Przedstawiam
KONKURS nr 51 pt.
"MIASTA i MIASTECZKA w LITERATURZE", który przygotowała
Librarianka.
Osobom mniej wtajemniczonym wyjaśniam, że
librarianka żyje czasowo w innym świecie… za oceanem, więc aktywna jest w innych godzinach niż my. Może akurat spać, gdy my będziemy tu dyskutować :-))
Fakt ten uzmysławia nam, jaki świat, dzięki internetowi, jest mały.
Witaj Librarianko, kontaktów z Polską Ci teraz nie zabraknie :-)
.........................................................................
WITAJCIE!
Zapraszam w podróż po miastach, miasteczkach i miejscowościach. Niektóre z nich są prawdziwe, inne istnieją tylko w wyobraźni autorów, jeszcze inne zmieniły swój wygląd na przestrzeni lat, ba wieków.
Razem do zdobycia jest 80 punktów.
Po jednym punkcie za autora i za tytuł, jeden za kraj, gdzie leży opisywana miejscowość i jeden za nazwę miasta lub miejscowości, jeśli takowa istnieje choćby tylko na kartach książki.
Odpowiedzi proszę przysyłać na adres: [...]
Każdy mail proszę podpisać nickiem z BiblioNETki, proszę też o numerowanie maili.
Termin:
25 listopada (niedziela),
do godz.24:00 (czas polski)
Powściągliwe podpowiedzi na forum mile widziane, niech to będzie wesoła zabawa.
A teraz zwiedzajmy miasta i miasteczka!
Zapraszam!
UWAGA!
Odpowiedzi nie zamieszczamy na Forum! Wysyłamy mailem!
FRAGMENTY KONKURSOWE
1.
Miasto zmieniło twarz. Jest obce. Nie to samo. Poprzezywano ulice. Nie ma znajomych sklepów. Coraz więcej sowieckich futrzanych czap, szyneli, kaloszy, wysokich butów i chustek na głowie. Kapelusze znikły prawie bez śladu. Z ostrożności. Umyślna mimikra z tłem. Wszyscy o ile możności ucharakteryzowani są na szumowiny. Ich ludzi jednak poznać od razu. Zwłaszcza kobiety. (...) Zegarki wykupili wszystkie od razu. Widziałam jednego, jak paradował przez Pasaż Mikolascha z dużym, kuchennym budzikiem u pasa. Inny znów miał się skarżyć właścicielce mieszkania, że nigdy nie może dobrze umyć rąk, bo woda z muszli za prędko ucieka, kiedy pociągnie za łańcuszek. W teatrze pojawia się raz jakaś „komandirsza” w strojnej, jedwabnej, nocnej koszuli. Kupiła ją już tu, jako suknię. Najpiękniejszą suknię, jaką w życiu miała. Mnożą się żarty i dowcipy na ten temat.
2.
Zasługują na epopeję miasteczka prowincjonalne... Nie za duże, nie za małe. Z domem kultury, szkołą i muszlą koncertową, z restauracją i paroma barami, z dużym domem partii, przerobionym teraz na bank czy sąd, z jeszcze większym kościołem albo nawet dwoma. Zasługują na epopeję owe miasteczka teraz znowu powiatowe, którym się wydaje, że gdyby się trochę rozrosły wszerz i wzdłuż, i może jeszcze odrobinę wzwyż, to mogłyby się równać z tymi śmiechu wartymi, zapyziałymi miastami, które jeszcze do niedawna udawały stolice województw. Miasteczka w dolinach rzek, przyczepione do dawnych traktów, przecięte bocznymi szosami, przytulone do zapomnianych torów kolejowych - takie ważne, takiew ważne...
3.
Siedziałam na ławce w samym centrum miasta. X. szumiało tysiącami aut, autobusów, trolejbusów i tramwajów, szumiało gwarem ludzkich głosów. Pośrodku zieleńca palm i kaktusów, pośród kwiatów i nie znanych mi bliżej drzew i krzewów, na najbliższej palmie zobaczyłam dwie małpy. Nie ruszały się, miały wpółprzymknięte oczy. Drzemały? Może były chore? Obserwowałam je z ciekawością, bo pierwszy raz w mieście widziałam małpy na wolności. Wyjełam z torebki parę migdałów i rzuciłam je tak, aby się skusiły i zeszły - nawet nie drgnęły.
