Dodany: 23.03.2011 17:35|Autor: norge
"Zdemaskować" można każdego, ale po co?
Lubię czytać dobrze napisane biografie znanych osób, również te dotyczące moich ulubionych pisarzy. Nie przeszkadza mi, kiedy burzy się ich - czasem częściowo wyimaginowany - obraz. Wręcz przeciwnie, fascynują mnie pytania: Czy dobry pisarz może być niedobrym człowiekiem? Czy pisanie pięknych słów o honorze, miłości, wolności może być szczere, przekonujące, wychodząc z głębi duszy kogoś, kto w tak zwanym życiu codziennym niekoniecznie wzniosłym zasadom hołduje? I czy w końcu nie jest tak, że każdemu z nas, i człowiekowi zwykłemu, i temu wielkiemu, zdarza się bywać zarówno uczciwym, jak i zakłamanym, szlachetnym i podłym, lojalnym i nielojalnym, kochającym bliźniego i chwilami go nienawidzącym?
Podeszłam zatem do książki Artura Domosławskiego bez większych uprzedzeń. Przyznaję, że jest ciekawa, wnikliwa, napisana z pasją, bez zarzutu pod względem literackim. Podobają mi się celne, wyraziste analizy czasów Gomułki, Gierka, okresu solidarnościowego. Szczery podziw budzi benedyktyńska praca, jaką wykonał autor docierając do tak wielu źródeł, odbywając dziesiątki podróży śladami swojego mistrza i przyjaciela, bo podobno taki stosunek obu panów łączył.
Po przeczytaniu pierwszych rozdziałów pomyślałam sobie nawet: o co ten szum? Ot, opis ciężkich lat tuż po wyzwoleniu: bieda, napór stalinizmu, trudne wybory, przed którymi niemal każdy musiał stanąć. Krytykowanie, odżegnywanie się i wymądrzanie po kilkudziesięciu latach wydaje mi się małostkowe, więc doceniam, że Domosławski tu nie przesadził. Któż z nas wie, jak by się wtedy zachował, co by zrobił, ile by poświęcił? Wyważone są również strony dotyczące domniemanej współpracy Kapuścińskiego z SB. Nie dostrzegam antykomunistecznego amoku; są fakty i najnormalniejsza próba ich interpretacji.
Pierwsze zaskoczenie przyszło podczas czytania fragmentów o domu rodzinnym bohatera, kiedy autor odtwarza pojedyncze wypowiedzi ojca Ryszarda Kapuścińskiego, który kiedyś tam do kogoś coś głupiego powiedział. Co to ma wspólnego z biografią jego syna? - pomyślałam. Potem zrozumiałam, że dla koncepcji książki każdy taki, wydawałoby się, nieważny szczegół jest istotny.
W miarę czytania moje początkowe pozytywne wrażenie zaczęło przemieniać się w niesmak. Dosłownie c z u ł a m, jak z każdej kolejnej strony wylewa się kropelka po kropelce coś brzydkiego, lepkiego – taka z trudem ukrywana zawiść, pragnienie, aby dokopać, zgnoić, jeśli się da, to i ośmieszyć. Nazywam to "metodą słodkiej żmijki", bo Domosławski jest inteligentny i tak świetnie włada piórem, że potrafi swój jad w miarę zgrabnie ukryć. Stara się, oj, stara, aby za mocno nie "dowalić", bo pewnie gdyby zrobił to bardziej otwarcie, książkę uznano by za ohydną, a tak określa się ją co najwyżej jako kontrowersyjną.
Nie pisze wprost, że Ryszard Kapuściński to oportunista, tchórz, panikarz, naiwniak, pozbawiony poczucia humoru bufon, zarozumialec, kłamca, egoista, nierzetelny reporter, wyrachowany karierowicz, pełen uprzedzeń i stereotypów rasista, fałszywy przyjaciel, niewierny mąż, nałogowy kobieciarz, pozbawiony uczuć rodzinnych brat i ojciec - on to wszystko w mniej lub bardziej delikatny sposób s u g e r u j e. Metodycznie, konsekwentnie, kulturalnie; najlepiej tak, by wyglądało to na zwyczajną i niewinną przecież chęć dotarcia do prawdy. Zręcznie wybiera i z pietyzmem odtwarza każdą najmniejszą słabość, potknięcie, nieopatrznie rzucone w chwili szczerości słowo, czyjąś krytyczną opinię, zapisek, fragment listu; cokolwiek, co mogłoby jego mistrza i przyjaciela odrzeć z nimbu wielkości, zdyskredytować, pogrążyć.
