Przedstawiam Wam przygotowany przez
Annvinę konkurs nr 149:
„W górach jest wszystko co kocham” napisał wiele lat temu Jerzy Harasymowicz, a mnie nie pozostaje nic innego, jak podpisać się pod tym pięknym wierszem.
W piosence Pocztówka z Beskidu śpiewamy „Jesienią góry są najszczersze”, więc tej jesieni zapraszam Was na rajd po polskich, europejskich i światowych górach. Stopnie trudności są różne od łagodnych Bieszczad aż po groźne Himalaje, niektóre wycieczki są króciutkie, inne bardzo długie
Mam nadzieję, że każdy znajdzie tu coś dla siebie.
Wszystkie opisane łańcuchy górskie istnieją naprawdę, choć niektóre miejsca są wytworem wyobraźni autorów.
Sprawy organizacyjne.
W przypadku wierszy, piosenek i opowiadań wystarczy podać tytuł i autora utworu, nie trzeba podawać tytułu zbioru, gdyż niektóre z nich mogą występować w licznych opracowaniach i antologiach.
Odpowiedzi proszę przesyłać na adres [...] do 28 października - niedziela - do 23.59
W temacie maila proszę podać swój nick i numer kolejnej wiadomości.
Nie wszystkie dusiołki mam ocenione.
Punktacja tradycyjna – 1 punkt za autora, 1 punkt za tytuł.
Zasady dotyczące mataczeń zostawiam Waszemu poczuciu przyzwoitości ;)
Na rozgrzewkę:
1.
A góry nade mną jak niebo,
A niebo nade mną jak góry.
Bo kiedy nie bardzo wiadomo, co ze sobą zrobić, zawsze można pojechać w... Bieszczady
2.
Tam niespodzianki cię czekają co dzień
Gdy w połoniny wyruszasz na zwiady,
A potem patrzysz o słońca zachodzie
Siadłszy na drzewa przewalonej kłodzie
Jak żyją Bieszczady.
Przyjeżdżaj zaraz, jeśliś jest na chodzie.
Rzuć politykę, panny i ballady.
Tutaj jesienią - jak w rajskim ogrodzie
Oprócz istnienia - nic cię nie obchodzi
Przyjeżdżaj w Bieszczady!
3.
Po raz pierwszy przyjechał w Bieszczady ponad czterdzieści lat temu, po tym, jak wyszedł po paru latach z mamra, bo zbyt ostro pogonił teściową. Szukał miejsca na ziemi, gdzie mógłby poczuć ten zapamiętany z dzieciństwa powiew swobody. I spodobały mu się te prawie góry, ci ludzie tutejsi-nietutejsi i to, że ze szczytu Halicza czy Tarnicy mógł dojrzeć kawałek swojej Ukrainy, bezpowrotnie utraconej Arkadii. Kiedy skończył się urlop, wrócił na Śląsk, ale Bieszczady zapadły mu głęboko w pamięć i w serce. Śniły się po nocach. Na kolejny urlop znów tu przyjechał. Wahał się, zostać czy wrócić, i ostateczna decyzję podjął w rok później. Teraz mówi:
- Przecież ja tam, na Śląsku, żadnego skarbu nie zakopałem, więc po cholerę miałem szukać szczęścia pod ziemią.
A skąd się wzięły Bieszczady?
4.
Na początku na tym skrawku ziemi zapomnianym przez Boga tylko diabły harcowały. Awantury, rozboje i gwałty czyniły między sobą. Nie były to jakieś diabły szczególne, ot zwyczajne rogate i włochate pospólstwo. Ich mnogość powodowała, że ludzie nie chcieli się na tym terenie za żadne skarby osiedlać. Wydawało się, iż ta część Karpat na zawsze pozostanie diablo bezludna. Nawet nazwy swojej wtedy nie miała, bo niby jak nazwać taką diabelną krainę? Kiedy w wyniku eksperymentów genetycznych wyhodowano w piekle dwie nowe odmiany diabłów, jedne z nich nazwano biesami, a drugie – czadami. Różniły się one znacznie od reszty diablej populacji, dlatego najgorętsza egzekutywa piekielna postanowiła umieścić je w oddzielnym rezerwacie. Wybór padł na tę dotąd nienazwaną, czarcia krainę. Wyłapano tu dotychczasowa biesią hołotę, po czym zaludniono a raczej zadiablono, piekielny rezerwat biesami i czadami. Wtedy też powstała jego nazwa – Biesczady. Ale gdzie jest diabeł, powinien być i anioł, bo gdzie jest zło, powinno być i dobro. Zawsze tak było i tego porządku nawet diabły nie ważą się zmieniać. Niestety sfery niebieskie nie zgodziły się wysłać do Besczadzkiego rezerwatu aniołów, bo one były edukowane przeciw zwyczajnym diabłom, a nie genetycznym mutantom. Zachodziła przeto obawa, że aniołkowie mogą nowemu zadaniu nie podołać, a co gorsza same zejdą na psy, czyli, inaczej mówiąc, ulegną diabelskim pokusom. Wtedy zagrały biesy z czadami w orła i reszkę. Wyszło im, że biesy będą ode złego, a czady od dobrego. Natychmiast wróciła normalność do tej krainy, a wraz z nią przybyli ludzie. Nie od razu, ale powoli zaczęli zasiedlać coraz to nowe doliny nad rzekami i potokami, a potem poszli nawet w góry i pod samymi połoninami zakładali wsie. Jedni przybywali tu z Małopolski, inni z Rusi, a jeszcze inni z Wołoszy, ze Słowacji i od Madziarów. Tak się tu wymieszali, wykotłowali, że teraz nie poznasz, kto skąd – bo każdy jest stąd. A biesy i czady? No cóż, robią od kilkudziesięciu wieków swoją zwykłą diablo-anielską robotę, raz lepiej, raz gorzej, bo przecież nie sposób wszystkim ludziom dogodzić.
Choć oczywiście polskie góry nie są już takie jak kiedyś...
5.
