Dodany: 22.11.2013 20:48|Autor: ka.ja
Flaki z olejem po korsarsku
„Złota Czara” powstała w 1929 roku, kiedy John Steinbeck miał 27 lat. Nie był to jego debiut pisarski, bo miał już wtedy na koncie przynajmniej jedno opublikowane opowiadanie, a na życie zarabiał pisaniem reportaży, ale powieść, owszem, pierwsza. Pierwsze śliwki – robaczywki, niestety. Gdybym od niej zaczęła moją znajomość ze Steinbeckiem, z pewnością ominęłyby mnie znakomite „Tortilla Flat”, „Ulica Nadbrzeżna” albo świetne „Pastwiska niebieskie”. Za to teraz, znając już wymienione dzieła, czuję niesmak porównywalny z tym, jaki się czuje, przyłapawszy faceta marzeń na zapalczywym dłubaniu w nosie.
„Złota Czara” w zamierzeniu miała być pasjonującą powieścią awanturniczą, tym bardziej fascynującą, że opartą na życiorysie autentycznego pirata z Tortugi – Henry'ego Morgana. Ale nie wyszło. Trup się ściele, miasta płoną, złoto kapie, morze szumi, nuda, psiakrew, okropna. Dobrze pamiętam, że i ja w swoim czasie chciałam być piratem, pływać po morzach, wyglądać groźnie i przeżywać przygody, tylko jakoś nie myślałam wtedy, że tyle przy tym jest bezmyślnego zabijania kompletnie niewinnych ludzi. Nie przyszłoby mi też na myśl, że to zabijanie można tak bezbarwnie i nużąco opisać. Doprawdy, gdyby komuś z moich znajomych strzeliło do głowy rzucić pracę biurową i zostać piratem, niekoniecznie z Karaibów, podsunę mu „Złotą Czarę”, żeby się nią puknął w czoło. Znacznie więcej fantazji i brawury jest w przygodach obiboków z Nadbrzeżnej niż w całym życiorysie Morgana. Poza tym te obiboki są ludzkie, a Morgan – papierowy, aż szeleści. Wszystko w nim jest drętwe i nijakie, od marzeń po ich realizację.
Powieść cenna tylko jako materiał porównawczy w bibliografii autora, poza tym nużąca i choć niespełna dwustustronicowa, za długa mniej więcej o trzy czwarte.
Bum-cyk, bum-cyk, tratatata!
Nie ma to jak los pirata!
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.