Dam drobny przykład, jak można używając s ł ó w wyrazić to samo, a jednak nie tak samo. Domosławski pisze: "Kapuściński nigdy nie chciał mówić o sobie. Zazdrośnie strzegł swoich tajemnic – osobistych i pisarskich"[1]. Równie dobrze można by tę myśl sformułować: "Kapuściński nigdy nie lubił mówić o sobie. Uważał, że ma prawo do swoich tajemnic – osobistych i pisarskich". Ma to nieco inny wydźwięk, prawda? Albo ten fragment odnoszący się do lat 80.: "Największy w historii Polski Ludowej bunt społeczny jest tuż. Po której stronie barykady znajdzie sobie miejsce romantyk rewolucjonista mający wszakże liczne koneksje z ludźmi upadającego dworu?"[2]. Wiadomo, będzie problem - niemal widzę, jak Domosławski zaciera ręce. I tak dalej, i tak dalej...
Szczytem wszystkiego są stronice poświęcone życiu seksualnemu Ryszarda Kapuścińskiego. Sam Casanowa mógłby się tu nabawić kompleksów. Autor niby to próbuje być dyskretny, niby to wzdraga się nazywać rzeczy po imieniu, a jednak nie przeszkadza mu to walnąć "z grubej rury": "Królową może zostać sekretarka, ekspedientka, studentka, intelektualistka, poetka, reporterka, tłumaczka, korektorka, redaktorka, cenzorka, konspiratorka... Miłość nie zna barier ani granic, jest ponad klasami i zawodami, ponad kolorami (brunetki, blondynki), miarami (wysokie, niskie, szczupłe, puszyste), doświadczeniami (młodsze i nie najmłodsze), stanami (panny, mężatki, rozwódki)"[3].
Nasuwa mi się proste pytanie: Po co Artur Domoslawski napisał t a k ą biografię? Czyżby pragnął się za coś zemścić? Czy zrobił to wyłącznie w imię tak zwanej prawdy? Żeby otworzyć oczy tym wszystkim, którzy się Kapuścińskim i jego książkami zachwycali, udowadniając, że tak naprawdę stworzył je człowiek mały i dwulicowy? Czy też powód jest bardziej prozaiczny: kasa?! A może chciał na tej biografii zbudować swoja własną popularność i sławę? Albo wszystko to razem? Ciekawa jestem, jaka byłaby reakcja jej autora, gdyby jakiś przyjaciel, równie błyskotliwy i utalentowany jak on, postanowił napisać "prawdziwe" studium o nim samym?
Wszystkich, którzy twierdzą, że przecież nic się nie stało i że najwyższy czas, aby "poodkłamywać" wielkie postacie tego świata, zachęcam, aby sobie wyobrazili tego rodzaju biograficzną książkę na temat swojego ojca, matki, męża, kogoś im najbliższego. Albo jeszcze bardziej obrazowo: na temat ich samych. Nie za sto lat, nie za pięćdziesiąt, ale tu i teraz. Wpadam w lekki popłoch, gdy sobie wyobrażam, że taki żmijowaty Artur rusza z notesem moimi śladami (w dzień po mojej śmierci) po to, żeby w imię prawdy mnie zdemaskować. Zaczyna oczywiście od ośmieszenia biednych, niczego niespodziewających się rodziców, następnie szpera w moich prywatnych listach, osobistych zapiskach, jakichś starych pamiętnikach. Potem podstawia mikrofon ludziom, którzy mają o mnie nie najlepsze zdanie i na końcu z wielkim rozgłosem swoje dzieło wydaje, udowadniając, że byłam słabym i grzesznym człowiekiem. Uff, z ulgą oddycham, że nie jestem osobą publiczną. Od takich przyjaciół jak Artur Domosławski chroń mnie, panie Boże!
---
[1] Artur Domosławski "Kapuściński non-fiction", Świat Książki, 2010, s. 264.
[2] Tamże, s. 191.
[3] Tamże, s. 192.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.