- Czy one się nigdy nie ruszają? - spytałam Dadou, który przyszedł po mnie.
- To są leniwce - powiedział - najbardziej leniwy stwór świata. Najmniejszy ruch jest dla nich bohaterskim wyczynem, prawdopodobnie taką naturę odziedziczyły po swoich przodkach i na to nie ma rady.
4.
Coraz silniej padający śnieg sprawił, że X. znów poczuł się samotny. Wrażeniu temu towarzyszył strach, że miejsca w których wyrósł i żył przed laty, a także cały zachodni styl życia, powoli odchodzą w niebyt. Podczas pobytu w Y. przekonał się, jak zniszczono tamtejsze ulice, świadków jego dzieciństwa, zobaczył, że wyburzono wszystkie wzniesione na początku wieku cudowne budynki, w których mieszkali jego przyjaciele. Wycięto drzewa, które zdążyły już uschnąć, i w ciągu dziesięciu lat pozamykano kina, aby upchnąć w nich rzędy wąskich i ciemnych sklepików. Nie był to tylko koniec jego dzieciństwa. Umarło marzenie, że kiedyś, pewnego dnia znów zamieszka w Y.
5.
Istotnie skwar letniego południa ciężył już nieruchawy nad X.
Pod bladym, jakby oślepiającym niebem płytkie zalewy portowej dzielnicy Y. zeskorupiały u brzegów, ziejąc szczelinami podobnymi zaschłym wargom. Nad bajorkami, gdzie pękały mętne banieczki wody, sennie bzykały komary. Wyżej oliwki opuściły zapylone liście, a pędy winnic walały się w siwej, miałkiej ziemi. Prawie kamienne, węźlaste pnie starych cyprysów nie dopuszczały żaru do rdzenia. Ale Pineta okryła się jak kroplami znoju gęstą, złotą żywicą. Pod iglastym sklepieniem nie było powietrza ani na jeden oddech.
Ludzie spali. Sklepy zawarto. Chłopcy, niby dozorujący, łasowali ostrożnie po półkach. Wędrowne wozy kupieckie wyprzęgano w zajazdach. Najbardziej niezmordowany z wiejskich kundli ziajał osowiały, w cieniu. Kobiety, odłożywszy zmywanie na rzeźwiejszą porę, spały w stodołach bez okien. Nie budziły ich krzykiem dzieci bo nawet kąśliwe muchy posnęły. (...)
W biurach urzędnicy popijali chłodzone napitki rozmawiając niemrawo.
Nawet straże pałacowe w Y i Z orzaz rzymscy nadzorcy pustych świątyń starych bogów, strzegący ich przed rabusiami marmuru lub metalowych klamer, kiwali się raz po raz.
X. spała. Przez wieki całe w tej porze ognistej była to rzecz zwyczajna dla tego kraju. Fontanny na najuboższych podwórkach rozsiewały nieco świeżości, zasłony z kosztownej wełny lub prostej rogoży, zastępujące drzwi, przepuszczały kota chroniącego się w cień.
6.
Wyskoczyłem z łóżka, zszedłem po schodach, dzień był piękny, z autobusu przed hotelem wysypywali się Duńczycy. Doszedłem do X. tak szybko, że spojrzałem na swoje stopy, by upewnić się, czy dotarłem tam pieszo, a nie tylko myślą. Patrzyłem przez kilka minut, jak płynie X., w kolorze zginiłozielonym, w rzeczywistości był dużo szerszy, niż wyglądał na mapie. Wiszącym mostem przeszedłem na drugą stronę krokiem joggingowym, znalazłem się na dużym placu z posągiem pośrodku, doceniłem pobieżnie urodę neoklasycznych fasad, balkonów art noveau, bizantyjskich łuków, na trzecim rogu poczułem zapach tytoniu, czekolady, cebuli, skręciłem na prawo, minąłem sklep Kodaka i Benettona, C&A, przeszedłem skrótem przez oszkloną galerię, skręciłem na lewo, Lufthansa, American Airlines, Alitatlia, biuro Air France było jeszcze zamknięte. Stanąłem przed wejściem, żeby sobie zapewnić pierwsze miejsce w kolejce, a ludzie za mną przechodzili, wypowiadając zdania bez ładu i składu. Czekałem i czekałem, zapadła noc, i wtedy zrozumiałem, że obudziłem się o szóstej wieczorem. Starałem się śledzić drogę, którą przeszedłem w odwrotnym kierunku,jednak zmyliły mnie światła barów, dyskotek, pizzerri, których nie było tam przedtem. Zaczął padać deszcz, mijały mnie zajęte taksówki, znalazłem otwartą księgarnię i wszedłem; jeśli jutro opuszczę ten kraj, nie potrafiąc sklecić razem dwóch zdań, zabiorę sobie na pamiątkę słownik.
