Dodany: 03.09.2009 14:05|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Julita i huśtawki
Kowalewska Hanna

1 osoba poleca ten tekst.

Tamten czas - nasz garb, nasza bajka


W dwóch przeczytanych powieściach z cyklu o Zawrociu nie doszukałam się jakichś ponadprzeciętnych uroków, ale na „Julitę i huśtawki” i tak musiałam się skusić, bo z zasady nie przepuszczam żadnej pozycji opowiadającej o losach pokolenia urodzonego pod koniec lat 50. Przeczytałam bardzo szybko (trzeba przyznać, że lektura wciąga!), co jednak nie jest równoznaczne z bezkrytycznym zachwytem.

Oczywiście, sporo mi się w tej powieści podoba, mianowicie:
- sama konstrukcja. Na początku scena powrotu narratora do rodzinnego miasteczka, a po niej retrospekcje, ułożone chronologicznie, relacjonujące w czasie teraźniejszym poszczególne etapy życia bohaterów w zestawieniu ze swoistym kalendarium wydarzeń z historii Polski i świata („w dniu ślubu Arthura Millera z Marilyn Monroe”[1]; „w radiu Młynarski pyta w piosence »W co się bawić«. Na świecie tysiące hipisów bawi się w tym czasie w miłość i wolność”[2] itd.). Każdy podrozdział odnosi się do losu jednej, rzadziej dwu postaci i ich rodzin, i tylko z rzadka wkrada się między nie kolejna scena z rozgrywającego się wiele lat później kilkuaktowego dramatu z udziałem Jej, Jego i Tego Trzeciego (swoją drogą, który z nich jest naprawdę Tym Trzecim?), a wówczas, jak we wstępie, narrator-uczestnik zajmuje miejsce narratora zewnętrznego, by po chwili znów mu ustąpić i pozwolić dokonać czegoś, do czego sam nie jest zdolny: zajrzeć w myśli i emocje swoich dawnych kolegów, ich rodziców i krewnych;
- duża dawka prawdy psychologicznej, ze szczególnie wyrazistym ukazaniem wpływu najbliższego otoczenia i przeżyć z okresu dzieciństwa na kształtowanie się osobowości człowieka. Śledząc losy poszczególnych postaci, uświadamiamy sobie, jak chwiejnie balansujemy między naśladowaniem (czasem, jak w przypadku Bazylego, zupełnie wbrew sobie) postaw i zachowań rodziców, a odcinaniem się od nich za wszelką cenę…
- wierność szczegółom, pozwalająca doskonale odczuć klimat świata przedstawionego, w którym uniwersalne elementy PRL-owskiej rzeczywistości mieszają się z ponadczasową i ponadregionalną kwintesencją małomiasteczkowości.

Ale są i takie rzeczy, które mnie drażnią lub budzą moją dezaprobatę. Zaczynając od najmniej znaczących:
- nieścisłości w odmianie nazwiska jednej z powieściowych rodzin. Jeżeli „Józef Laski”, „Józefowi Laskiemu” i „do Laskich”, to dlaczego „Laskowie”[3] „u Weroniki Laski”[4] i „Julity Laski”[5]? W dodatku pech chciał, że ni stąd, ni zowąd w samym środku książki z Józefa na chwilę robi się Julian [s. 203];
- przekręcenie imienia patronki jednej z dwóch starszych córek Białych. Można by omyłkę przypisać rodzicom, gdyby nie to, że para aktywistów partyjnych, z pewnością nauczona na pamięć biografii nielicznych słynnych komunistek płci żeńskiej, raczej nie powinna była pomylić Marcjanny (Fornalskiej) z jakąś nieznaną Marceliną;
- skumulowanie w rodzinie jednej bohaterki samych „botanicznych” nazwisk: Kłącz, Trawka i Kłos. To ostatnie, nawiasem mówiąc, trochę nie pasuje do przedwojennego inteligenta z dużego miasta (który raczej nie był inteligentem z awansu społecznego, bo w takim przypadku jego żona, wspominając o romansie męża z „tą tłustą chłopką”[6] nie podkreślałaby tak mocno skali mezaliansu);
- dwa grube błędy, gramatyczny i leksykalny, w jednym krótkim zdaniu („Wybuch stanu wojennego Anita omal nie przepłaca życiem”[7]);
- skłonność do nadużywania wykrzykników. Zakończenie nimi kilku zdań pod rząd może być do przyjęcia, gdy narrator, nawet bez wyodrębnienia dodatkowymi znakami, przytacza myśli któregoś z bohaterów, znajdującego się w stanie wzburzenia emocjonalnego („Ten Białas! Ten Ryży Łeb! Ten brzydki, gruby lizus!”[8]), ale skumulowanie ich aż 16 na niespełna 3 stronach wprowadzenia nie robi dobrego wrażenia;
- i jeszcze jeden mankament, wprawdzie subiektywny, ale właśnie przez ten subiektywizm mogący na wstępie zniechęcić pewną grupę czytelników do lektury skądinąd dobrej powieści. Bo każdy, kto się urodził jako rówieśnik bohaterów (czy nawet kilka lat później), rzeczywiście może powtórzyć za recenzentem: tamten czas to „mój garb, którego się już nie pozbędę. Bez którego nie istnieję. (…) szarość i magia, beznadzieja i cuda, podłość i świętość. Bo tak było”[9]. Tak było, dlatego prócz tego, co złe, fałszywe czy głupie, istniało także coś, co było przeciwwagą tamtego. Może i faktycznie były szkoły, w których „a klasa zarezerwowana była dla a dzieci”[10] i w których odgórnie wybierano na gospodarza klasy (już w pierwszej klasie podstawówki?) dziecko mające „we krwi organizacyjne zdolności, pasję społecznikowską i wpojone właściwe ideały”[11], a te o „niewłaściwej” genealogii spychano na dalszy plan. Ale na pewno nie wszystkie - ja, dziecko małomiasteczkowego i wiejskiego PRL-u, wam to mówię. A już na pewno nie wszyscy „rodzice (…) na wieść o pierwszej politycznej wiośnie wskakiwali do łóżka zrobić śliczne bobaski (…) z poczucia odpowiedzialności społecznej, dla dobra narodu i socjalizmu”[12], i doprawdy nie wszyscy z pokolenia ich dzieci, dorósłszy, „wsuwali się w wygodne fotele, dopychali się do władzy i pieniędzy”[13], utyskując na „to zwykłe, kapitalistyczne życie. W trudzie i znoju. Bez czy się stoi czy się leży. Bez piwka od rana i papieroska co piętnaście minut. Bez delegacji i ploteczek przy kawkowaniu. (…) Bez pierwszego sekretarza, który rozwiąże każdy problem i zaplanuje życie”[14]. To ani prawdziwe, ani zabawne. Ktoś, kto w tamtych czasach żył uczciwie i rzetelnie pracował - nie „dla pieśni! Dla dożynkowego plonu! (…) Dla komunistycznego raju!”[15], ale na przykład dla ojczyzny, jakakolwiek by była, albo nawet tylko po to, by nie cierpieć wewnętrznego dyskomfortu - może się poczuć urażony takim uogólnieniem, zamknąć książkę i stracić szansę dotarcia do informacji, że „to nie epoka szturchała Bazylego, ale jego własny ojciec. Nie epoka pieściła i kochała Julitę, ale jej najbliżsi”[16] i że w dzisiejszej powodzi barwnej obfitości wszystkiego zatonęła nie tylko szarzyzna i bylejakość przedmiotów materialnych, nie tylko drewniana nowomowa telewizji i gazet, ale i coś wartościowego. Bo „wszyscy byliśmy wtedy bliżej ziemi i wody, bliżej trawy i dżdżownic wypełzających po deszczu z ziemi. Dziś ulice są gładkie, a dzieciaki zanurzają się w strumień elektronów płynący z komputera lub telewizora. Ten strumień nie pachnie lipcem ani burzą, niczym prawdziwym. Nie puszczają łódek z papieru, które mogłyby zniknąć w kolektorach, by wieść tam tajemne życie w podziemnym świecie, tak bliskim snom i marzeniom. Nie puszczają latawców i nie poznają struktury wiatru”[17]…



---
[1] Hanna Kowalewska, „Julita i huśtawki”, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2003, s. 14.
[2] Tamże, s. 116.
[3] Tamże, s. 55.
[4] Tamże, s. 69.
[5] Tamże, s. 205.
[6] Tamże, s. 236.
[7] Tamże, s. 283.
[8] Tamże, s. 89.
[9] Tamże, tekst Jana Grzegorczyka na okładce.
[10] Tamże, s. 77.
[11] Tamże, s. 85.
[12] Tamże, s. 13.
[13] Tamże, s. 15.
[14] Tamże.
[15] Tamże.
[16] Tamże, s. 34.
[17] Tamże, s. 93.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 3169
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 3
Użytkownik: misiak297 07.09.2009 07:48 napisał(a):
Odpowiedź na: W dwóch przeczytanych pow... | dot59Opiekun BiblioNETki
Dot, nie ukrywam, że czekałem na tę recenzję. "Julita i huśtawki" to jedna z moich ulubionych książek - a jednak przydało mi się trochę krytycznego spojrzenia:) Po tym jak napisałaś o tym, że raz z Józefa Laskiego robi się Julian, przypomniało mi się, że w "Górze śpiących węży" na dwóch stronach nagle z Floriana robi się Feliks (a Feliks był zupełnie innym bohaterem, nota bene w "Górze śpiących węży" nie występującym). A ten fatalny błąd z Anitą podczas stanu wojennego też zauważyłem. A co do mankamentu subiektywnego, myślę, że przykłady, które przytaczasz... Hm, odebrałem je jako podszyty ironią kuksaniec w stronę władzy. Można by przed każdym z tych zdań w sumie dopisać [władza wyobrażała sobie że] "Rodzice wskakiwali do łóżka" itp. Tak mi się przynajmniej wydaje. Pozdrawiam Cię serdecznie!
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 07.09.2009 15:54 napisał(a):
Odpowiedź na: Dot, nie ukrywam, że czek... | misiak297
O, masz rację! Gdyby właśnie w ten sposób autorka sformułowała wstęp - chociaż raz by wystarczyło wspomnieć, że to władza sobie wyobrażała, natomiast obywatele... różnie - pewnie byłoby mniej czytelników zrażonych tymi docinkami pod adresem swoich rodziców.
A propos, jeśli wciaga Cię ten rodzaj powieści, to chcesz może następnym razem "Dziewczyny z Portofino" Plebanek? Bohaterki też są "dziećmi PRL-u", z tym że odrobinę młodszymi, opowieść również jest prowadzona w kilku splatających się wątkach (jednak zdecydowanie z kobiecej perspektywy), trochę psychologii, trochę smaczków obyczajowych. Ja czytałam je z dużą przyjemnością.
Użytkownik: misiak297 16.02.2010 12:21 napisał(a):
Odpowiedź na: O, masz rację! Gdyby właś... | dot59Opiekun BiblioNETki
Dot, skończyłem właśnie czytać "Dziewczyny z Portofino" - a piszę o tym tutaj, bo lektura tej książki nieodparcie przywodziła mi na myśl "Julitę i huśtawki". I choć ujęcie Kowalewskiej bardziej mnie porwało, powieść Plebanek czytało mi się bardzo dobrze i z zainteresowaniem. Jakoś początkowo nie mogłem zżyć się z bohaterkami, poza tym przeszkadzała mi kursywa. Jednak czytanie tej książki było dla mnie dużą przyjemnością. Oceniłem na 4+
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: