Witajcie,
sięgnąłem właśnie po książkę
Kurhanek Maryli (
Bauer Ewa)
. Mnóstwo pozytywnych opinii w Internecie, patronat Biblionetki. Tematyka, która mnie naprawdę interesuje (toksyczne związki, trudne relacje rodzinne). Zacząłem pełen dobrych chęci i już po pierwszej stronie było kiepsko. Jestem na 73 i jest coraz gorzej. Wręcz fatalnie.
Kurhanek Maryli (
Bauer Ewa)
do tej pory wydaje mi się doskonałym instruktażem "Jak nie pisać powieści". Czytając, ma się wrażenie, jakby natrafiło się na wypracowanie gimnazjalistki. Psychologiczna płytkość to mało powiedziane - tam nie ma prawie krztyny psychologii. Bohaterowie są żadni. Opowieść snuta poprawnie, ale bez odrobiny choćby stylu, bez charakteru. Nie ma w niej nic wyróżniającego. I wszystko jest streszczone. Wyobraźcie sobie Kopciuszka opowiedzianego w ten sposób:
"Kopciuszek była piękną i dobrą sierotą. Zła macocha i brzydkie siostry traktowały ją jak posługaczkę. Dzięki pomocy wróżki wystrojony Kopciuszek poszedł na bal i zdobył serce księcia. Niestety zgubił pantofelek, ale książę odnalazł ukochaną i żyli długo i szczęśliwie."
A oto historia Marty, bohaterki, która bardzo wcześnie straciła rodziców, a potem uwikłała się w toksyczne małżeństwo. A teraz niech książka przemówi sama. Zerknijcie na początek:
"Dom na wsi miał dla Marty duże znaczenie sentymentalne. To tu wychowywała się do siedemnastego roku życia. Całe dzieciństwo, szczęśliwe na tyle, na ile można było je takim uczynić po tragedii, jaka ją spotkała, przeżyła, mieszkając z babcią. Dziadka nie poznała nigdy, zmarł najprawdopodobniej we wrześniu 1939 roku, podczas bombardowania Rugowa przez niemiecką Luftwaffe. Zginęło wówczas pod gruzami ponad dwa tysiące osób, a samo miasteczko zostało zburzone niemal w osiemdziesięciu procentach. Nie wszystkie ofiary zidentyfikowano, gdyż część zwłok była tak spalona, że niemożliwością było je rozpoznać. Rozalia długo szukała ciała swojego nowo poślubionego męża wśród martwych ludzi, ale bez skutku. Mijały tygodnie, a Ludwik nie wracał do domu, choć czwartego września pojechał tylko do stolarza, aby zamówić łoże małżeńskie, o którym tak bardzo marzyli. Pozostawało jedynie pogodzić się z myślą, że i on zginął podczas niemieckiej napaści.
Dwa miesiące później kobieta zorientowała się, że nosi w łonie dziecko, a w maju następnego roku przyszła na świat Kornelia. Choć Rozalii było trudno, postanowiła samotnie wychować córeczkę, nigdy bowiem nie zaakceptowała myśli, że została wdową. Liczyła na cud. Kiedy psy zaczynały szczekać w środku nocy, nasłuchiwała, czy to przypadkiem jej ukochany Ludwik nie wraca do domu. Niestety, los chciał inaczej. Czas mijał i jakoś same dawały sobie radę, pomimo niewygód i biedy, która panowała we wsi.
Kornelia dorosła i w wieku dwudziestu sześciu lat wyszła za mąż za poznanego w Rugowie Romana, z zawodu kolejarza. Przeprowadziła się do jego domu rodzinnego, pozostawiając Rozalię samą z całym gospodarstwem. Ta jednak nie narzekała, bo sił miała jeszcze sporo, a ze swego domu uczyniła wkrótce miejsce przyjazne letnikom, których z roku na rok przybywało." (s. 7-8).
A tak jest opisana śmierć rodziców Marty na sąsiedniej stronie:
"Gdy Marta miała trzy i pół roku i jak zwykle spędzała wakacje na wsi, u babci, Kornelia wraz z Romanem postanowili zaskoczyć córkę i przyjechać do niej kilka dni wcześniej, niż zapowiadali. Tym bardziej że mieli dla dziecka niespodziankę — otrzymali swój
pierwszy samochód. (...) Była piękna, słoneczna pogoda, małżeństwo wesoło podśpiewywało, ciesząc się już na spotkanie z córeczką. Roman nie był wprawnym kierowcą, dopiero od niedawna miał prawo jazdy, a, za kierownicą, nie licząc kursu siedział raptem dwa razy. W obu przypadkach kierownik jednostki, w której pracował, potrzebował, by ktoś odwiózł go do domu po zakrapianej alkoholem imprezie.