Wreszcie, pokonawszy te wszystkie przeszkody i niedogodności, wyruszamy na upragniony szlak – na spotkanie z mityczną przestrzenią i majestatem milczących masywów. Lecz oto upragnioną ciszę i pustkę coraz to zakłóca jakaś rozkrzyczana i rozbrykana wycieczka szkolna, a kontemplację otchłani, otwierającej się na szczytach i turniach udaremniają śpiewy i harce zorganizowanych grup turystycznych z rajdu „szlakiem Lenina”.
I mój wytrawny przewodnik – w starym, ciemnozielonym skafandrze, w brązowych spodniach z grubego sztruksu o nogawkach sięgających nieco poniżej kolan i tam ściągniętych specjalnymi paskami, w wełnianych skarpetach w kratę ściśle opasujących łydki i w schodzonych, lecz dobrze zachowanych, francuskim wibramach, przysiadłszy z fasonem na skale, zaczyna z goryczą w te słowa:
– Nie ma już gór! Nie ma już taternictwa! Nawet i to wykończyli! Nie można zrobić kroku, by się nie natknąć na tę cholerną stonkę. Masowa turystyka! Kto to widział! Przecież to nie ma żadnego sensu. Gdy j a chodziłem w góry, przed wojną, ma się rozumieć, inaczej to wyglądało. Przyjeżdżałeś; ze stacji szedłeś naprzód na zakupy: kasza, makaron, boczek, herbata, cukier, cebula. Nie było to wybredne, lecz za to tanie i pewne. Następnie: do Roztoki lub do Morskiego Oka. Pieszo lub autobusem, ale nie pekaesem, lecz takim małym, prywatnym, odkrytym samochodem, co jeździł, kiedy chciał, gdy zebrali się chętni. W schronisku „na Roztoce” rodzinna atmosfera. A przede wszystkim pusto. Najwyżej piętnaście osób. Z tej bazy wypadowej robiło się wycieczki, nawet i kilkudniowe. Sypiało się po szałasach, a wyżej, w kolebach skalnych... Bo o co w tym wszystkim chodzi? O samotność i ciszę. A „sam na sam” z żywiołem i z własnymi myślami. Idziesz i jesteś sam, jak pierwszy człowiek na świecie. Na styku ziemi i nieba. Z głową w błękicie… kosmosie. Ponad cywilizacją. Spróbuj teraz to zrobić, przynajmniej tu i teraz, w tym tłumie gonionych „ceprów”, wycieczek i „przewodników”. To jest parodia, jarmark, że się niedobrze robi.
A jakie były kiedyś?
6.
On zaś tryumfował. W blasku księżyca gdzieś w uboczach Gołych Wierchów stawał, do czarnego głazu podobny, i patrzał z wysoka na puste doliny. I czuł się jeden potężny i niezrównany, jak halny wiatr albo piorun, którym nic nie wyrówna. I w jesiennym, późnym słońcu przewalał się po aksamitnych, uzłoconych upłazach, po ogromnych, błyszczących trawach, podobny do kłody smrekowej, sam jeden najpotężniejszy, jak głusza zimowej nocy albo mróz ranny, który wszystko w lód ścina. I puste, milczące lasy znowu były jego niepodzielnym księstwem. Posępny, kolosalny, uginał barami konary przekraczając potworne, zbutwiałe kłody albo płynął wśród jesiennych wybujałych traw, czerniąc się wśród nich grzbietem, jak ciężko ładowna łódź na ruchomej fali. Wędrówki jego napełniała słodka pamięć klęsk, które zadał, zwycięstwa i pogromu. Królestwo jego, od wieków przez przodków mu przekazane, znowu stało się wyłączną jego własnością.
7.
Nasza dzielna piątka pomaszerowała do Szczyrbskiego Jeziora. Tu przenocowała, o świcie zaś wyszła w Mięguszowiecką Dolinę. Pogoda była piękna. Dopiero w górnych partiach Wysokiej począł doskwierać im upał. Szli w poprzek zawalonego śniegiem
żlebu po wyrąbanych ciupagami stopniach, przy dużej pochyłości. Wchodzenie na Wysoką jest utrudnione przez kruchość zwietrzałego granitu, który obrywa się często pod nogami. Ściany góry są przepaściste, przez całą prawie drogę ręce są w robocie. Wala, jako pierwszy, darł do góry, nie oglądając się w tył, odbiwszy się znacznie od pozostałych. Klimek musiał się opiekować obu turystami i Gąsienicą taszczącym worek na plecach. Podsadzał pnącego się Hoesicka to znów wciągał ku sobie Hersego. Po drodze nazbierał do swego worka suchych gałęzi kosówki celem rozpalenia ogniska na szczycie, niósł także imbryk pełen wody na herbatę; odbierał ciupagi od panów w miejscach, gdzie trzeba było użyć obu rąk, wskazywał wreszcie stopnie i chwyty. Na niego więc spadł cały trud przewodnicki. Wala zaś szedł naprzód, przyśpiewując. Szczyt Wysokiej nie jest rozległy, miejsca tu niewiele. Górale zrobili ogień. Jakże smakuje na wierzchołku gorący napój! Klimek dojrzał maleńką chmurkę, nadciągającą od Orawy. Kręcił głową na ten widok, niezadowolony.
- Idzie burza - rzekł. - Nie powinna złapać nas przed klamrami.
Z chmurki zrobiło się ciemne chmurzysko, w jego popielato-różowym wnętrzu huczały grzmoty. Zebrali się szybko do odwrotu. Już gęste zwały chmur szybowały nad szczytami, ściemniło się, wiatr giął lasem w dolinach, zmarszczyły się gładkie tafle stawów. Minęli klamry w siekącym wietrze. Opadła ich mokra, zimna mgła. Grad. Przywarli plecami do ściany, z nogami ugrzęzłymi w śniegu żlebu. Nad głowami zwieszał się okap skalny. Niezwykłe rozpętanie żywiołów: błyskawice, grzmoty, mgła, deszcz, grad, wicher. Grad siekał skałę, woda lała się strumieniami po ścianach. Górale starym chłopskim obyczajem żegnali się znakiem krzyża przy każdej błyskawicy, milcząc uporczywie. Nagle oślepił ich błysk, góra zatrzęsła się
straszliwym łomotem, jak gdyby pękła w posadach. Dnem żlebu przehurgotała lawina kamieni z ogromnym odłamem skały. Piorun odłupał kawał zwietrzałej turni o kilkadziesiąt metrów nad nimi. Niebawem burza oddaliła się na wschód; trwała pół godziny. Ustał grad, ustała ulewa, pozostała mgła i chłód. Turyści byli przemoczeni do nitki. Klimek, który nigdy nie narzucał się Wali ze swym zdaniem, widząc, iż ten źle się orientuje we mgle i fałszywie prowadzi, zaproponował mu nieśmiało, że gdyby nie miał nic przeciwko temu, on by poprowadził swoją drogą, która jest lepsza i krótsza od zwykłej.
