Bóg znikomo prawdopodobny
„- I nie mów mi, że Bóg działa w sposób dla nas niepojęty – mówił Yossarian nie zwracając uwagi na jej protesty. – Nie ma w tym nic niepojętego. On nie działa. On się nami bawi. Albo w ogóle o nas zapomniał. Taki jest ten Bóg, o którym tyle mówicie: ciemny chłopek, niezdarny fuszer, bezmyślny, zarozumiały, nieokrzesany ciemniak. Dobry Boże, ile szacunku można żywić do Najwyższej Istoty, która uważała za niezbędne włączyć do swego boskiego planu stworzenia takie zjawiska, jak flegmę i próchnicę zębów? Cóż, u licha, powodowało Jego spaczonym, złośliwym, skatologicznym umysłem, kiedy pozbawił starych ludzi kontroli nad stolcem? Po co, u licha, stworzył ból?
- Ból? (...) Ból jest objawem pożytecznym. Ból ostrzega nas o niebezpieczeństwie.
- A kto stworzył niebezpieczeństwa? (...) Tak, rzeczywiście okazał nam wielką łaskę obdarzając nas bólem! Dlaczego nie może ostrzegać nas za pomocą dzwonka albo któregoś ze swoich chórów niebiańskich? Albo układu zielonych i czerwonych neonowych lampek pośrodku czoła? Każdy znający się na rzeczy producent szaf grających potrafiłby to zrobić. Dlaczego więc On nie mógł?
- Ponieważ ludzie wyglądaliby śmiesznie z czerwonymi neonami na środku czoła.
- Teraz za to pięknie wyglądają, kiedy wiją się w agonii albo leżą otępiali od morfiny, prawda? Cóż to za kolosalny, nieśmiertelny partacz! Kiedy się pomyśli o Jego potędze i możliwościach, jakie miał, aby zrobić coś naprawdę dobrego, a potem spojrzy na ten bezmyślny, odrażający bałagan, jakiego narobił, Jego nieudolność musi zdumiewać”[1].
Wreszcie ktoś, kto odważył się powiedzieć na głos to, co wielu (jak sądzę – na pewno należę do nich ja) skrywa głęboko w sercu – że religia, Bóg, wiara, specyficznie pojęta duchowość, są mu do niczego niepotrzebne, obce, narzucone, i, co najważniejsze – a co bynajmniej nie jest dla wielu tak oczywiste – że są te pojęcia godne krytyki, i to bezlitosnej, a wręcz szkodliwe.
Powie ktoś, że to nic takiego? Że przecież żyjemy w XXI wieku? W centrum Europy? I ja tak, naiwnie, jak się okazało, sądziłem. Wystarczyło jednak, że zapoznałem się z nie tak dawnym, bo opublikowanym w dn. 06.09.2007 r., felietonem p. Bronisława Wildsteina zamieszczonym w „Rzeczpospolitej”[2], w którym to felietonie, dokopując „Gazecie Wyborczej”, dziennikarz niewybrednie wyzłośliwia się na temat inicjatywy stworzenia internetowej listy ateistów i agnostyków. Po tym felietonie rozlało się następnie bajoro jadu, bezmyślności i zadufania w sobie w postaci komentarzy internautów. Oto kilka wypowiedzi (pisownia oryginalna): „Licze na to ze ci ateisci przynajmniej beda konsekwetni w swoim ateizmie i nie dadza sie pochowac tak jak Jacek Kuron, Czeslaw Milosz itd.”, „Dlaczego ateistow nazywa sie niewierzącymi, przecież oni wierzą, że nie wierzą?”, „Ma pan racje, ludzie, ktorzy nie potrafia byc soba, zawsze beda musieli znalezc sobie towarzyszy, bo wg nich »w kupie sila«. Taki czlowiek, moim zdaniem, jest nikim, bo nie ma wlasnej tozsamosci, tzn. nie umie jej wyrazic, bo jest zbyt slaby, dlatego lepiej oglosic liste ateistow i najlepiej to jeszcze twierdzic, ze powstala ona w wyniku niepokoju pojedynczych jej czlonkow”, „taki sposób manifestwoania swojej wiary czy niewiary jak lista wydaje mi się glupi”, „Ogłaszajcie swoje listy-listyludzi bez kręgosłupa, nienawdzących wierzących”, „Ateizm to też religia”, „Jest znaną prawdą, że człowiek nie wierzący w Boga - wierzy w cokolwiek. Mogą to być talizmany, numerki, homoseksulizm, ciała astralne, Adam Michnik, globalne ocieplenie albo jogging”, „Ateistą się przestaje być gwałtownie gdy śmierć puka do drzwi, przedtem to wygodny sposób na życie. Być ateistą - to taki trend, moda, freestyle czy coś w tym rodzaju”, „Tego typu akcje z manifestowaniem swojej niewiary to szczyt głupoty, tym bardziej że katolicyzm jest jedną z najbardziej tolerancyjnych religii” itp.
