Dodany: 27.07.2015 01:07|Autor: marquez

Książka: Matka Makryna
Dehnel Jacek

3 osoby polecają ten tekst.

Fałsze i mity


W gruncie rzeczy dwie opowieści, które snuje w tej książce tytułowa bohaterka, wcale się od siebie nie różnią. Obydwie pokazują siłę okoliczności, w jakich człowiekowi przyszło żyć, i konieczność znalezienia uwierającej tożsamości w świecie nieumiejącym przyjąć siebie takim, jakim jest. Autor nie daje pierwszeństwa żadnej z nich.

Wiecie państwo, co to jest koczerga? Nie? To pogrzebacz, jeden z ważniejszych rekwizytów w „Matce Makrynie”. Nigdy niemal niewykorzystywany zgodnie z przeznaczeniem, dla niewtajemniczonych może pozostać na zawsze ostrym narzędziem do zadawania ciosów na oślep, bez dbałości o to, której części ciała dosięgną. Koczerga jest bez wątpienia wyrazem rupieciarskiej predylekcji Jacka Dehnela – który przyznaje się do niej w każdej powieści od nowa, deklarując miłość do przedmiotów, do ich użytkowania, ale i po prostu posiadania, gromadzenia – jest też wyjątkowo poręczną (!) alegorią. Jak i sama postać głównej bohaterki.

Cała ta książka jest tak pod względem stylu, toku opowieści, jak i bohaterów oraz rekwizytów w zupełności idiomatyczna. To historia, której nikt nie chce ufać, ale której można wierzyć, tak jak wierzyli wielcy romantycy – siły swe mierząc na domniemane zamiary wydarzeń, ludzi i ich czynów. Ich wypowiedzi zostają przywołane, żeby nikt nie zapomniał, kto i kiedy. To nie jest opowieść, która miałaby przybliżyć osobę, zajrzeć w głąb psychiki, zrekonstruować przebieg wydarzeń, nie jest to też w żadnym razie książka demaskatorska, bo – umówmy się – kogo mogłoby dziś ekscytować pokazanie prawdziwej tożsamości udawanej zakonnicy, która umiała skrzętnie wykorzystać naddatki romantycznej mistyki? Julia Wińcz nie została w niej ukazana jak żywa; jest posągowa, hieratyczna, wyobrażona i znacząca. Alegoryczna jak koczerga. To jej siła, ale zarazem słabość.

Do pewnego stopnia jest to powieść emancypacyjna, książka z wyraźnym przesłaniem feministycznym, które tu pełni rolę przewodnika po świecie rozdanych nierówno ról i obnaża społeczne układy jako wadliwe, domagające się rewizji. Dość to zresztą – przyznajmy – współczesna wyliczanka krzywd i nierówności: „Raz, że wdowa. Dwa, że biedna. Trzy, że stara. Cztery, że baba. Pięć, że przechrzta żydowska. Sześć, że brzydka”* – aż dziw, jak bardzo oczywiste składniki wykluczenia wymienia główna bohaterka. Na swoje nieszczęście mówi więcej, niż może wiedzieć.

Krzywdy te domagają się rewizji, jako się rzekło, ale jednak niemrawo. Autor raczej je indeksuje niż potrafi przekazać ich siłę – znów zbyt wyraźna jest tu skłonność do załatwienia ważnej sprawy wypolerowaną alegorią. Dałoby się to wytłumaczyć, gdyby – jak twierdzi Kinga Dunin i z czego sama się rakiem wycofuje w tekście „Kłamstwa Makryny” zamieszczonym na stronie Krytyki Politycznej – bohaterem tej opowieści był język, jakim opowiadana jest historia oszustki uwikłanej w wielkie i małe mechanizmy historii.

Tymczasem w obu opowieściach pobrzmiewają jednak sztuczność i wydumanie, i jakaś taka niezrozumiała gładkość. Znacznie lepiej jest w tej z gruntu fałszywej – snutej na potrzeby paryskiej emigracji i rzymskokatolickiej „wierchuszki”. Tutaj wielkie słowa, rozbuchana metaforyka, martyrologiczna przesada manifestujące się i w potwórzeniach, i w piętrowych zdaniach znajdują uzasadnienie, a zarazem obnażają nieprawdziwość tej historii budowanej na kłamstwie, które jest przeciwieństwem nie prawdy – bo prawda jest taka, że to wszystko się w jakichś okolicznościach wydarzyło – ale mówienia prawdy.

Gorzej, gdy Makryna mówi jako Julka. Wtedy też udaje, kryguje się i miota, używa pojęć, których nie rozumie, podsłuchanych zwrotów barwiących myśli. Rozumiem koncept prostaczki próbującej ubrać się w piórka cudzej elokwencji i uważam go za udany, ale w powieści niezrealizowany. Rozumiem, że spowiedź głównej bohaterki miała być w gruncie rzeczy pokazaniem fałszywości skruchy jako swego rodzaju wizerunku i rozumiem jej skłonność – właściwie konieczność – do uciekania od samej siebie. Bardzo rozumiem ją, nie rozumiejąc chęci jej ojca dyrektora do dokręcania narracyjnych śrub tak mocno, że materia pęka w szwach. Ta opowieść wyraźnie ślizga się po powierzchni, nie dociera do sedna sprawy, nie podpowiada, czy uznać ją za wyznanie, czy za uznanie dla samej siebie.

Z tematem emancypacyjnym wiąże się tu dość przewrotnie rewizjonizm romantyczny. Romantyzm polski to temat rzeka, ale taka, której koryto jest od dawna wyrównane. Nie sprawia niespodzianek interpretacyjnych, a raczej nie sprawiał, bo od jakiegoś czasu można w tej kwestii mówić nieco innym głosem. I innym głosem powiedziano też już chyba wszystko. „Matka Makryna” bierze się za dekonstrukcję tej jednolitej tkanki, już zdekonstruowanej, za jej prucie, radzi sobie na swój sposób z mesjanizmem i towarzyszącymi mu -izmami, ale przy tym korzysta z tych samych środków, które ów romantyczny wehikuł czasu, tak łatwo dający się przenieść do epok kolejnych, niesie w przestworza myśli ludzkich i (za)światy idei. Z jednej strony bardzo pięknie wpina w to patchworkowe towarzystwo postać kobiecą, która rozbestwia męskich bohaterów – doprowadza ich do spazmów, metafizycznych orgii – ale kiedy się wie, że to wszystko blaga, że męczeństwo jest wymyślone, inaczej widzi się jej rolę.

Dotąd kobietom wyznaczano w tamtych realiach jednoznaczną rolę wiernych towarzyszek niedoli, niezapomnianych kochanek, ckliwych dam serca. Obok mężczyzn, krok za nimi. Makryna Mieczysławska sama napisała dla siebie scenariusz, w którym rozgrywa męską publikę i czyni zasadnymi pytania o autentyczność wszystkich po kolei uniesień patriotycznych i im podobnych. Wyrywa się na niepodległość, a przy okazji każe romantycznym tuzom dostosowywać się do siebie. Dehnel wyraźnie pokazuje – również na przykładzie historii z Towiańskim, spod którego skrzydeł wyrywa Makryna Mickiewicza – że ten przetarg na zagospodarowanie polskiej potrzeby wolności był ustawiony, ale głównie dlatego, że wszyscy biorący w nim udział dawali sobą pomiatać niczym owe łątki, które za chwilę wemkną w mieszek. To teza jednak tyleż obrazoburcza, co uproszczona. Ten amalgamat szlachetnych intencji, wielkości ducha i słabości idei, skłonności do przesady oraz poszukiwania prawdy w zakłamanym świecie (zakłamanym nie tylko zakłamaniem granic) w powieści jawi się zbyt jednoznacznie jako widowisko z udziałem niczego nieświadomej publiczności. Nie chodzi o to, że tak widzi go Makryna, bo jej akurat wolno, ale o to, że Dehnel w taki sposób skonstruował jej wypowiedzi, iż wynikające z nich konstatacje wykraczają daleko poza jej ogląd świata.

Najlepiej to chyba widać w dość przegadanych anegdotach wielkoemigracyjnych, które są rozwinięciem uwagi z epilogu Pana Tadeusza o tym, czego to pełno na paryskim bruku („przekleństw i kłamstwa, niewczesnych zamiarów,/ za poznych żalów, potępieńczych swarów”). Owszem, ładnie widać tu kłębowisko pijanych żmij z punktu widzenia sprytnej staruszki, niemniej zbytnia wymyślność wizji zabija jej naturalność. Z niewiadomych powodów główna bohaterka nie potrafi też zapamiętać nazwiska Słowackiego, który napisał o niej poemat, choć z nazwiskami pomniejszych bohaterów tego towarzystwa nie ma takich problemów. Ta drażniąca maniera przydana postaci wiele mówi o zasadzie jej tworzenia.

Autor ma doskonały warsztat, również warsztat historyka, co przejawia się w nadmiarze przygotowań albo korzystania ze źródeł, i przyćmiewa swą bohaterkę pastiszem.

Ostatecznie więc jeśli ta książka męczy, a męczy momentami bardzo, to dlatego, że zbyt mocno wyczuwalne są w niej składniki, z których zrobiono to danie, ewidentnie dążąc do perfekcji wykonania. Dość łatwo można pokazać, z jakich elementów Dehnel zrobił tę powieść, gorzej ze spoiwem. Każdy z poruszonych tematów ma swój ciężar, a każdy aspekt – uciemiężenia, otumanienia itp. – swoją ważność, w całości jednak nie stanowią one literackiego kontinuum, a przekazują sobie w odpowiednich momentach pałeczkę. Bieg trwa i bywa niekiedy pasjonujący, ale te momenty przejęcia jednak nużą. Koniec końców fałszywa okazuje się sama Makryna, a nie jej kreacje.


---
* Jacek Dehnek, „Matka Makryna”, wyd. W.A.B., 2014, s. 379.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 868
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 2
Użytkownik: hburdon 11.06.2016 14:59 napisał(a):
Odpowiedź na: W gruncie rzeczy dwie opo... | marquez
Bardzo przenikliwa analiza.
Użytkownik: misiak297 11.06.2016 20:34 napisał(a):
Odpowiedź na: W gruncie rzeczy dwie opo... | marquez
Dziwię się, że nie znalazła się wśród recenzji.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: