Na półmetku
Po 180 z 360 stron Mariasa nie da się ukryć trzech rzeczy.
Po pierwsze - jak na razie - obietnica niepowtarzalnej, zasługującej na Nobla lektury rzekomo najlepszego żyjącego pisarza hiszpańskiego, a zarazem najlepszej książki XX wieku - to raczej nadużycie. Jakościowo proza Hiszpana jest dobra, ale od XX-wiecznych standardów wyznaczanych w latach 20. przez Manna, Joyce'a i Hessego, w latach 30. przez Faulknera i Steinbecka, w latach 40. przez Hemingway'a, Sartre'a i Camusa, w latach 50. przez Goldinga i Becketta, w latach 60 przez Rotha i Bellowa, w latach 70. przez Bolla, w latach 80. przez Kunderę i Eco, w latach 90. przez Coetzeego i Houellebecqu'a - należy odczekiwać czegoś dorównującego, a Mariasowi nieco do wskazanych pisarzy daleko.
Po drugie - akcji W "Sercu..." nie ma - są tylko przeskoki między scenami ze ślubu syna-tłumacza i ojca-kustosza. tak jak w "Przypadkach inżyniera dusz ludzkich" najciekawszych wydarzeń nie ma, są tylko te pomiędzy. Scena u sąsiadów na Kubie dzieje się w domysłach, w głowie pisarza, tłumaczenie na żywo ze spotkania Brytyjki i Hiszpana - przeszarżowane, zaś anegdota o próbach podpalenia obrazu w Prado - samotna.
Po trzecie, temat książki - ojciec-syn, a także spojrzenie na małżeństwo zakrawa na historię pełną, zamkniętą - a jest tu - póki co - nieznośnie otwarte, rozwlekłe i najprawdopodobniej takie też się skończy.
Na koniec rzecz-nie rzecz. Marias przypomina nieco pisarza pokroju naszego Janusza Andermana; człowieka, którego uznaje się za pisarza, a prawda jest znana, ale przemilczana, taka, że nikt nie kojarzy jego książek, że są one pisane po to, by mógł on być dalej pisarzem, a same w sobie nie stanowią ważnego głosu w sprawie, nowego manifestu, albo dobrej historii. Na półmetku książki taka materia sprawia, że pod znakiem zapytania stoi dalsza lektura nie tyle tej książki, ale ogólnie twórczości takiego pisarza.