- Ano, kiedy znasz taką drogę, to prowadź - odparł tamten butnie. - Niechże i ja się czegoś od ciebie nauczę.
Doszli nad trawiasty upłazek, szeroki na pół metra, nic więcej.
- Tu się zaczyna moja droga, zejdziemy nią aż do samej Wagi.
Schodzili we mgle przy ograniczonym widoku. Gdy wiatr przeczyścił mgłę na chwilę, ujrzeli, że droga Klimkowa wiedzie gzymsem nad przepaścią. W dole rozwierała się przerażająca otchłań. Na piargach zalegały płaty śniegu, błyskała czasem ślepo tafla stawu. Półka nie urywała się nigdzie, co najwyżej zwężała
się miejscami. Dotarli do przełęczy Waga o godzinę wcześniej, niż schodząc normalną drogą. Na przełęczy znowu zaczęło lać. W ulewie stanęli na Rysach, w ulewie schodzili z nich, w ulewie i w ciemnościach wieczora osiągnęli schronisko przy Morskim Oku. Tu przenocowano. Rankiem piątka, wysuszona, wyspana i w dobrych humorach, powróciła do domu przez Waksmundzką Polanę.
W górach odpowiednie buty, odzież i sprzęt to podstawa
8.
W podróż poślubną postanowił udać się nie do Włoch, jak to uczynili jego znajomi, ale do... Zakopanego, a stamtąd na... Zawrat. M. przysięgała przy akcie ślubnym „posłuszeństwo”, które miało się stosować do wszelkich zachcianek męża, więc bez sprzeciwów poszła na wysokogórską wycieczkę w prunelkowych trzewiczkach, w sukni z turniurą, spiętą po bokach klamerkami, aby była nieco krótsza, i małym kapelusiku z wstążkami wiązanymi pod brodą (z gołymi głowami chodziły wówczas tylko „femmes de chambre’y”). Nim doszli do schroniska, zrobiło jej się słabo, a w schronisku zemdlała. Ocuciwszy młodą małżonkę W, będący jak wszyscy K. żarłokiem, rzucił się wygłodniały na kiszkę kaszaną i pożarł ja wraz z p a t y k i e m! Ciężko odchorował później ten „twardy” posiłek i gdy w końcu po wielu zabiegach patyk się „ujawnił”, M. gorąco dziękowała Bogu za uratowanie kochanego męża.
(schronisko to istnieje nadal i nadal podają tam ową fantastyczną kaszankę – próbowałam, ale bez patyka :) – przypis organizatorki)
9.
R. postanowił, że będą wchodzić drogą Puskasa. Pięć, sześć godzin wspinaczki po sześciuset metrowej ścianie. Z Tatrzańskiej Łomnicy wjechali kolejką na Skalne Pleso. G. siedział obok alpinisty, który wyglądał jak wyjęty z żurnala. Kurtkę firmy Patagonia zdobił wypasiony nikon. Lustrzankowe gogle lodowcowe, jedwabna chustka indyjska niedbale zawiązana pod szyją. Co zawierał nowiutki karrimor, można się było tylko domyślać. Do plecaka przytroczony był kask Salewa.
W. wyglądał przy swym sąsiedzie, jakby sprzęt wypożyczył z muzeum i to niekoniecznie taternictwa. Wytarte i pozszywane spodnie w kolorze khaki, na których w zeszłym roku tak umiejętnie powiesił się na wystającym ze ściany haku, że wyglądał jak przysłowiowa „dupa, nie taternik”. Wyciągnięty, spłowiały czarny sweter. Sprzęt miał, na szczęście, ukryty w plecaku. Uroku dodawały mu włosy, corocznym zwyczajem ścięte na zapałkę. R. przypatrywał się temu obrazkowi beznamiętnym wzrokiem, a w środku pękał ze śmiechu.
(…)
Zapalili i chłonęli widok. Poprad. Huncowski Szczyt, Mały Kieżmarski i Przełęcz Widły. Wszystko cudownie wyraźnie w przejrzystym powietrzu. Majestatyczny skalisty masyw o lekko niebieskawym odcieniu zdawał się na wyciągnięcie dłoni. Poczucie uratowanego rytuału wzmocniło jeszcze intensywność doznań.
Zmęczenie ulatywało nad szczyty wraz z wydmuchiwanymi tytoniowymi obłoczkami. Nadszedł czas na snickersy. Na szczycie nie powinno się za wiele mówić. Kiedyś R. wspinał się z młodym góralem i gdy weszli na szczyt, góral zaczął wodzić rozmarzonym wzrokiem po horyzoncie. R. spytał go, o czym myśli. „Co byde jot” – usłyszał rzeczową odpowiedź.
To nauczyło go milczeć.
10.
Abyś mi sobie (...) dobrze wystawić mogła, muszę ci opisać mój fantastyczny ubiór. Miałem płócienną blouse, haftowaną zielonym jedwabiem, czy też włóczką, pas czarny skórzany, białe szarawary, kapelusz ze słomy białej i czarnej pleciony, dosyć niski, z ogromnemi skrzydłami i opasany purpurową wstążką! Do tego na grubej podeszwie trzewiki i kij wyższy odemnie, biały z żelaznym kolcem, jakiego zwyczajnie górale używają. W ubiorze tym wyglądałem tak młodo, że mi dawano lat 15 wieku.
