Co z tym Conradem?
O tej nowelce powiedziano już wiele. O ile się orientuję – maglują to teraz uczniowie gimnazjów albo liceów, powtarzając za nauczycielką: „główny bohater – Marlow - płynie w górę rzeki Kongo na spotkanie z mitycznym Kurtzem, szefem najdalej wysuniętej placówki handlującej kością słoniową”, „Kurtz okazuje się szaleńcem i w końcu umiera, ale nadal pozostaje we wspomnieniach Marlowa i jego narzeczonej”, i inne tego typu kwiatki. Każe się nieszczęśnikom międlić przygotowaną papkę, którą później wypluwają na sprawdzianach, przy tablicy, a może nawet na maturze – beznamiętnie, bez zastanowienia. Bez cienia osobistej refleksji.
A tymczasem Conrad czeka na odkrycie. Według mnie „Jądro ciemności” to nietypowy utwór Korzeniowskiego. Autor „Lorda Jima” zawsze był moralistą – jednym z wielu, jacy pojawili się w Zjednoczonym Królestwie na przełomie XIX i XX wieku. Być może najlepszy, być może najbardziej wiarygodny, ale zawsze będący moralistą. W „Smudze cienia”, w „Nostromo” przedstawia się jako człowiek doświadczony przez życie, ukształtowany przez surowość nieustannie zmieniającego się oceanu, człowiek pokroju Mamerta Stankiewicza, znanego ze słynnej książki K.O. Borchardta „Znaczy kapitan”. Może nie tak sztywny, rozumiejący i znający siłę i słabość Człowieka, gdyż doświadczył, odczuł je na sobie. Człowiek wyrzeźbiony dłutem trudów życia. Tak widzę Conrada jako autora, tak widzę też Marlowa – narratora głównej części opowiadania o Kurtzu. I teraz ten wyrzeźbiony człowiek, ten monument znany z wielu powieści Conrada, to alter ego autora staje wobec Tajemnicy. Wobec czegoś, czego nie tylko nie jest w stanie pojąć, ale co jest organicznie i elementarnie OBCE całej istocie Marlowa. Staje wobec zagadki Kurtza, którą usiłuje w jakiś sposób w sobie zracjonalizować – szuka dla niej metafor, porównań, analogii, ale przez to na krok nie zbliża się do wyjaśnienia. Przeciwnie – plącze się i gubi jeszcze bardziej w coraz bardziej jałowym wodolejstwie własnych sądów, niczym w mętnej toni rzeki, po której przed laty płynął ku najdalszej stacji. Bulgocze słowami, rozpływa się we frazach, które zamydlają nic nie mówiącymi zwrotami całą opowieść. Ginie w tym potoku nawet głos samego Kurtza, rachitycznie przywoływany przez Marlowa. Głos, który miał oszałamiać, wzbudzać i porywać ludzi ku wzniosłym celom, zdaje się być tylko cieniem samego siebie i potrzeba naprawdę wielkiej wiary, ale – paradoksalnie: nie w Kurtza, lecz w Marlowa, żeby uwierzyć w ten głos.
Aż wreszcie dopływamy do końca, dotykamy z narzeczoną Kurtza lepkiej, namacalnej ciemności. Otwieramy po raz pierwszy drzwi, których istnienia przed chwilą nawet nie podejrzewaliśmy i oto stajemy naprzeciw pradawnej, nienaruszonej Ciemności, naprzeciw Otchłani, Szeolu, i zda się, że już widzimy, że wystarczy tylko wyciągnąć rękę i dotknąć samego… jądra Ciemności.
I nie dotykamy go. Stajemy w progu ni to w przerażeniu, ni to w zachwycie i wzorem Marlowa próbujemy zracjonalizować swoje myśli i odczucia. I również dla nas Ciemność za progiem nie staje się bardziej znana, bardziej oswojona. Nadal pozostaje Tajemnicą. I trzeba sięgnąć po Herlinga-Grudzińskiego, może po Rilkego, żeby móc powiedzieć: Ciemność nie ma jądra. Jest bezdenna dla tego śmiałka czy głupca, który poważy się przekroczyć Jej próg. Jak dusza Kurtza – „Samotna w środku dżungli zajrzała w głąb siebie samej i – jak mi Bóg świadkiem – oszalała”.
P.S. Nie wiem, czy polecać tę pozycję, czy nie. Myślę, że należy tę książkę czytać do skutku! ;))))
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.