Szkatułkowe urojenia
Bywa tak, że jakaś książka staje się ikoną popkultury, znakiem-symbolem oznaczającym tak wiele, że w końcu nie wiadomo co oznaczającym. Bywa tak, że tym znakiem staje się jej część – jakiś wątek, czasem motyw czy figura. Tak jest w przypadku „Fausta” Goethego – książki nieco rozmydlonej przez recepcję, sprowadzonej właśnie do roli ikony, której znaczenia nie trzeba zgłębiać, bo ona rozumie się sama przez się.
Z innej strony, niestety, w Polsce literatura powszechna jest traktowana w szkole po macoszemu. Nauczyciele potrafią pastwić się miesiącami nad Kordianem czy Wołodyjowskim, pomijając literackie pierwowzory tych postaci. Potrafią mówić o „Chamie” Orzeszkowej nie czytając „Pani Bovary”, o „Panu Twardowskim” Mickiewicza nie czytając „Fausta”. Piszę to, bom smutny i sam pełen winy, bo dopiero teraz zabrałem się za nadrabianie, świadome nadrabianie, zaległości z zakresu literatury powszechnej.
Zabrałem się po swojemu. Usiadłem sobie wygodnie, otworzyłem księgę (prawie 600 stron!) i puściłem wodze wyobraźni. Ujrzałem się w teatrze, ale nie gdzieś na loży, lecz na parterze (tam, gdzie zazwyczaj siadam). Dokoła ciężar betonowych, przytłaczających bloków okrytych i wytłumionych miękkim aksamitem. Słychać tylko stonowany szelest sukien kobiet, ciche rozmowy… - gaśnie światło i przenoszę się w czarodziejski świat teatru wiemarskiego.
Bóg znów chce wypróbować ludzi, ale tym razem inaczej niż Hioba, błyszczącego swą prawością i sprawiedliwością. Pozwala diabłu - Mefistofelesowi zwieść słabego i chwiejnego Henryka Fausta (nb. w różnych źródłach Faust nosił różne imiona, najczęstszym z nich było – Jan). Faust to człowiek, który pożąda. Ktoś, kto chciałby, ale się boi, a oto, jak łaska z nieba, spada mu diabeł pod postacią psa, gotów spełnić każde życzenie. Prawda, że kuszące? Cóż dopiero dla Fausta, który żąda transcendencji, przekroczenia samego siebie. Otaczają nas zatem fantastyczne obrazy, mitologiczne sceny, postaci biblijne, personifikacje, alegorie, a wszystko wedle zachcianki Fausta, wszystko do jego usług. Deski sceny zdają się żarzyć jakimś podskórnym ogniem, kulisy - padać i rozpływać się dzięki woli jednego człowieka, kogoś, kto de facto rzucił wyzwanie Bogu, Jego wszechpotędze.
Ale przecież nadal siedzę w tym teatrze, czuję napór betonu zza aksamitnych stor i widzę, że to złudzenie. Że Faust – pierwowzór kondycji współczesnego człowieka, jak mówił o nim Adam Pomorski - żyje rojeniami. Mówi to wprost Mefisto podczas nocy Walpurgii. A tymczasem robi się coraz bardziej groteskowo, coraz straszniej, aż wreszcie rozbrzmiewa rozpaczliwy krzyk: „Henryku, Henryku!” pozostawionej w więzieniu ukochanej Małgorzatki.
Czas na antrakt. Czas na zachwyt nad, zdawałoby się, mało istotną sprawą – językiem przekładu. Goethe ma chyba niebywałe szczęście do tłumaczy. Przynajmniej w polskiej literaturze. Przekład jest niezwykle płynny, zdania nie rażą archaicznością, zachowane zostaje bogactwo metrum poetyckiego, a przy tym poznajemy – zdawałoby się: niemożliwy u tak pomnikowego poety, rubaszny czy wręcz dosadny humor. To wszystko sprawia, że książkę czyta się lekko i swobodnie, czego nie mogę powiedzieć o innym pomniku literatury europejskiej – „Boskiej komedii” Dantego w przekładzie Edwarda Porębowicza. Może te pozytywne wrażenia psuje nieco przegadany tok mowy. Jakby zbyt dużo słów padało na określenie tego, co można by z powodzeniem streścić w kilku, a wszak od poetów wymagam treściwości, tego Przybosiowego „najmniej słów”.
Ale oto zaczyna się druga część tragedii, bo właśnie na dwie części rozłamany jest ten utwór. Znów zawieszam niewiarę, znów siadam w wygodnym fotelu, tuż przed proscenium, i natychmiast przenoszę się w cudowny, zaczarowany świat. Teraz już nikt nie bawi się w stwarzanie pozorów. Wszystko podporządkowane zdaje się być chorej wyobraźni Fausta. Ożywają dawno zmarłe postaci znane z mitologii greckiej, toczą nowe, nieznane tradycji spory, wchodzą w nowe związki, a wszystkie noszą maski, wszystkie jakby przebranymi upiorami były, mamiącymi coraz bardziej grzęznącego we własnych fantasmagoriach Fausta. Toczą bitwy, tańczą upiorne tańce (momentami przypominające słynne średniowieczne tańce śmierci), pracują, ale wszystko po to... Nie, zakończenia nie zdradzę. Niech każdy sobie sam wyrobi o nim zdanie. Z początku średnio mi się podobało, ale potem pomyślałem sobie, że przecież można je uznać za początek zupełnie nowej odsłony, nowego zdarcia masek okrywających bezcielesność upiora. Brzmi enigmatycznie? Być może, ale po przeczytaniu powinno się wszystko wyjaśnić.
I oto rozwiewa się ostatnie złudzenie, znikają ściany teatru, pozostaje ten sam pokój, co na początku. Pozostaje refleksja, która jeszcze zalega gdzieś nieokreślonymi plamami na dnie duszy, powoli przybierając kształt i barwę. Może za jakiś czas...?
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.