(…)
Po odwiedzeniu kaskady Giesbach, damy nasze zmęczone i przerażone podróżą po przepaścistych górach, rzuciły nas i pojechały inną drogą do Luzern, my zaś chłopcy, trochę smutni z rozłączenia się, trochę weseli z odzyskanej wolności, poszliśmy pieszo przez góry. Tu dopióro wojaż nasz zachwycającemi nas zaczął karmić dolinami. Lauterbrun i Grindelwald nic podobnego nie mogą mieć w naturze. W Lauterbrun spada ze skał wysoka na 800 stóp kaskada Staubach, woda jej nigdzie się prawie o skały nie odbija, ale przez sam lot z takiej wysokości zamienia się na wstęgę mgły białej i leci na dolinę. Góra Jungfrau, śniegiem pokryta, stoi jak olbrzym biały... Druga dolina Grindelwald jeszcze piękniejsza, bo do niej wpływają dwie rzeki lodów. Lody te aż do jej głębi dochodzą i promienna ich białość ślicznie odbija się pośród muraw, drzew i kwiatów... Nigdy mi się nic podobnego nie śniło. Tam widziałem z gór spadające awalansze. Huk podobny do piorunu rozlega się po dolinie, ile razy bryła śniegu oderwie się z czoła gór. (...) Weszliśmy na Faulhorn, gdzie jeszcze mało było podróżnych. Oberża na tej górze jest najwyższym mieszkaniem w Europie. Wojażerowie, chcąc patrzeć na okolicę, muszą wychodzić z domu kołdrami okryci. Mróz nam dopiekał... ale też jaki widok!... O zachodzie słońca mgły nas obwiały i staliśmy na szczycie góry, jak na pokładzie płynącego do nieba okrętu. Słońce czerwone było od nas niżej na niebie, a jeszcze miało drogę do przebycia, nim zaszło... Za nami z mgły wychodził ogromny szereg gór śniegowych, nikt by w godzinę nie zliczył ich szczytów, a wszystkie były czerwone od słońca, ogniste. Nocowaliśmy w oberży, a rano widzieliśmy wschód słońca, czysty, żadnej mgły, przepaście, błyszczące jeziora, cała Szwajcaria pod nami, widna jasna, a jaka cichość!
Po tak inspirujących doświadczeniach nie pozostaje nic innego, jak usiąść i napisać wiersz...
11.
Witajcie, kochane góry,
O, witaj droga ma rzeko!
I oto znów jestem z wami,
A byłem tak daleko!
12.
Poszedłem za nią przez góry, doliny:
I szliśmy razem u stóp tej lawiny,
Gdzie śnieg przybiega aż do stóp człowieka
Spłaszczoną płetwą, jak delfin olbrzymi;
Para mu z nozdrza srebrzystego dymi,
A Rodan z paszczy błękitnej ucieka.
Pamiętam chwilę... poranek był skwarny.
Tameśmy szmerem spłoszyli dwie sarny;
Te, jakby szczęścia ludzkiego świadome,
Stanęły blisko, złote, nieruchome.
(...)
Pójdziemy razem na śniegu korony!
Pójdziemy razem nad sosnowe bory,
Pójdziemy razem, gdzie trzód jęczą dzwony,
Gdzie się w tęczowe ubiera kolory
Jungfrau, i słońce złote ma pod sobą;
Gdzie we mgle jeleń przelatuje skory;
Gdzie orły skrzydeł rozwianych żałobą
Rzucają cienie na lecące chmury;
O! moja luba, tam pójdziemy z tobą.
A jeśli z takiej nie wrócimy góry,
Ludzie pomyślą, że nas wzięły duchy
I gdzieś w niebieskie uniosły lazury.
Żeśmy się za gwiazd chwycili łańcuchy
I ulecieli z plejad gromadą.
I tylko po nas potok spadnie głuchy,
I błyszczącą się łez rzuci kaskadą.
13.
Wichrze! Nad wzgórza, pola nieś
me pozdrowienie stąd,
rodzinną moją pozdrów wieś
i dunajcowy prąd.
Przydrożne wierzby, smreków las,
w ogródkach każdy kwiat
i wszystkie łąki pozdrów wraz,
i ludzi z wszystkich chat.
I do tych śnieżnych skał się zwróć,
ku stawom, halom gnaj,
i pozdrów mi po tysiąckroć
mój cały górski kraj...
...albo piosenkę...
14.
A w schronisku święty Piotr z herbatą
i widoki nieziemskie na świat
przy ognisku rozłożymy się z gitarą
posłuchamy co nam w duszy gra
Z pleców góry zrzucimy do stóp
i zmęczenie rozzujemy z nóg
to schronisko to prawdziwy raj
niechaj wiecznie odpoczynek trwa
15.
"Góry, moje góry,
Przełęcze i szczyty,
Wierchu jeden, drugi,
Śniegami pokryty!
..albo fraszkę...
16.
Oj, dobry ci jest góral, oj, pełno ma ci zalet,
Oj, gówno by zeń było bez pracy góralek
Patrząc ze szczytu można nabrać zupełnie nowej perspektywy
17.
Teren wznosił się. W gęstym lesie nie widziałem tego, ale wyraźnie czułem pod stopami.
– Jakaś góra? – pytam.
– Umhum.
– Dziękuję za objaśnienie. Góra Umhum. Bardzo ładna nazwa.
Po chwili zrobiło się stromo. Teraz darliśmy po zboczu, łapiąc za gałęzie i korzenie. Z wysiłku huczało mi w głowie. Nie mogłem złapać oddechu. Potykałem się. Przystawałem. Szło mi coraz gorzej. A moskity gryzły. (...) Szedłem ostatkiem sił, z opuszczoną głową, opierając dłonie o kolana. Szedłem jak ostatnia noga... Noga za nogą... Ledwo, ledwo... Nie widziałem, co się dzieje przede mną; patrzyłem w ziemię na odciśnięte w błocie ślady A. Robiłem po dwa, trzy kroki tam, gdzie on stawiał jeden. Szedłem, lazłem, wlokłem się… i wyszedłem.
W pierwszej chwili stwierdziłem tylko, że czuję miły powiew. Potem, że zrobiło się widno i słońce piecze mnie w plecy... Podniosłem oczy.
Przede mną rozpościerała się polana wykarczowana na szczycie góry. W kilku miejscach sterczały kikuty dawno powalonych drzew. A siedział na murszejącym pniu w najwyższym punkcie wzniesienia. Był zapatrzony w pejzaż. Podszedłem do niego i usiadłem obok.
– To mi chciałeś pokazać? – spytałem, dysząc ciężko.
– Yhy.
– Piękne miejsce. Piękne! Warto było iść.
Widok rzeczywiście zachwycał. Byliśmy ponad koroną lasu. Wokół, jak okiem sięgnąć, rozpościerał się zielony dywan. Ponad nim to tu, to tam wzlatywały kolorowe papugi. Siedząc w tym miejscu, miało się świat u stóp.
– Powiedz mi, jak to się nazywa po hiszpańsku – poprosił A. – Bo w C. Nie mamy na to słowa.
– Na co nie macie słowa
– Na to – pokazał ręką przed siebie.
– Las.
– Nie las! Dalej.
– Niebo?
– A pomiędzy nimi?
– Horyzont.
– Sam wymyśliłem! – oświadczył bardzo dumnym głosem.
– Co wymyśliłeś? Horyzont?
– Yhy. Nikt, nigdy, nigdzie i nikomu nie pokazywał tego wcześniej. Dopiero ja. C. Nie widują... horyzonta. Mieszkamy w puszczy, wszędzie drzewa i drzewa. Czasami wykarczujemy pole, ale za polem znowu drzewa… Zastanawiało mnie, jak wyglądałby świat bez drzew. A potem myślałem sobie, że kiedy wchodzisz na drzewo, to widzisz dalej niż z ziemi, ale kiedy wchodzisz na górę, to nie widzisz dalej, bo widok zasłaniają drzewa. A przecież góra jest wyższa od najwyższego drzewa. Wyciąłem więc drzewa na szczycie najwyższej góry i zobaczyłem to – powiódł ręką w stronę widnokręgu.
18.
Moje oczy miesz¬czucha, nienawykłe do rozległych krajobrazów, nie¬pewnie i trwożliwie badają daleki horyzont, jakby uczyły się lotu ponad nieobjętą płaszczyzną, podobną raczej do wielkiego rozlewiska niż do stałego lądu, który w moim odczuciu kojarzył się zawsze z na¬gromadzeniem wzniesień, gór, piętrzących się miast łamiących linię widnokręgu. Dlatego w czasie swoich dotychczasowych wędrówek po Grecji i Italii znaj¬dowałem się w stanie ciągłego alarmu, nieustającej potrzeby zdobywania perspektywy szerszej, ,,ptasiej". która pozwoli ogarnąć całość albo przynajmniej wielką część całości. Wspinałem się tedy na urwisty, usiany marmurami stok Delf, aby zobaczyć miejsce śmier¬telnego pojedynku Apolla z bestią, próbowałem zdo¬być Olimp w złudnej nadziei, że uda mi się ogarnąć całą dolinę tessalską od morza do morza (ale właśnie wtedy, na moje nieszczęście, bogowie mieli jakąś ważną naradę w chmurach, więc nie zobaczyłem niczego), szlifowałem także cierpliwie kręte schody włoskich wież ratuszowych i kościołów, ale w na¬grodę za moje wysiłki dostawałem zaledwie coś, co można określić mianem „torsa krajobrazu", wspaniałe, oczywiście wspaniałe fragmenty, które później bladły, i układałem je w pamięci jak widokówki, te najbar¬dziej kłamliwe obrazki z fałszywym kolorem, fałszy¬wym światłem, nietknięte wzruszeniem.
Wszystkie góry to cuda przyrody, ale niektóre wydają się wprost nierealne (byłam, widziałam, potwierdzam)
19.
- Czy znasz Meteory?
- Ta nazwa nic mi nie mówi.
- Jest to masyw górski w środkowej Grecji, jeden dzień drogi statkiem i dwa dni marszu stąd. Na szczytach skał umiejscowiony jest zespół monasterów. To najwspanialsze miejsce, jakie znam.
- Wspanialsze od góry Athos?
Pod względem duchowym jest to miejsce równie święte. Ale okolica jest zachwycająca. Cud natury: las skał wyrastający na równinie. Ale najbardziej zdumiewające są budowle wzniesione przez mnichów na szczytach tych ogromnych skał. Bóg jeden wie, jakim cudem tego dokonali! Na górę można się dostać jedynie dzięki wyszukanemu systemowi kół, linek i przekładni, za pomocą których wciąga się ludzi, sprzęty i żywność w wielkich sieciach zawieszonych nad przepaścią.
G. nie krył zdumienia.
- to robi wrażenie - ciągnął ikonopisarz. – Kiedy po raz pierwszy siedziałem w sieci, przez dobre pięć minut wisząc w pustce, miałem wrażenie, że stanie mi serce. Potem człowiek się przyzwyczaja.
Czasem górski widok zdaje się magiczny, baśniowy...
20.
I. Podążył jeszcze raz do wsi po farbę. Pomalował gruntownie wszystkie budynki: stodołę, szopę, stajnię, chatę; okna i spoiny pomalował białą farbą. Gdy wracał teraz ze wsi i spoglądał z hali w górę ku swemu domostwu, zdawało mu się, że tam zaklęty zamek się wznosi, prawdziwy zamek z baśni. Zabudowane było Pustkowie i zmienione nie do poznania, spoczęło na nim błogosławieństwo, z odwiecznego snu powstało życie, ludzie tam żyli i dokoła domów bawiły się dzieci. Hen w górę, aż do szczytów niebieskich, rozciągał się wielki, piękny las
Bywa jednak, że góry są jedyną drogą ucieczki w bezpieczne miejsce, nie czas wtedy na podziwianie widoków.
21.
