołnierze i kiedy już prawie nie było dla Ralfa ucieczki, pojawili się na plaży. Wtedy Ralf, zapytany o to, kto jest tu wodzem, dokonuje zadziwiającej rzeczy — wskazuje na siebie samego. Ten dwunastoletni chłopiec, który cudem uniknął śmierci z rąk kolegów bierze na siebie całą odpowiedzialność za wszystko, co zdarzyło się na wyspie. Płacze, ale nie jest to płacz ze szczęścia, bowiem „Ralf płakał nad kresem niewinności, ciemnotą ludzkich serc i upadkiem w przepaść szczerego, mądrego przyjaciela, zwanego Prosiaczkiem”.
Gdy kończymy czytanie książki, pozostaje uczucie smutku, może strachu, że i w nas samych mogą drzemać tak okrutne i złe instynkty. Przebija się też niejasne wrażenie, że to jednak dobrze, że jestem już dorosła i każdy strach mogę sobie wytłumaczyć.
A William Golding? Golding w 1983 roku otrzymał Nobla, i bardzo słusznie. A po przeczytaniu jego słów nie dziwi mnie napisanie takiej właśnie książki:
„Zawsze odnosiłem wrażenie, że dzieciństwo jest chorobą, z której się wyrasta, że dzieci są chyba skazane na smutek, ponieważ są dziećmi i dopiero w wieku dojrzałym mają szansę jego uniknięcia”.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.