Recenzuje: Dorota Tukaj
Gdyby to była powieść, pewnie któryś czytelnik zarzuciłby autorce przekombinowanie fabuły. Bo czy można sobie wyobrazić młodą dziewczynę, wkrótce po wzięciu ślubu z (równie młodym) ukochanym celowo podsuwającą mu swoją najlepszą przyjaciółkę z myślą o stworzeniu trójkątu, w którym jedna z pań będzie go zadowalała erotycznie, a druga intelektualnie?
I czy prawdopodobne jest, że taki trójkąt będzie funkcjonował przez kilkanaście lat, z czego sporą część pod tym samym dachem, i że jedno z narodzonych z niego dzieci dopiero w wieku nastoletnim dowie się, która z mieszkających z nim kobiet jest jego matką? A przecież i to nie wszystko. Jest jeszcze dygnitarz, który potrafi o świcie wsiąść w samolot, aby w środku zimy odwiedzić kochankę z bukietem świeżego bzu (przypomnijmy, że miejsce i czas akcji to PRL, gdzieś pod koniec lat 50. ubiegłego wieku, kiedy to ani komunikacja lotnicza, ani dostępność kwiatów poza sezonem nie umywały się do dzisiejszego stanu!). Są jeszcze dwaj marynarze i kilku panów innych profesji, prawie wszyscy żonaci, a wszyscy (choćby krótko) do szaleństwa zakochani… Do tego nieco skomplikowana kariera zawodowa, z maturą zdaną w wieku, gdy inni kończą studia i doktoratem obronionym tuż przed pięćdziesiątką oraz wielki sukces książki pisanej przez kilka lat, a jeszcze dłużej czekającej na wydanie z powodów zgoła nie politycznych… I parę poważnych chorób, których prawdopodobieństwo przytrafienia się jednej osobie, nawet w czasach znacznie niższego poziomu higieny i medycyny, wcale nie było aż tak wysokie, a które mimo wszystko nie uniemożliwiły tego, o czym mowa powyżej…
A przecież to tylko jedno życie, utrwalone w pamiętnikach i listach osoby, której myśli i poczynania pewnie by dziś nikogo nie interesowały, gdyby nie ta jedna książka. Ta, którą swego czasu pochłaniali z wypiekami na twarzy nie tylko nieletni poszukujący jakichkolwiek informacji na temat seksu (pamiętajmy, że wówczas nie było Internetu i czasopism udzielających porad z tego zakresu!)… czyli „Sztuka kochania”.
O życiu jej autorki, Michaliny Wisłockiej, niewiele było dotąd wiadomo. Już w dość późnym wieku zabrała się za pisanie wspomnień, w których zdradziła nieco szczegółów swego długiego i bogatego żywota. Ale dopiero jej osobiste zapiski, udostępnione przez córkę, pozwoliły Violetcie Ozminkowski odkryć całą prawdę o pierwszej damie polskiej seksuologii. Poznaliśmy już na wstępie pewne fakty pozwalające domyślać się, że owa prawda co poniektórych zszokuje i zgorszy. Ale przecież wiemy, że pasjonaci jakichś idei rzadko – jeśli w ogóle – bywają ideałami. Rzecz w tym, by tę nieidealność przedstawić rzetelnie, lecz bez posmaku niezdrowej sensacji; wyczerpująco, ale z wyczuciem i taktem. Autorce udało się to do tego stopnia, że po przeczytaniu biografii jeszcze długo jest nam żal niezwykłej kobiety, która tak przekonująco potrafiła przedstawić na papierze harmonię miłości i seksu, lecz we własnym życiu nie mogła stworzyć ani jednego trwałego związku opartego na tych zasadach…
Tytuł: Sztuka kochania gorszycielki
Autor: Violetta Ozminkowski
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka 2014
Liczba stron: 304
Oprawa twarda
Ocena: 5/6
Recenzja ukazała się w również serwisie
Literadar.pl.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.