Nareszcie skończył się płaskowyż i znów wjechali między góry. S. na próżno usiłowała zorientować się, gdzie są. Nigdy nie przypuszczała, że Siedziba Złych Mocy jest taka rozległa. Teraz ukazał się przed nimi lodowiec. Wiało od niego surowym, lodowatym zimnem. Wydawał się całkowicie niedostępny. Wprawne dłonie pokierowały końmi w dół stromego zbocza, ku wąskiej dolinie, gdzie lodowa skorupa wznosiła się nad rzeką jak kopuła. Podczas tej niespokojnej jazdy S. trzymała się kurczowo krawędzi wozu. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w masy lodu nad nimi. Znajdowali się na tajemnej drodze do królestwa XX. Zdjęto z kół płozy, a dwa dodatkowe konie wyprzęgnięto. W korytarzu było zacisznie, lecz zimno i tajemniczo jak w jakimś podziemnym królestwie. Wysokość korytarza wahała się znacznie, w niektórych miejscach S. musiała pochylać głowę, w innych krzyk D. odbijał się echem w wielkiej przestrzeni. Nie było tu całkiem ciemno, lód dawał grocie szczególny blask zielonkawego światła. Jechali wzdłuż rzeki, która szumiała i pluskała pod lodowcem. S zdziwiła się, że z góry nie kapało wcale bardziej niż zwykle w domu z sufitu. Jest chyba na to zbyt zimno, pomyślała. (...) S. rozglądała się zdziwiona. Byli w owalnej dolinie, ze wszystkich stron otoczonej górami. W środku leżało jezioro.
22.
Znów wspinaliśmy się pod górę zbyt stromą, żeby wjechać na nią konno. Tym razem zsunęłam się z konia i sromotnie wpadłam w śnieg, zanim mój towarzysz zdołał mi pomóc. Obaj z Mosehnem postawili mnie na nogi, a potem podtrzymywali w dalszym marszu. Jak długo człowiek może funkcjonować tylko dzięki adrenalinie? – sama sobie zadawałam pytanie. Na pewno wkrótce padnę. Wydawało mi się, że mój duch na pewien czas opuścił ciało. Część mojej jaźni obserwowała obiektywnie, ale i ze zgrozą, desperackie wysiłki człowieka podczas drapania się na szczyt góry. Potem widziałam, że w trakcie jazdy w dół staram się wypocząć. Następnie znów obserwowałam samą siebie zmagającą się – na piechotę ze wspinaczką na kolejny szczyt.
Ile jeszcze tych gór? – spytałam Mosehna.
– nazdik – blisko – odparł.
Pragnęłam znaleźć pocieszenie w tej lakonicznej informacji, ale tak rozpaczliwie potrzebowałam ciepła i odpoczynku. Może dałoby się znaleźć jakieś miejsce, w którym schronilibyśmy się i trochę nabrali sił? Znów spojrzałam w górę na groźną sylwetkę szczytu przed nami. Góra była wyższa i bardziej niedostępna niż te, które już mieliśmy za sobą, albo tak mi się zdawało za sprawą paraliżującego zmęczenia?
– ten szczyt przed nami jest ostatni – szepnął Mosehn.
Niektórzy mogą zapytać: o co w ogóle chodzi z tymi górami?
23.
Pewnego dnia ona i brat wyszli wcześnie rano i wrócili dopiero w południe zakurzeni i uwalani błotem. Zdumiona spytałam męża, gdzie byli, że tak wyglądają. Odparł:
- Zrobili to, co na Zachodzie nazywają “wycieczką”.
- Co to takiego “wycieczka”? - spytałam zaciekawiona. Odrzekł:
- To długi i szybki spacer do jakiegoś odległego miejsca. Dziś byli na Górze Purpurowej.
- Ale po co? - wykrzyknęłam.
- Uważają to za przyjemność - objaśnił.
To bardzo dziwne. U nas nawet chłopka uważałaby tak dalekie łażenie za rzecz nader uciążliwą.
24.
Właśnie wyrypa, a nie wycieczka. Na wycieczce wiadomo z góry: tędy, siędy, o tej godzinie wymarsz, a o tamtej nocleg. Urok wyrypy polega na tym, że wiesz tylko jedno: skąd wychodzisz i dokąd chcesz dotrzeć. Czy cel osiągniesz, gdzie będziesz nocował i na którym boku - o tym dowiesz się później, gdy wrócisz do domu. Nie jesteś pewien nawet marszruty. Tysiące przeszkód mogą ci stanąć na drodze i w rezultacie pójdziesz zupełnie innym szlakiem. Ani ty, ani najbardziej doświadczony z twoich towarzyszy nie jesteście w stanie przewidzieć rozwoju wypadków. Z własnej nieprzymuszonej woli będziesz się pchał w gardło trudnościom, będziesz borykał się z wiatrem, kurniawą, mgłą i lodem. Będziesz z sercem struchlałym obchodził drzemiące lawiny, będziesz na czworakach gramolił się na przełęcz i pichcił strawę w ciemnym od dymu szałasie. I co najważniejsze, będziesz tym wszystkim zachwycony. Wyrypy bywają różne. Tak różne, jak różne są dnie w górach. Czasem jest to rozkoszny spacer w pełnym blasku słońca. Innym razem - uparta walka o każdy metr terenu przy wtórze wichru. Czasem wreszcie - rozpaczliwa walka o życie.
25.