7.
Czuł się tu jak w krainie pieczonych gołąbków. Już najbliższe dzielnice Saint-Jacques-de-la-Boucherie i Saint- Eustache stanowiły wymarzony raj. W zaułkach na tyłach rue Saint-Denis i rue Saint-Martin ludzie żyli tak gęsto stłoczeni, domy, wysokie na pięć-sześć pięter, przytykały tak ciasno do siebie, że nie widać było nieba, a powietrze stało nisko nad ziemią jak w wilgotnych parowach, nieruchome i ciężkie od zaduchu. Mieszały się tu woń ludzi i zwierząt, opary jedzenia i choroby, zapach wody, kamieni, popiołu, skór, mydła i świeżego chleba, jajek gotowanych w occie, klusek i wyszorowanego do połysku mosiądzu, szałwi, piwa i łez, tłuszczu oraz mokrej i suchej słomy.
8.
W piękne letnie wieczory, kiedy nagrzane ulice pustoszeją, a służące grają przed bramą w wolanta, otwierał okno, opierał się na łokciach i patrzył. W dole, u stóp domów, śród mostków i krat, żółcią, fioletem i błękitem płynęła rzeczka, przemieniając ten kąt X. W ohydną minaturową Wenecję. Przykucnięci na brzegu robotnicy myli ręce. Na żerdziach wysuniętych z poddaszy suszyły się zwoje bawełny. A na wprost, ponad dachami, rozciągało się wielkie, czyste niebo i czerwieniało zachodzące słońce.
9.
X., nawet ta stara X., jest tak rozległa, że można było w nią wbudować mnóstwo domów, ulic, nawt całych osiedli, a nadal jest w niej przestronno i luźno. Właśnie ta przestronność jest jedną z uderzających cech miasta; jak w każdym ze światowych miast-gigantów wszędzie trzeba iść i iść albo jechać i jechać godzinami, metrem, autobusem, taksówką. Największy kłopot dla tych, którzy mieszkają w nowych wielkich dzielnicach, jakimi obudowano centrum metropolii. Ale nikogo te problemy nie zrażają. Wszyscy chcą mieszkać w X., X. to Mekka. Miasto liczy około dziesięciu milionów ludzi, a drugie dziesięć milionów przyjeżdża tu codziennie służbowo albo na zakupy. (...) Wszędzie trudno tam trafić, a nocą, jeżeli ktoś nie zna dobrze miejsca, nie sposób tam trafić w ogóle.
10.
Wiele lat później, kiedy X. Było już tylko osiedlem drewnianych domów i cynkowych dachów, na najstarszych ulicach przetrwały jeszcze poturbowane i zakurzone migdałowce, chociaż nikt już wtedy nie wiedział, kto je tam zasadził.
(...)
miasto zamieniło się w obozowisko drewnianych domków z cynkowymi dachami, zamieszkałych przez cudzoziemców, którzy przybywali pociągiem z końca świata....
utworzyli osobne miasteczko po drugiej stronie torów kolejowych, z ulicami między dwoma rzędami palm, z metalowymi siatkami w oknach domów, z białymi stoliczkami na tarasach, z wiatraczkami zawieszonymi u sufitów i rozległymi szmaragdowymi trawnikami, po których spacerowały pawie i przepiórki. Teren był otoczony drucianą kratą, niby gigantyczny zelekryfikowany kurnik, który w chłodne miesiące lata budził się czarny od zwęglonych prądem jaskółek. (...) Dla cudzoziemców przybywających bez żon rozbudowano ulicę czułych matron z Francji, urządzając tam drugie miasteczko, nie mniejsze od pierwszego (...).
Na ulicy Turków, gdzie luksusowe sklepy korzenne zajęły miejsce dawnych bazarów, w sobotę wieczorem roił się i huczał tłum awanturników rozpychających się łokciami pośród stolików do gier hazardowych i strzelnic jarmarcznych między zaułkami, gdzie przepowiadano przyszłość i tłumaczono sny, a straganami z jedzeniem i piciem.
