Dodany: 16.12.2005
|
Autor: margot.
"Pomysł »Imienia róży« - mówił Umberto Eco »Gazecie Wyborczej« - zrodził się przypadkowo. Pewnego razu znajoma redaktorka jednej z gazet powiedziała: »Chcemy wydać całą serię krótkich opowiadań kryminalnych. Czy napiszesz coś dla nas?«. Odpowiedziałem, że nigdy nie miałem ochoty na uprawianie literatury, a poza tym nie mam talentu do dialogów. Dla śmiechu powiedziałem jej również, że gdybym miał napisać opowiadanie kryminalne, jego akcja rozgrywałaby się w średniowiecznym klasztorze, a sama książka miałaby co najmniej 500 stron. Ale kiedy tylko wróciłem do domu, natychmiast zacząłem sporządzać listę z imionami zakonników...". Niebawem powstała jedna z najsłynniejszych książek w dziejach literatury światowej.
Jest rok 1327, w opactwie benedyktynów dochodzi do serii morderstw. Rozwiązania ich zagadki podejmuje się Wilhelm z Baskerville, franciszkanin. Jego dochodzenie przypomina śledztwa Sherlocka Holmesa. Świat, w którym działa, jest labiryntem tajemniczych znaków. Ludzie, z którymi się styka, noszą piętna swojego czasu - reguł i obsesji, zakazów oraz herezji. Jest w tej powieści dość grozy, łamigłówek, mądrości i piękna, by obdzielić dziesiątki kryminałów, gawęd i albumów o sztuce średniowiecza.
Gdyby w 1979 roku ktoś powiedział, że w podsumowaniach XX wieku Umberto Eco będzie w pierwszej dziesiątce pisarzy, pomiędzy Camusem a Kafką, zostałby wyśmiany. A stało się - w 1980 roku słynny semiotyk, badacz średniowiecza, teoretyk literatury i publicysta zadziwił świat, ogłaszając "Imię róży" - jeden z największych bestsellerów wszech czasów. I zdążył wejść do kanonu stulecia.
Kiedy ukazało się "Imię róży", miał 48 lat. Od tamtej pory mniej więcej co siedem lat publikował kolejne powieści - "Wahadło Foucaulta", "Wyspę dnia poprzedniego" i "Baudolina". Co tydzień - felietony do tygodnika "L'Espresso" o społecznych i cywilizacyjnych przemianach. Wciąż wykładał, wciąż wypowiadał się o Dantem i świętym Tomaszu, o "Myślach nieuczesanych" Stanisława Jerzego Leca (którego uważa za najwybitniejszego aforystę) i o "Ulissesie" Joyce'a, o "Big Brotherze" i premierze włoskiego rządu. Był kimś więcej niż instytucją społeczną - bo instytucje nie bawią, a nad felietonami Eco ludzie śmiali się w głos.
Po ukazaniu się "Baudolina" na pytanie o kolejną książkę odpowiedział: "Być może w ogóle nie napiszę już żadnej powieści, przecież nie trzeba pisać za wszelką cenę". Ale nikt nie wie, kiedy Eco puszcza do nas oko.
"Oranci zamilkli, opat opuścił pospiesznie kościół, dając klucznikowi znak, by szedł za nim. Wilhelm też ruszył, ale teraz i inni mnisi opuszczali swoje stalle i pędzili na zewnątrz.
Niebo było już jasne, a okrywający ziemię śnieg jeszcze bardziej rozświetlał równinę. Na tyłach chóru, przed chlewami, gdzie od poprzedniego dnia królowała wielka kadź ze świńską krwią, coś jakby krzyż sterczało nad krawędź naczynia, niby dwa wbite w ziemię kołki, które dość okryć łachmanami, by straszyły ptaki. Były to jednak dwie ludzkie nogi - nogi człowieka wepchniętego głową w dół do kadzi z krwią".
[Mediasat Poland, 2004; Kolekcja "Gazety Wyborczej"]