Sześć dni temu doszliśmy do przełęczy pod granią naszej góry i wykopaliśmy w śniegu jamę. Siedzieliśmy na zewnątrz, patrząc w milczeniu na ciągnące się w dal Himalaje. Z bezkresnego błękitu lał się żar słońca, nieprzeliczone szczyty rysowały się ostro w krystalicznie czystym powietrzu. Przybyłem tu po to właśnie, by je zobaczyć. Nieskażone, nietykalne. Wznoszące się w niebo, doskonale piękne. Słońce zapalało diamentowe blaski na kryształach śniegu. Zaledwie pięć mil stąd piętrzy się Karun Koh. Wyobrażałem sobie, że widzę krzywiznę Ziemi na horyzoncie ciągnących się w bezkresną dal szczytów. Chciałem wierzyć, że widzę Everest, mimo że był o tysiąc mil stąd, o czym dobrze wiedziałem. Przez głowę przelatywały mi nazwy górskich pasm: Hindukusz, Pamir, Tybet, Karakorum. Everest - Bogini Matka Śniegów, Nanda Devi, K2, Nanga Parbat, Kanchenjunga; ileż w tych nazwach historii, pamięci o ludziach, którzy je zdobywali. W tym momencie stali się dla mnie realnymi postaciami, a nie byłoby tak, gdybym się nie zdecydował tu wrócić. Gdzieś tam, wśród tego morza szczytów, leżą ciała dwóch moich przyjaciół, samotne, zagrzebane w śniegach dwóch różnych gór. To była ciemna strona tego piękna, lecz w tej chwili o tym nie myślałem. Spakowałem plecak, zarzuciłem na ramię. Jeszcze ostatnie spojrzenie w stronę, gdzie znikli. Odwróciłem się i zacząłem schodzić w kierunku obozu.
Kiedy się raz pokocha góry, to już na całe życie.
26.
Wokół góry góry i góry
I całe moje życie w górach
Ileż piękniej drozdy leśne śpiewają
Niż śpiewak płatny na chórach
27.
Kolektywizacja pozbawiła go niewielkiego gospodarstwa na stokach Kaukazu - kilku morgów ornej ziemi i pastwiska. (...) - Co mi zostało - pytał - poza śmiercią? Rodziny nie mam, do kołchozu nie pójdę, bo jestem za stary, gór już nigdy nie zobaczę... Modlę się codziennie o rychłą śmierć.
28.
Skądkolwiek wieje wiatr,
Zawsze ma zapach Tatr.
Na koniec trzeba wspomnieć Górę - tę jedną, jedyną, tę „naj...”
29.
Czy Everest jest szczytem moich marzeń? Czy gdybym Go zdobyła, byłabym wreszcie usatysfakcjonowana, spełniona, zadowolona z siebie i z życia? A jeśli odpowiedź na te wszystkie pytania nie leży w Himalajach, tylko przez cały czas miałam ją przed nosem, tam w Polsce... A jeśli stanę na szczycie i powiem sobie: „Co dalej, co teraz?”. Może zapytam siebie: „Czy właśnie po to trzeba było tylu starań, nieprzespanych nocy, poświęcenia?”. Czasami się zastanawiam, czego brakuje mi w życiu, że ciągle musze przesuwać te granice, stawiać sobie nowe wyzwania, sprawdzać się, udowadniać... No właśnie, udowadniać... ale co i komu? Mount Everest jest z pewnością największym wyzwaniem mojego życia, najwyżej ustawioną poprzeczką, a nie kolejną zwykłą przygodą. Każdy dzień w Górach Wysokich wiąże się z cierpieniem. Z codziennym umęczeniem. Zimno, złe jedzenie, przesuwanie granicy bólu fizycznego, zmuszanie się do wysiłku wbrew każdej komórce własnego ciała, do pewnego stopnia zezwierzęcenie. I ta nieustanna walka o oddech... Dla każdego człowieka oddech jest najbardziej naturalną rzeczą na świecie. Nawet o nim nie myślimy. W Himalajach cały czas, każdy ruch musi być mu podporządkowany. Trzeba nauczyć się oszczędzać energię, wszystkie czynności wykonywać wolniej, nawet wstanie z krzesła może okazać się dużym wysiłkiem.
(...)
Ciągle mam wrażenie, że mój czas się kończy. Z kolejnym dniem jeden dzień mniej do przeżycia. W związku z tym każdą chwilę chciałabym przeżyć jak najpełniej. Pomysłów na wyprawy mam jeszcze tyle, że przeraża mnie tylko jedno: życia mi nie starczy, by zrealizować wszystkie marzenia. Everest uświadomił mi, że nie chodzi o cele. Chodzi o Drogę. O to, by cały czas być w ruchu. O to, by na szczycie spotkać się z samym sobą. A ja naiwnie myślałam, że chodziło mi o Najwyższy Wierzchołek Świata.
30.
Marzenia się rodzą... (przypis organizatorki)
Za cel postawiliśmy sobie wejście na Lhotse, jednak każdemu z nas wzrok jakoś sam ucieka w kierunku, gdzie piętrzy się on, Everest. Góra jak inne. Są nawet od niej piękniejsze. Ale przez to swoje „naj” wzbudza pragnienie „zaliczenia” jej, chęć kryjącą w sobie wszelkie cechy fizycznego pożądania. „Jeżeli już tutaj jestem...” — ta myśl tłucze się uparcie w głowie. Na to pożądanie Największej Góry nakłada się myśl, że aby naprawdę ją posiąść, trzeba będzie od początku organizować całą wyprawę. A przecież jesteśmy na miejscu...Nie pozostaje nic innego, jak bardzo żałośnie westchnąć. Rodzi się z tego pomysł, że może by tak pogadać z tą międzynarodową wyprawą, może ktoś z nich chciałby akurat na Lhotse, a w zamian za to ktoś z nas wślizgnąłby się dzięki ich zezwoleniu, niejako „bocznymi drzwiami” na Everest? Nieśmiałe rozmowy na ten temat utknęły szybko w miejscu. Nie kwapili się. Postanowiliśmy sobie w duchu wrócić do nich ewentualnie po wejściu na szczyt, kiedy już będziemy wiedzieli jak komu poszło. Trudno klasyfikować, która z tych dwóch gór jest trudniejsza. Technicznie są porównywalne, Everest jest jednak wyższy o 400 metrów, a na tej wysokości jest to bardzo dużo. Do wysokości 7300 metrów drogi na obie góry biegną identycznie. Ale widzimy już oczami wyobraźni ten moment, kiedy jedni pójdą, bo tak nakazuje zezwolenie, w prawo, a drudzy w lewo.