Co tu jednak mówić o „Rzeczpospolitej”, skoro w „Gazecie Wyborczej”, przez czołowych publicystów wspomnianego dziennika uznawanej za czołowy organ lewicy, także tej laickiej (zresztą może i słusznie), nie ma artykułu odnoszącego się do religii, który nie skłaniałby do padnięcia na kolana. Z tego powodu światopogląd ateistyczny kojarzony jest z takimi wydawnictwami, jak „Fakty i Mity” i „Nie” Jerzego Urbana, co niekoniecznie jest najbardziej pożądaną sytuacją.
Ale do rzeczy.
Książka „Bóg urojony” jest manifestem ateizmu (nie mylić z agnostycyzmem) i radości z tego faktu płynącej. W znacznie większym jednak stopniu stanowi esej o szkodliwości, niebezpieczeństwie i (tak jest) zbędności wiary, a przynajmniej religii. I nie mamy tu bynajmniej do czynienia z kolejną krytyką fanatyzmu instytucjonalnej religii, uosabianego przez tak łatwe do atakowania cele, jak wyprawy krzyżowe, inkwizycje, islamscy terroryści itp. O nie. Prof. Dawkins argumentuje na rzecz tezy, że wiara, ujęta jako przekonanie o istnieniu irracjonalnych bytów i wyrażająca się w zespole postaw i czynów wynikających tylko i wyłącznie z religijnych zaleceń i przepisów, otóż taka wiara jest nonsensem, co do którego jednak nikt, z Dawkinsem na czele, nie miałby pretensji, gdyby nie jeden fakt. Fakt ten - będący także jednym z głównych, jeśli nie najważniejszym, celów krytyki autora – to nieuzasadniona oraz niebezpieczna pozycja, jaką w życiu społecznym, a poprzez nie także w pozostałych jego dziedzinach, zajmują przekonania religijne.
Powiedzmy sobie szczerze, że to, co napisałem powyżej o stosunku prof. Richarda Dawkinsa do wiary (przynajmniej tak jak ja ów stosunek rozumiem), tak naprawdę nie ma kompletnie znaczenia. No bo cóż wielkiego? Jest to tylko jego prywatna opinia, prawda, że poparta następnie zestawem licznych i logicznie przeprowadzonych przemyśleń i płynących z nich twierdzeń, ale z którą co najwyżej można się zgodzić albo nie – w tym drugim wypadku byłoby, oczywiście, pożądane przedstawienie kontrargumentów. Książka „Bóg urojony” byłaby wówczas rodzajem intelektualnego pojedynku światopoglądu ateistycznego z teistycznym. Rzecz jednak w tym, że prof. Dawkins zmierza do czegoś o wiele bardziej konkretnego – do odebrania poglądom religijnym i płynącym z nich zaleceniom nieuzasadnionego, zdaniem prof. Dawkinsa (i moim, nieskromnym, zdaniem też) i o niepodważalnej i ostatecznie rozstrzygającej wadze znaczenia w kwestii funkcjonowania człowieka w życiu społecznym. W bardzo małym stopniu chodzi tu o sławetne uczucia religijne, jakoby ustawicznie obrażane, a to poprzez niewykazywanie się określonych jednostek dostateczną czołobitnością wobec często bzdurnych twierdzeń płynących z „nauk Kościoła”. Jeśli o to chodzi, to nie potrafię np. zrozumieć, w jaki sposób istota ludzka, będąca, jak się stwierdza, prochem wobec Istoty Najwyższej, która jest wszechmocna i wszechmogąca, byłaby w stanie w jakikolwiek sposób obrazić Jej cześć. Czy pierwiastek sześcienny z dwudziestu, który jest wobec mnie niczym, ponieważ nawet nie istnieje, jest w stanie mnie obrazić?
Idzie tu jednakże przede wszystkim o władzę, jaką irracjonalne w swej istocie i często poparte jedynie zapisami w „świętych księgach” zalecenia religijne mają nad realnymi i istotnymi aspektami życia tej biednej i, zaprawdę, godnej współczucia istoty, jaką jest człowiek. Tu Dawkins przywołuje religię mormonów, zakazującą im jakichkolwiek kontaktów ze współczesną cywilizacją, a także czynienia najmniejszych wysiłków w kierunku dokonania postępu technicznego i cywilizacyjnego, który to zakaz w sposób bardzo skuteczny utrzymuje ich w XVII-wiecznym skansenie potwornego zacofania. Powie ktoś, że jest to przecież wolny wybór tych ludzi, obojętne, czy płynący z ich przekonań religijnych, czy skądinąd; i w tym miejscu docieramy do kolejnego istotnego punktu w toku wywodu autora „Boga urojonego”. Otóż wybór ten nie jest ich wolnym wyborem! Dlaczego? Ponieważ zespół przekonań i wynikający z niego wzorzec zachowań i postępowania, a nawet sposób myślenia zaszczepiony zostaje wyznawcom danej religii (w przeważającej większości, a nieliczne wyjątki stanowią tylko potwierdzenie reguły) w wieku dziecięcym, kiedy zasób wiedzy i życiowego doświadczenia nie pozwala ludzkiej istocie na dokonywanie krytycznej analizy i w związku z tym racjonalnych wyborów. To w bezmyślnej edukacji dzieci – bezbronnej, wydanej na pastwę dorosłych grupy społecznej – upatrywać należy źródła wielu, jeśli nie większości aberracji czyniących ten świat, nomen omen, piekłem.
Jeśli miałbym określić wady książki prof. Richarda Dawkinsa, to po pierwsze, wskazałbym na punkt wyjściowy i niejako „bazę wypadową” analizy autora, to znaczy jego postawę jako zwolennika poglądu ewolucjonistycznego. Nie chcę wchodzić w rozważania, czy ewolucja jest faktem, czy też ma tu może zastosowanie jakiś inny pogląd, bo po prostu nie mam o tym większego pojęcia. W przeciwieństwie jednak do opartej jedynie na wierze teorii kreacjonistycznej (jako koronny „dowód” służą w niej zapisy biblijne, w których jasno jest stwierdzone, że to Bóg stworzył świat i całą resztę), nauka ewolucjonistyczna wynika nawet nie tyle z rzetelnej, co po prostu ze zwykłej pracy naukowo-badawczej i myślowej. Szczerze mówiąc, to mi wystarczy, aby nie zajmować się dłużej teorią „pierwszej przyczyny” (czym się tu zresztą można zajmować? – przyjmuje się ją i tyle, po co coś tam badać, skoro wszystko wiadomo). Chciałbym jednak zauważyć, że prof. Dawkins, dokonując swojej analizy niejako „od środka”, z pozycji ewolucjonizmu, łatwo może stracić, albo mieć problemy z uzyskaniem kontaktu z czytelnikiem, który nawet nie tyle nie jest zwolennikiem tego poglądu, co po prostu niewiele na ten temat posiada wiadomości. Autor co prawda odsyła do licznych pozycji traktujących o ewolucji, w tym i swego własnego autorstwa, jednak fakt pozostaje faktem – wywód potwierdzający proponowaną przez autora tezę o ewolucyjnym rozwoju gatunków nie jest do końca wyczerpujący, a skoro w wielu miejscach to z pozycji zwolennika tej właśnie tezy krytykuje i postponuje autor religię - łatwo może paść ofiarą swoich krytyków i wrogów.
Z tym zagadnieniem wiąże się mój kolejny zarzut, a właściwie bezpośrednio z niego wynika. Nie jest to zresztą nawet zarzut, a jedynie stwierdzenie, że światopogląd ateistyczny nie musi wynikać jedynie z postawy scjentystyczno-ewolucyjnej. Przecenianie i „przeszacowywanie”, a nawet przekonanie o szkodliwości wierzeń religijnych można wyprowadzić także z innych pozycji. Paradoksalnie zresztą, całe misterne konstrukcje teologicznych teorii trwale naruszyć można jednym celnym pytaniem. W przypadku np. chrześcijan wystarczy zadać takie oto niewinne, dziecinnie proste pytanie: „Skoro Bóg jest taki fajny, dobry i miły, to po co ta cała szopka? Po co nas stworzył? Czemu poddaje nas próbie? Komu to jest potrzebne?”. Oczywiście jedyna prawidłowa odpowiedź, jaką otrzymamy (o ile ktoś spyta – gdy przez ponad dekadę regularnie uczęszczałem na msze, nikt się na ten temat nawet nie zająknął), brzmi: „Nie wiadomo”, „Tu kryje się Tajemnica”, „Nie naszą rzeczą jest próbować przeniknąć zamysły Boże” itd. Dziękujemy, do widzenia. W tym miejscu, moim zdaniem, przebiega, zgodnie z tym ujęciem, linia podziału między wierzącymi i niewierzącymi – jeśli kogoś taka odpowiedź przekonuje, to wszelkie dalsze dyskusje są bezprzedmiotowe, jeśli natomiast komuś takie wyjaśnienie nie trafia do przekonania, to tu zaczyna się strefa dla deizmu, agnostycyzmu i, last but not least, ateizmu. Bowiem właśnie w tym momencie przydaje się wiara, jest ona wręcz w tym miejscu niezbędna. Jeśli bowiem umysł i logika wobec takiego problemu są bezradne, a muszą być bezradne, jest to bowiem pytanie zabójcze, potrzebne jest wówczas „obejście” rozumu, uśpienie go, wręcz jego zabicie, a to za pomocą właśnie wiary, czyli przekonania o istnieniu czegoś pomimo braku dowodów na tego czegoś, a często, nawet najczęściej, przy istnieniu licznych dowodów na istnienie czegoś stojącego w całkowitej sprzeczności z bytem będącym przedmiotem wiary.
Kolejnym, drobnym już, zagadnieniem jest fakt poświęcenia przez autora całego rozdziału na udowodnienie bezzasadności i gołosłowności tzw. „dowodów na istnienie Boga”. Rozumiem, że autor zrobił to jedynie dla porządku, aby nie padł pod jego adresem zarzut, że nie potrafi zmierzyć się z określonymi argumentami. Brak mi jednak stwierdzenia nasuwającego się wprost wniosku, że istnienie podobnego dowodu byłoby nielogiczne, stałoby to bowiem w absolutnej sprzeczności z istotą wiary, którą stanowi przekonanie o prawdziwości jakiegoś faktu POMIMO braku dowodów, a i choćby przesłanek na potwierdzenie określonej tezy. Z tego względu wartość wiary w obliczu dowodu byłaby równa zeru, ponieważ wówczas wiara byłaby jedynie zdrowym rozsądkiem, a głupotą i wręcz debilizmem byłby właśnie ateizm.
Czego poza tym brakuje, aby wykład Richarda Dawkinsa był jeszcze pełniejszy? Otóż brak mi podkreślenia, a właściwie tylko postawienia ostatecznie kropki nad i, bo cały wywód autora odsądzającego religie (bo nie jedną religię!) od czci i wiary (Ha! Czy religię można odsądzać od wiary?) do tego się odnosi, a mianowicie do faktu, wskutek którego przekonania religijne mają taką miażdżącą siłę. Moim bowiem zdaniem przekonania religijne, pomimo dzielących poszczególne wierzenia różnic (uważam zresztą, że całkowicie uznaniowych, w czym bowiem buddyzm lepszy jest od islamu, ten zaś od chrześcijaństwa lub odwrotnie?), posiadają pewien haczyk, który jest ich cechą wspólną. „Haczykiem” tym jest mianowicie ujęcie rzeczywistości w sposób totalny, w tym sensie, że doktryna religijna ujmuje życie i jego przejawy we wszelkich, absolutnie i bezwyjątkowo wszelkich, aspektach. NIC nie jest obojętne, NIC nie może istnieć ot tak, samo z siebie i tylko dla siebie, WSZYSTKO wynika z czegoś i istnieje dla czegoś, a to coś jest jednoznacznie i bez jakichkolwiek wątpliwości określone – żeby nie było niedomówień: jest to Bóg. Ergo, nic, żaden odruch, okruch, drobiazg, tik, bakteria nawet, nie może zostać pozostawione samemu sobie. Zazwyczaj ten totalizm przedstawiony zostaje poprzez zaprezentowanie postawy pożądanej – jest to bycie „w stanie łaski wiary” - oraz uznania wszelkich postaw odmiennych za niepożądane bądź wręcz wrogie – patrz: ateiści, homoseksualiści itp. Tkwi tu zresztą odpowiedź na pytanie, dlaczego, mimo że wydawałoby się to spostrzeżeniem oczywistym, wprost skaczącym do oczu, żaden, albo prawie żaden Kościół nie postuluje, czy choćby nie preferuje, „świadomej wiary”, czyli „zapisywania się” do określonej społeczności wierzącej dopiero w wieku dojrzałym, kiedy człowiek jest, a przynajmniej powinien być w stanie podejmować decyzje z pełną świadomością. Byłoby to bowiem sprzeczne z totalnym charakterem wiary.
Profesor Richard Dawkins ponadto ani słóweczkiem nie zająknął się o Polsce, nawet kiedy wspomina sukces rozszyfrowania „Enigmy”, uznając za jego autorów jedynie Anglików. Poświęca jedynie kilka ironicznych akapitów osobie, o zgrozo!, papieża Jana Pawła II, dostaje się też zresztą np. Matce Teresie (cytat: „Jak kobieta o tak chorych poglądach może w ogóle być traktowana poważnie?”[3]). Co jednak napisałby, gdyby w trakcie prac nad książką ktoś życzliwie poinformował go, że przywódcom polskiego państwa słowa „chrześcijaństwo”, „Bóg”, „wiara” nie schodzą z ust, że członkowie rządu, na czele z jego szefem, stanowią niemal zespół stałych korespondentów Radia Maryja i Telewizji Trwam, że prezydent Rzeczypospolitej w tej samej wypowiedzi potrafi stwierdzić, że jest katolikiem, a także zwolennikiem kary śmierci, że pan w telewizorze, z niewiadomych powodów określający sam siebie politykiem, oświadcza, że wiara katolicka nie zakazuje zabijania, ponieważ paragraf tysiąc-któryś-tam (przytacza precyzyjnie – przygotował się) katechizmu stwierdza, że jednak można zabijać, itd., itd. Co by Dawkins napisał? Ano pewnie nic ponad to, co już wyartykułował odnośnie do podobnych zjawisk w USA i Wielkiej Brytanii, a odnośnie do czego - odsyłam do lektury. Nawiasem mówiąc, mamy genialnie sformułowaną preambułę do Konstytucji: „(...) my, Naród Polski - wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł (...)[4]”. Pytanie za milion koron duńskich: jak obecnie (2007 r.) rządzący politycy życzyliby sobie zmienić ten zapis? Odpowiedź przynosi projekt konstytucji zaprezentowany przez Prawo i Sprawiedliwość: „W imię Boga Wszechmogącego! My, Naród Polski, składając Bożej Opatrzności dziękczynienie za dar odzyskanej niepodległości (...)” [5].
Na koniec dodam jeszcze coś od siebie. Nie ukrywam, że omawiana książka jest dla mnie ważna. Pozwoliła mi, oprócz nabycia potężnej dawki wiedzy, także uświadomić sobie, sformułować i uporządkować tkwiące we mnie głębokie, a niedostatecznie sformułowane przekonania. Była dla mnie jak spacer po wyjściu z dusznego i ciasnego pokoju. Miło utwierdzić się w przekonaniu, że to jednak człowiek jest tym, w kogo powinno się i warto wierzyć.
---
[1] Joseph Heller, „Paragraf 22”, tłum. Lech Jęczmyk, Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz, 2001, str. 189-190.
[2] Blog Bronisława Wildsteina "Niepoprawne" na portalu "Rzeczpospolita", wpis z 6 września 2007 r. pt. "Jak czuć się dobrze".
[3] Richard Dawkins, „Bóg urojony”, tłum. Piotr J. Szwajcer, Wydawnictwo CiS, str. 393.
[4] Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej z dnia 2 kwietnia 1997 r., tekst dostępny na stronie Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej.
[5] Projekt konstytucji IV RP Prawa i Sprawiedliwości, opublikowany na stronie internetowej Prawa i Sprawiedliwości.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.