Roman słabo też orientował się w terenie, a jego żona w ogóle nie zwracała uwagi na okolicę, przez którą jechali, dlatego dopiero kiedy dojechali do Koluszek, zorientowali się, że wybrali drogę prowadzącą w złym kierunku. Postanowili więc bardziej skupić się na trasie. Mieli jeszcze dwie godziny jazdy do Rugowa, a potem czekała ich wyboista droga przez las.
— I jak ci się, kochanie, podoba nasze auto? Całkiem nieźle się sprawuje, co? — Roman był bardzo szczęśliwy i dumny z nowego nabytku.
— Jest świetne! Uszyję pokrowce na siedzenia i zrobi się jeszcze przytulniej. Co ty na to?
— Kocham cię, żoneczko.
Roman nachylił się w kierunku Kornelii, by ją pocałować. Trwało to o chwilę za długo; kierowca nie zauważył znaku stop ani sygnalizacji świetlnej. Samochód wjechał pędem na niestrzeżony przejazd kolejowy i został staranowany przez pociąg towarowy relacji Koluszki — Piotrków Trybunalski. Błękitna syrena z ciałami Romana i Kornelii jeszcze długo wleczona była po torach." (s. 9-11)
A tak opisane są uczucia matki, która straciła jedyną córkę:
"Rozalia ukradkiem ocierała łzy, które usilnie spływały jej po policzkach. Serce ją zabolało, kiedy dotarł do niej wreszcie ogrom tragedii. Straciła jedyną córkę, która była dla niej wszystkim, Martusia zaś została sierotą, osobą już na zawsze okaleczoną przez los. Ani babcia, ani rodzina zastępcza nie dadzą jej tego, co dawali rodzice" (s. 20)
I reakcja dziewczynki na śmierć rodziców:
"Martusia, choć przygotowana przez babcię na to, co zobaczy, nie była w stanie ukryć przerażenia. Rodzice wyglądali, jakby spali, a jednak w ich twarzach widniało coś obcego, złowrogiego, czego dziecko nie potrafiło sobie wytłumaczyć. Ciągle pociągała babcię za rękę i zadawała pytania: „A dlaczego tu jest tylu ludzi? A czemu lustra są przykryte czarnym materiałem?”. Rozalia uciszała ją, mówiąc, że później jej to wytłumaczy." (s. 21).
Jeszcze wtedy myślałem - no dobrze, każdemu może się poślizgnąć pióro, być może to ma być tylko wstęp do właściwej historii i dlatego mamy do czynienia z tak płytką i miałką "literaturą". Ale nie. Przeczytałem następne 50 stron - styl streszczający i czytankowy (jeśli to w ogóle można nazwać stylem) się nie zmienił. Marta wyszła za mąż za Piotra i tym samym uwikłała się w toksyczną relację. Piotr dręczy Martę psychicznie, małżonkowie nie mogą się porozumieć. Nie brakuje też tragedii. Marta podczas zdawania egzaminu poroniła dziecko, które już zdążyła pokochać. A oto jak zostało to opisane:
"Karetka przyjechała po piętnastu minutach i zawiozła Martę do szpitala. Tam potwierdził się najgorszy scenariusz — poroniła. Ciąży nie dało się już uratować.
Pozostała na oddziale jeszcze dwa dni. Piotr był przy niej przez pierwsze kilka godzin, potem zaglądał w miarę możliwości, kiedy tylko obowiązki zawodowe nie odciągały go od żony pozostającej pod opieką lekarzy innej specjalności. Nie rozmawiali o dziecku ani o egzaminie. Troszczył się o wygodę, jedzenie, toaletę żony, ona natomiast o to, czy poradzi sobie ze wszystkim.
— Nic się nie martw. Mama zajmie się wszystkim.
Po powrocie do domu Marta zauważyła drobne zmiany." (s. 62)
Rozumiecie, o co mi chodzi, kiedy mówię, że to przypomina wypracowanie gimnazjalistki? Zero głębi, zero emocji, po prostu streszczanie, nic więcej. A w tym miejscu nasza bohaterka dowiaduje się, że jej mąż ją zdradził:
"Dwa miesiące później otrzymała telefon od nieznajomej kobiety, która poinformowała ją, że jest z Piotrem w ciąży, i poprosiła, by Marta sama usunęła się z jego życia. Bardzo przeżyła tę rozmowę, a wieczorem, gdy Piotr wrócił z pracy, musiała z nim o tym porozmawiać." (s. 70).
Ciekawe, gdzie jest przeżywanie tej rozmowy...
I jeszcze jeden fragment. Oto co się dzieje niedługo po przeprowadzce Marty i Piotra do nowego domu:
"Przeprowadzkę zorganizowali sprawnie, likwidacja mieszkania i umeblowanie nowego domu zajęły im tydzień. To do Marty należało, by w tym nowym miejscu stworzyć ognisko domowe i przyjemną atmosferę. Do pomocy dostała… teściową, która w związku z utrudnionym dojazdem wprowadziła się do nich na jakiś czas. I oczywiście zachowywała się tak, jakby była u siebie, całkowicie nie licząc się z Martą. Ta starała się buntować, ale próby ochrony swojego terytorium odbierane były przez męża jako atak na niewinną matkę, wynikający z zazdrości o niego oraz zawiści o jej profesjonalizm i mądrość.
Pewnego dnia Marta, doprowadzona do szału przez Danutę, wyrzuciła niemal całą zastawę stołową przez okno. Teściowa wezwała policję, której wytłumaczyła, że synowa oszalała i jest niebezpieczna dla otoczenia. Marta, wciąż wzburzona, zaczęła krzyczeć na teściową i się odgrażać, co dla policjantów było jedynie potwierdzeniem, że młoda kobieta jest niezrównoważona psychicznie. Zabrali ją na komisariat, ale nie udało się nawiązać z nią kontaktu. Martę ogarnęła apatia. Patrzyła wciąż w jedno miejsce i nie reagowała na pytania. Wezwany lekarz stwierdził, że cierpi na jakieś zaburzenia psychiczne, po czym zabrano ją na obserwację do szpitala psychiatrycznego w Bełchatowie. Niedługo po przewiezieniu jego żony na oddział pojawił się tam również Piotr. Szybko rozeznał się w sytuacji oraz dowiedział się, co zamierzają z nią zrobić. Przy okazji udzielił lekarzowi prowadzącemu informacji, z których jednoznacznie wynikało, że problemy psychiczne żony zaczęły się od chwili, gdy poroniła, nigdy wcześniej nie doszło jednak do tak poważnego incydentu." (s. 73)
A oto jeszcze kilka cudownych w swojej absolutnej bylejakości cytatów. Co się wydarzyło, kiedy bohaterkę wypuszczono ze szpitala psychiatrycznego. Jeden podrozdział:
"Jesienią rozpoczęła pracę z najmłodszymi dziećmi. Była pełna entuzjazmu i zapału do pracy, a to przekładało się na zadowolenie dyrekcji, rodziców i przede wszystkim podopiecznych. Marta angażowała się całą sobą w te zajęcia i pierwszy raz od wielu lat czuła się szczęśliwa. Nie zwracała nawet uwagi na to, że Piotr rzadziej nocuje w domu, bierze coraz więcej dyżurów, wyjeżdża na konferencje czy w inne podróże służbowe. Czuła się wolna i niezależna, odpowiedzialna za uczniów i ich wykształcenie, mądra, doceniana i lubiana. Nadal nie nawiązywała bliższych znajomości z koleżankami z pracy, a poza tym nie miała czasu na spotkania towarzyskie. Przywykła do takiego stylu życia, do braku kontaktu z innymi. Wobec dzieci była wylewna, dla współpracowników — miła, ale zamknięta w sobie. Skoro sama nie miała potrzeby zaprzyjaźniania się z innymi, nikt z kolegów jej do tego nie zmuszał. Sporadycznie Piotr zabierał Martę na proszony obiad czy bankiet z udziałem jakichś ważnych osobistości. Gdy tego nie robił, dopytywano się o nią, w końcu w takim mieście jak Piotrków wiadomości szybko się rozchodziły, a dyrektorka szkoły bardzo ją chwaliła.
Po zakończeniu przez Martę pierwszego roku pracy z oddziałem zerówkowym szkoła była tak bardzo zadowolona z jej osiągnięć, że pomimo braku doświadczenia powierzono jej kontynuowanie nauczania tych dzieci w klasach 1–3. I tak stała się nauczycielką nauczania początkowego, która poza zabawą i ogólnym rozwojem podopiecznych musiała dbać o ich rozwój intelektualny. Na zakończenie trzeciej klasy dziękowano jej z największymi honorami, dzieci płakały, że pani Marta nie będzie już ich wychowawczynią, tylko obejmie kolejny rocznik. Jej również było bardzo smutno, bo przywiązała się do tej małoletniej grupki. W gronie dzieci czuła się wyraźnie lepiej niż wśród dorosłych." (s. 77-78)
"Przez kolejne trzy lata życie w domu Nastoriewiczów toczyło się w miarę zgodnie, pod warunkiem, że Marta nie protestowała przeciw wiecznemu wtrącaniu się teściów i uwagom dotyczącym wychowania dziecka. Miała większą swobodę, mogła wychodzić sama do miasta, na zakupy, czasem Piotr namawiał ją nawet, by poszła do fryzjera czy kosmetyczki. Córka w tym czasie pozostawała pod opieką babci Danuty. Skoro Marta nie miała wpływu na jej obecność w domu, wolała spędzać czas na samotnym włóczeniu się po mieście niż słuchać, jak teściowa podważa każdą jej decyzję, i patrzeć, jak wszystko poprawia po synowej.
Któregoś dnia podczas spaceru po mieście Marta zobaczyła zaparkowane przed kawiarnią znajome auto. Dyskretnie zajrzała do lokalu i ujrzała swojego męża, siedzącego przy stoliku z nieznaną jej kobietą o bujnych rudych włosach. Trzymali się za ręce, a ich spojrzenia świadczyły jednoznacznie o tym, że nie jest to spotkanie biznesowe. Zaczaiła się w pobliżu kawiarni, by poobserwować ich, kiedy będą stamtąd wychodzili. Po około dwudziestu minutach para opuściła lokal. Piotr czule objął kobietę i namiętnie ją pocałował, a potem pomachał jej na pożegnanie, wsiadł do samochodu i odjechał.
Marta stała jak oniemiała. Mąż znów ją zdradzał. Tym razem nie mogła mieć wątpliwości,
wszystko widziała. Czuła, że dłużej tego nie zniesie." (s. 109/110)
"W grudniu Marta usłyszała w sklepie rozmowę dwóch kobiet; wynikało z niej, że szkoła podstawowa w Rugowie poszukuje nauczyciela nauczania początkowego. Pomyślała, że to dla niej szansa. Gdyby wróciła do pracy, z pewnością poczułaby się lepiej, a Karolinką i tak w dużej mierze zajmowała się Danuta. Zadzwoniła do Rugowa, szybko porozumiała się w kwestii złożenia aplikacji.
Najpierw jednak musiała uzyskać pozwolenie męża. Chciała z nim porozmawiać tego samego dnia wieczorem. Piotr był w dobrym humorze, przez ostatnie miesiące żona zachowywała się wzorowo. Właściwie nie widział przeszkód, żeby wróciła do pracy. Pamiętał, że kiedy kilka lat temu pracowała, ich małżeństwo układało się dobrze. Miała też własny samochód, a zatem dojazdy do Rugowa też nie sprawiałyby problemu.
Przesłała więc dokumenty i wkrótce została zaproszona na rozmowę do szkoły. Okazała się najlepszą kandydatką i dostała pracę. Od września następnego roku miała zacząć uczyć w klasach nauczania początkowego. Była szczęśliwa, że podejmie pracę nauczyciela" (s. 113-114)
"I tak Marta zaczęła pracować jako ekskluzywna prostytutka. Przyjmowała po dwóch, trzech mężczyzn dziennie. Z czasem zaczęło przychodzić do niej kilku stałych klientów. Czuła, że znalazła się w pułapce, brzydziła się sobą, ale nie miała odwagi odejść. Wiedziała, że wiadomość o tym, co robi, zabiłaby Rozalię, a jej samej przyniosłaby wstyd" (s. 215) - rozumiecie, co mam na myśli, kiedy mówię, że jest to brak szacunku dla poruszanej tematyki? Pewnie Miaugorzata ma rację, twierdząc, że to po prostu brak umiejętności pisarskich.
A oto scena, w której główna bohaterka ogląda zmasakrowane zwłoki swojej ukochanej córki:
"Uzyskali zgodę na oględziny i Marta mogła spojrzeć na ciało córki. Wyglądała inaczej niż dwa dni wcześniej, kiedy się żegnały, obco, mimo tego nie było wątpliwości" (s. 230), A przecież "Ból, który rozrywaj jej serce był tak wielki, jakby miało ono zaraz eksplodować" (s. 231). Rzeczywiście, widać ten ból.
Ech... I coś takiego znajduje się w naszych księgarniach.
Moi drodzy, czytacie wiele książek. Oceńcie sami te fragmenty. Mnie przy którymś z kolei ręce opadły. Nie mam nic do fabuły, o toksycznych związkach pisać należy, Ewa Bauer ma pewne pojęcie w temacie. Tylko ten styl, a raczej brak stylu, skacząca akcja, bohaterowie nawet nie papierowi, tylko żadni. Gdzie jest tu szacunek dla czytelnika i dla tematyki, którą się porusza? Weźmy powyższą scenę. Bohaterka jest doprowadzona do takiej złości, że wyrzuca zastawę stołową przez okno. Czytelnik nie jest w środku sceny, nie słychać nawet brzęku talerzy. Nie czuć strachu i złości Marty, która może się obawiać przyjazdu policji, nie czuć
emocji, które muszą towarzyszyć wylądowaniu w szpitalu psychiatrycznym (z którego bohaterka wyjdzie po czterech tygodniach, co zajmuje objętość dwóch stron).
Ale może ja się po prostu czepiam? Albo zbyt wiele wymagam od literatury?
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.