My na Lhotse. Będzie to, o ile oczywiście sprostamy zadaniu, pierwsze polskie wejście na szczyt czwartej góry świata, siódme w ogóle w jej dziejach. Ale co ja na to poradzę, że mnie te wyłącznie patriotyczne ambicje jakoś nie satysfakcjonują. Nawet nie zastanawiam się nad tym, że te rozmyślania z wysoko zadartą w górę głową mogą kryć w moim przypadku pewne cechy swoistego hochsztaplerstwa. To właśnie ja, który tak robiłem bokami na McKinleyu, tylko raz byłem w Hindukuszu na szczycie siedmiotysięcznym, jedynie raz, w dodatku przegrywając, otarłem się o wysokość 8 tysięcy na Nanga Parbat, wreszcie ja, za którym gdzieś tam w kraju wlecze się posiany kiedyś „smrodek”, że do wysokich gór się nie nadaję — stoję teraz tutaj z głową uniesioną wysoko i wybrzydzam na perspektywę wejścia „tylko” na Lhotse. Bezczelność? Nie. Tkwi we mnie coś takiego, co sprawia że nie interesuje mnie gra o małe stawki. Dla mnie liczy się jedynie „naj”. Tylko to mnie bierze naprawdę.
(…)
Marzenia przechodzą koło nosa... (jeszcze jeden przypis organizatorki)
W domu byłem w „Barbórkę”. 4 grudnia.
Następnego dnia z Warszawy zadzwonił do mnie Andrzej Zawada.
— X, gratulacje! Mam dla ciebie propozycję. Czy nie pojechałbyś z nami na pierwszą w historii zimową wyprawę na Everest? Ruszamy za niecałe dwa tygodnie... Dla mnie był to bardzo ważny telefon. Świadczył o tym, że ktoś przekonał się, że potrafię wejść na wysoką górę. W domu zastałem jednak skomplikowaną sytuację. Celina jest w zaawansowanej ciąży, ma rodzić w początkach stycznia, poród może nie być łatwy. Trzymam przy uchu słuchawkę, w której słyszę słowa Andrzeja. Nie odpowiadam nic. Słucham i myślę. Everest zimą, ten sam, pod którym byłem zaledwie kilka tygodni temu, ale nie miałem prawa nawet go dotknąć. Takiej okazji może już nie być... Głos Andrzeja nie milknie, zaczynam się łamać. Odkrywam w tej powodzi słów jednak szansę. Bo Andrzej chce robić również wyprawę na Everest wiosną. To znaczy najpierw zimą, ale chce w pełni wykorzystać cały sprzęt przyniesiony z mozołem pod najwyższą górę świata i zaatakować ją jeszcze raz. Mówię więc:
— Słuchaj. Z zimowej wyprawy rezygnuję, ale na wiosnę jestem pewnym kandydatem.
— Powiem ci szczerze — Andrzej na to — że wcale nie jestem pewny, czy ta wiosenna wyprawa dojdzie do skutku. Planuję ją tylko tak sobie... Gdyby nie powiodło się zimowe wejście, próbowalibyśmy wiosną od nowa jeszcze raz. Nawet nie wiem, czy będą na to środki... Wywnioskowałem z tego, że Andrzej, któremu fantazji odmawiać nie można, próbuje tą wiosną jedynie się asekurować na wypadek niepowodzenia niezwykle trudnej akcji zimowej. Pierwszej tego rodzaju próby w dziejach alpinizmu. Jeżeli ta zimowa przyniesie sukces, wiosenna straci w jej blasku jakby sens. Nie potrafię się jednak przełamać.
— Andrzej, tak jak powiedziałem. Inaczej nie mogę... Odkładam gorącą i wilgotną od potu słuchawkę.
15 grudnia odleciała pierwsza grupa.
Beze mnie.
Są sprawy jeszcze ważniejsze niż Himalaje.
Najważniejsze.
W sylwestra urodził nam się syn. Daliśmy mu na imię Maciek.
(…)
Marzenia się spełniają.. (i jeszcze jeden przypis organizatorki).
Łączymy się z bazą. Są zaniepokojeni, bo ostatni znak życia daliśmy z Wierzchołka Południowego. Zostawiliśmy ich wtedy z tym samym pytaniem, które postawiliśmy sobie: iść w kierunku szczytu czy schodzić, bo nie mamy już tlenu? Potem ruszyliśmy jednak w górę, bo doszliśmy do wniosku, że od tej pory jest to już wyłącznie nasza sprawa. Nasze płuca, nasze wirujące przed oczami ciemne płaty, nasze być albo nie być. Oni, na dole, nie naciskali, oni od początku byli przeciwni robieniu tej największej góry bez tlenu. Co przeżywali od chwili, kiedy na Wierzchołku Południowym powiedzieliśmy to ostatnie, kończące zawsze łączność słowo „over” — nie dowiemy się. Możemy tylko domyślać się tego teraz, gdy łączymy się ponownie, dyszymy, potwornie dyszymy, że jesteśmy na szczycie. A w ich słowach, płynących z tak niska, słychać nie tylko gratulacje, radość, ale i ulgę. I tylko jakby przez echo tych słów dociera do mnie, że rzeczywiście coś się stało, że mam pod stopami najwyższą górę świata. „Over...”
Na szczycie najwyższej góry trzeba bardzo długo stać opartym na czekanie, aż powróci w miarę normalny oddech. Trzeba wyciągnąć z plecaka przeraźliwie ciężki aparat „start” i tak samo ciężką „practicę”. Trzeba zrobić zdjęcie. A wszystko najwyższym wysiłkiem, całym uporem.
(…)
A w ogóle po co to wszystko... (to już ostatni przypis organizatorki)
Bo w górach szukam samotności, kontaktu z naturą, tego sam na sam ze sobą, mimo że obok może iść partner. Góry to dla mnie ciągła rozmowa ze sobą. Pójdę dalej czy nie? Czy stać mnie jeszcze na to? To są przeżycia, dla których tu jestem.
p.s. Wybaczcie niepoprawną długość tego ostatniego fragmentu. I tak musiałam się powstrzymywać, żeby nie umieścić tu całego dusiołka, taki był piękny! Nieźle się nagimnastykowałam by go poszatkować na kawałki i skrócić do powyższych rozmiarów. I pomyśleć, że temu człowiekowi powiedziano kiedyś, że nie nadaje się w wysokie góry!!!
===========
Dodane 28 grudnia 2012:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu