Triumf socrealizmu
Niedawna dyskusja na BiblioNETce o wartości i zawartości „Lotu...”, a przede wszystkim – ponowna lektura powieści, skłoniły mnie do napisania recenzji, w której, w sposób skondensowany, zawarłbym wszystkie zarzuty wysuwane przeze mnie do tej pory.
Zacznę jednak od pozytywów. Niewątpliwie książka jest bardzo dobrze napisana. Autor z wyczuciem i smakiem oprowadza nas po oddziale (albo, jeśli kto woli – Kombinacie), stopniując napięcie aż do finału. To są pozytywy. Teraz cała reszta.
Poznajemy siostrę Ratched, która ZAWSZE, ale to ZAWSZE nienawidzi (żadnego urlopu od tej nienawiści? albo chociaż jej stopniowania?), „czarnych”, którzy też ZAWSZE nienawidzą, i „biednych”, „stłamszonych” pacjentów szpitala, wśród których, jako narrator, wyróżnia się Wódz Bromden - wielki jak stodoła milczący Indianin. Oddział jest rządzony sprawną ręką Wielkiej Oddziałowej, wszystko w nim chodzi jak w zegarku i nie ma miejsca na żadne odchyły. W tę sielską atmosferę zostaje wprowadzony nowy pacjent – Randle Patrick McMurphy i... od razu zaczyna wszystkich ustawiać według własnego widzimisię. Krzyczy, śpiewa, biega po całym oddziale w samych tylko gatkach z wyobrażonymi na nich wielkimi wielorybami, co doprowadza do szału siostrę Ratched, a McMurphy'ego do starcia z nią.
To jest jakby archetypowa walka skandynawskiego Ragnarök. Wielka Oddziałowa jako vintergreve i McMurphy jako majgreve. Stają naprzeciw siebie na scenie ucharakteryzowani. Siostra Ratched jest bezgranicznie czarnym charakterem (ta kobieta właściwie nie ma żadnych cech pozytywnych!), a McMurphy - oswobodzicielem, nie pozbawionym jednak pewnych słabostek (szulerka). Tu nasuwa się automatycznie jeszcze jedno skojarzenie – z mocno zachwalaną nie tak dawno jeszcze „literaturą socrealistyczną”. Również i tam przecież bohaterem był dzielny proletariusz (milicjant, działacz partyjny), który też miał słabostki - mógł kiedyś zawinić, „nagrzeszyć”, ale ujawnienie i pokonanie wroga socjalizmu (najczęściej imperialistycznego agenta) rehabilitowało go w oczach czytelnika. McMurphy jest szulerem, pijaczyną i chuliganem. Trafia do szpitala, bo nie chciało mu się odsiadywać wyroku w więzieniu, więc „postarał się” o przeniesienie do szpitala. Jednak na oddziale przechodzi metamorfozę. W starciu z siostrą Ratched ujawnia się jako wyzwoliciel ludu uciśnionego spod ciemiężczej władzy personelu szpitalnego, a w szerszym kontekście, sugerowanym przez Wodza Bromdena – Kombinatu. Staje na czele pacjentów i daje im, zupełnie za darmo (jakie to niespotykane w Ameryce!) niezwykłe rozrywki. A to samobójstwo Cheswicka, a to wyjazd na ryby – a wszystko dla dobra pacjentów. Tylko ta wstrętna siostra Ratched wszystko psuje, tylko ona jest winna, na stos z nią!
Awantura rozwija się w iście Hitchcockowskim stylu. Napięcie wzrasta powoli, ale wyraźnie i nieustająco. Wygłupy McMurphy'ego, pierwotnie urządzane „dla zabawy”, stają się elementem coraz lepiej dopracowywanego planu buntu. Z typowej dziecinnej zabawy zostajemy przeniesieni w centrum walk o wolność i niepodległość. Samobójstwo Cheswicka urasta do rangi ofiary za wyzwolenie ludu cierpiącego wszystkich oddziałów psychiatrycznych świata, a kolejne wypadki tylko utwierdzają nas w jedynie słusznym przekonaniu, że bunt, samowola i widzimisię są jedynie słuszną drogą i zarazem celem ludzkiego bytowania. Wszelkie formy ładu i porządku należy zwalczać nieomal jak wroga tegoż ludu, a najlepszym sposobem na to jest ośmieszanie. Ład i porządek to narzędzia Kombinatu, tworu wyśnionego albo realnego, sprawującego władzę nad całym światem – teoria spiskowa posunięta jest tutaj poza granice absurdu. A w końcu – ofiara, kolejna ofiara złożona na ołtarzu „wolności”. Sam McMurphy, niczym Chrystus, zostaje poddany... o, nie, tego już nie zdradzę!
Takie jednostronne odczytanie tej książki narzuca się samo. Wartością bezwzględną dla Keseya jest „wolność”, ale rozumiana jako samowola, sobiepaństwo. McMurphy tak naprawdę nie liczy się z nikim. Idzie po trupach, niczym prawdziwy komunista - do celu, pod wysoko wzniesionym sztandarem walki o wolność, równość i braterstwo wszystkich uciśnionych. Niestraszne mu są żadne przeszkody, gotów jest kraść, oszukiwać i kłamać tylko po to, by osiągnąć cel. A my, oświeceni już przecież przez całe zastępy „postępowej awangardy ludzkości”, wiemy, że oszukiwanie w grze o pieniądze jest złem, zaś kradzież łódki z przystani, by zapewnić swoim podopiecznym wycieczkę, jest już dobrem. I nie należy tego nazywać kradzieżą. Niszczenie psychiczne choćby Billy'ego przez siostrę Ratched jest czynem szatańskim, ale notoryczne wybijanie szyb w dyżurce jest już szlachetnym czynem godnym naśladowania. Taką właśnie pokrętną etykę daje nam Kesey w swojej książce i dla niej odrzucam ją z całą stanowczością.
Tutaj nie ma miejsca na inne spojrzenie. Nie można snuć spekulacji, co by było, gdyby McMurphy postarał się dobrocią i spokojem dojść do porozumienia z Wielką Oddziałową i wprowadzić zmiany w życiu oddziału - bo byłaby to już nadinterpretacja. Kombinat, czy bardziej współcześnie – system, JEST najbardziej destrukcyjną siłą współczesnego świata i koniecznie trzeba go zniszczyć. Jeśli tego się nie zrobi, to on zniszczy nas wszystkich. Nieważne, co jest tym Kombinatem, nieważne, że kryją się za nim CI SAMI towarzysze, którzy krzyczą o jego unicestwieniu. Ważne jest, żeby się podporządkować temu jedynie słusznemu nawoływaniu do niszczenia Kombinatu i niszczyć, niszczyć, niszczyć... Choćby miało się zginąć na polu chwały! Taka właśnie jest w moich oczach globalna idea tej książki, a ona jest całkowicie sprzeczna z tym, w co wierzę, co obserwuję i co kocham.
Nie polecam „Lotu nad kukułczym gniazdem” nikomu, bo tyle jest ciekawych książek, które warto przeczytać, że nie ma sensu tracić czas na takie... miernoty.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.