11.
Ulica wiodąca do głównego gmachu politechniki, położonego na niewielkim wzgórzu, w przyszłości zapewne miała być pięknie ocienionym traktem. Teraz jednak widać było jedynie jego zamysł, jak gdyby ułożony z maleńkich drzewek szkielet, przylegający lewym bokiem do cmentarza, prawym zaś do kolonii ceglanych, jednopiętrowych domków. Uwadze X. - choć szedł teraz bardzo szybko - nie uszedł fakt tej symetrii. I cmentarz, i kolonia domków były najświeższej daty, w obu więc tych wypadkach powiedzieć można było, że do kwater przy alei Y. wciąż sprowadzają się nowi lokatorzy.
12.
Byłem sam. Nie na terenie domu czy nawet dzielnicy, lecz sam w całym mieście, które jeczcze niedawno liczyło półtora miliona ludzi i było jedym z bogatszych i pięknijszych miast Europy, dziś legło w gruzach , pełne spalonych i zburzonych domów, pod którymi pogrzebane były zbierane od wieków zabytki kultury całego narodu i rozkładające się w cieple ostatnich dni tej jesieni ciała tysięcy pomordowanych ludzi.
(...)
Szedłem środkiem szerokiej, dawniej pełnej ludzi arterii miejskiej, teraz sam na całej jej długości. Jak daleko sięgałem okiem, nie było wzdłuż niej ani jednego niespalonego domu. Co krok omijałem zwały rumowisk, musiałem się przez nie piąć, jak przez skalne usypiska. Nogi plątały mi się w zwojach pozrywanych drutów telefonicznych i tramwajowych, w strzępach materiałów, które wcześniej zdobiły mieszkania lub miały ubrać ludzi, dziś już nieżyjących.
13.
Był to dystrykt przemysłowo-handlowy z podkreślonym jaskrawo charakterem trzeźwej użytkowości. Duch czasu, mechanizm ekonomii nie oszczędził i naszego miasta i zapuścił chciwe korzenie na skrawku jego peryferii, gdzie rozwinął się w pasożytniczą dzielnicę. Kiedy w starym mieście panował wciąż jeszcze nocny, pokątny handel, pełen solennej ceremonialności, w tej nowej dzielnicy rozwinęły się od razu nowoczesne, trzeźwe formy komercjalizmu. Pseudoamerykanizm, zaszczepiony na starym zmurszałym gruncie miasta, wystrzelił tu bujną, lecz pustą i bezbarwną wegetacją tandetnej, lichej pretensjonalności. Widziało się tam tanie, marnie budowane kamienice o karykaturalnych fasadach, oblepione monstrualnymi sztukateriami z popękanego gipsu. Stare, krzywe domki podmiejskie otrzymały szybko sklecone portale, które dopiero bliższe przyjrzenie się demaskowało jako nędzne imitacje wielkomiejskich urządzeń. Wadliwe, mętne i brudne szyby, łamiące w falistych refleksach ciemne odbicie ulicy, nie heblowane drzewo portali, szara atmosfera jałowych tych wnętrzy, osiadających pajęczyną i kłakami kurzu na wysokich półkach i wzdłuż odartych i kruszących się ścian, wyciskały tu, na sklepach, piętno dzikiego Klondikeu. Tak ciągnęły się jeden za drugim magazyny krawców, konfekcje, składy porcelany, drogerie, zakłady fryzjerskie. Szare ich wielkie szyby wystawowe nosiły ukośnie lub w półkolu biegnące napisy ze złoconych plastycznie liter: CONFISERIE, MANUCURE, KING OF ENGLAND.
14.
Wjechaliśmy do miasteczka krótko przed zmierzchem. Betonowe uliczki, dorożki ciągnięte przez pary solidnie podkutych koni, których tętent odbijał się od ścian wyblakłych niskich domków... Towarzyszyły nam zdziwione spojrzenia tubylców, którzy przechadzali się po głównej ulicy z lodami w rękach. W centrum przed białym kościołem stała nieczynna fontanna z żabami i popiersie Hatueza, który zdawał się wypatrywać w dali pomocy dla siebie i swojego ludu. (...) Dwa zaułki dalej potężne fale uderzały o betonowy murek oddzielający ulicę od bezkresnego morza. (...) Kiedy jechaliśmy powoli uliczką między rozpadającymi się od wilgoci domami z desek, pomyślałam, że dotarliśmy właśnie na koniec świata. Jeden z wielu takich krańców gdzie czas nie biegnie, ale ledwie toczy się, nie przeszkadzając ludziom w ich codziennych zajęciach.
15.
X. było jedynym dużym miastem na YZ. Leżało daleko na południu i jechało się tam wąskim, często znikającym nadbrzeżnym traktem, który omijał wrzynające się w ląd zatoki i zatoczki, co wydłużało podróż o wiele dni. (...)
Większa część drogi wiodła tuż nad oceanem i szybko odkrył, że nic tak nie odświeża myśli jak widok otwartego morza. (...) Nigdy dotąd nie był w wielkim mieście, Zapach zimnych zalewanych falami skał ustąpił miejsca gryzącemu odorowi żużlu, a miast szarej mgły otaczała go teraz mgła pomarańczowa. Spojrzał przed siebie i zobaczył kłęby jaskrawo czerwonego dymu bijące z kominów huty należącej do Dominion Iron and Steel Company. Oblekały niebo bursztynowym całunem, który wisiał tam jakiś czas, by nastęnie wydąć się, zafalować szafranowymi falami, spuchnąć jak balon, rozmyć się i zniknąć w deszczu drobniutkiego, miałkiego popiołu, który zasypywał dzielnicę zwaną Whitney Pier.
Tu, między kowalskimi warsztatami i kotłownią wielkiej walcowni, wykwitały kolorowo szalowane domy, tu przestraszył się widoku Murzyna, ponieważ dotąd oglądał ich tylko w książkach. Ominął trzepoczące się na sznurze prześcieradła, asfaltową jezdnią dojechał do mostu, spojrzał za siebie, by jeszcze raz rzucić okiem na długachny pałac z palonej cegły nad brzegiem, i zadumał się nad czystością zrodzonej z sadzy stali.
Warkocze torowisk, ulotny zapach smoły, zapuszczony staw po prawej stronie - wjechał na Pleasant Street i ujrzał bosonogie dzieci kopiące zardzewiałą puszkę. Idąc za krzykiem mew, dotarł na esplanadę, gdzie rozciągało się portowe nadbrzeże, przy którym cumowały okręty: wielkie, stalowe kadłuby porośnięte brodami wodorostów...
16.
Pod nami w dole widniało miasto ludne - stolica mego państwa, a dalej - inne, pomniejsze miasta i wsie, pełne świateł w domach i dymów, które kłębiły się nad kominami, powoli tając w powietrzu. Księżyc w pełni świecił nad miastem, tak że widać było niektóre ulice, księżycowym światłem zalane,
Cudownie wyglądało to miasto, które było stolicą mego państwa i w którym od wieków królowali moi dziadowie i pradziadowie!
(...)
C. wyciągnęła dłonie nad miastem i rzekła:
- Zemsta moja nie ominie twej stolicy i całego państwa, nędzny królu, morderco uwielbianego przeze mnie bóstwa! Oto rzucę zaklęcie na twoje państwo i zamienię je w jezioro, mieszkańców zaś w ryby.
(...)
Zaledwie C. wyszeptała to zaklęcie, a już całe państwo moje zakołysalo się i zachwiało w posadach. Domy poczęły znikać, jeden za drugim zapadając się w ziemię, która powoli stawała się płynna i coraz wyraźniej falowała.
17.
Szli w dół ulicy X., mijając wielkie, piękne kamienice secesyjne o ogromnych oknach , w których już zapalały się światła. W facjatkach, za szybami okien balkonowych, we wdzięcznych wykuszach i nawet w wieżyczkach - wszędzie widać było świecące kolorowo choinkowe lampki. Piękne spadziste dachy z wieloma różnorodnymi kominami, każdy zwieńczony wieżyczką o innym kształcie, lśniły od deszczu w słabej poświacie, płynącej zza ołowianych chmur. Na ulicy Krasińskiego błyszczały rozległe, ciemne kałuże, a z ogródków powiało zapachem świeżej mokrej ziemi.
18.
Piąta rano. Dociera do przystanku. Miasto jeszcze śpi. Choć oczywiście niezupełnie. Żółty płomień zapalniczki oświetla na chwilę rozkład jazdy. Nazwy ulic nic mu nie mówią. Za to czas odjazdu - owszem. Sprawdza godzinę na swoim precyzyjnym tajwańskim chronometrze. (...) Autobus jedzie szybko, szarpiąc nieco i kołysząc się na zakrętach, Ciągle pada, Przybysz udaje, że drzemie, ale spod na wpółprzymkniętych powiek zimno lustruje okolicę. Blokowiska, zabudowa zwarta, wreszcie kamienice. Centrum miasta wzniesiono chyba w XIX wieku i od bardzo dawna nie remontowano, Mężczyzna wysiada na przystanku, Otaczają go zaniedbane, stare czynszówki. Idealne miejsce, by znaleźć dla siebie jakiś kąt. W nielicznych oknach pali się światło. W szarych kamienicach przy ulicy budzą się ze snu ludzie. Deszcz przestał już padać. Jeszcze jeden zaułek i wychodzi na jakiś park. Dziwny park, wąski i długi, zza drzew prześwitują dachy.
19.
Kochana X!
A więc dojechałam i mieszkam pod powyższym adresem, Tatham House to pensjonat dla samotnych kobiet, które się same utrzymują (mam nadzieję stać się taką wkrótce). Jest bardzo czysty, dobrze prowadzony i ma umiarkowane ceny. Jest również dość wygodny. Przez parę dni, dopóki nie znalazłam tego lokum, mieszkałam u Jacka i Doris Halpernów. Halpernowie nie mieszkają w centrum, lecz dziesiątki ulic stąd, ale metro przenosi cię na drugi koniec miasta tak szybko, że prawie się nie zauważa odległości. Po Z. wcale nie tak trudno się poruszać, gdy tylko człowiek nabędzie podstawowej orientacji. Wszystkie ulice biegną na wschód lub na zachód, a wszystkie aleje na północ lub na południe, i wszystkie są numerowane, z wyjątkiem niewielu alei, takich jak Park, Madison czy Lexington. Ale, Boże co tu za hałas! Taksówkarze bez przerwy trąbią i trzeba okropnie uważać, przechodząc przez ulicę. Wszyscy wydają się tu tak wściekle spieszyć (...) o każdej porze na ulicach są tłumy i muszę ci powiedzieć X. że nigdy nie widziałam tylu przystojnych mężczyzn, chociaż wielu jest wśród nich śniadych. Przypuszczam, że to jacyś Włosi, Grecy a może Żydzi. Mimo to diablo przystojni. Widzi się tu także dużo kolorowych.
20.
X. ach X.! Białe blokowiska na zielonych wzgórzach. Widać je z północy, z południa, ze wschodu i zachodu. Piętrzą się niczym skalne urwiska. Jaśnieją w słońcu.Chwała geomertrii w rozfalowanym, nieregularnym pejzarzu, Nie ma niczego większego ani wyższego w cał.ej Z.
Gigantyczne nagrobki wetknięte w urodzajną pulchną ziemię. Kamienne tablice egalitaryzmu. Termitiery wszechświatowego postępu.Nowe Jeruzalem w stanie śmierci technicznej. Na wylotówkach z miasta stoją ciężarówki załadowane plastikowymi beczkami, gąsiorami na wino, słoikami Wecka, tysiącami naczyń, w które Z, przed zimą zapakuje swe bogactwa, żeby przetrwać. Zakisi, zamarynuje, sfermentuje, wypasteryzuje , zasoli zawartość swoich ogrodów. W centrum na bulwarze Stefana Wielkiego i Swiętego, wśród salonów z japońską elektroniką i włoskimi butami wędrowali ludzie objuczeni słoikami. Nieśli po dziesięć, po dwadzieścia sztuk zmyślnie popakowanych nowiutkich weków.Albo błyszczące, ocynkowane wiadra. Albo torby pełne ogórków i pomidorów. Turlały się furgonetki wywładowane arbuzami i ciągnęły przyczepy pełne melonów. Stary X. był w istocie taką wyższą wsią. Wystarczyło zejść nieco w bok z głównego deptaka i zaczynały się parterowy albo jednopiętrowe domy, zatopione w zieleni, odgrodzone drewnianymi parkanami, przechadzały się koty i ludzie przysiadywali na schodkach. Takie było stare centrum, dwadzieścia ulic na krzyż i snujące się resztki zapachu sennej imperialnej prowincji. Gdyby znikły samochody, wszystko byłoby jak kiedyś, jak sto lat temu.
================================
Dodane 21 kwietnia 2011:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu