Dodany: 03.02.2014 23:02|Autor: dot59
Miłość i samotność w obcym mieście
Nie można poznać Charlotte Brontë, nie znając „Villette”. Choć w każdej ze swoich powieści zawarła jakieś reminiscencje przeszłości własnej lub którejś z sióstr, tylko w tej jednej odsłoniła się naprawdę: Lucy Snowe, samotna w obcym kraju, cierpiąca z powodu niespełnionej miłości, zbyt uboga, by stać się prawdziwie niezależną, to ona sama – tkwiąca na brukselskiej pensji Hegerów, uwikłana w beznadziejne uczucie do męża przełożonej, nieumiejąca dostrzec nadziei na przyszłość ani tu, ani w rodzinnym domu… Niech nie zmylą czytelnika drobne różnice pomiędzy rzeczywistymi faktami z biografii autorki a wydarzeniami wspominanymi przez bohaterkę, zaczynając od miejsca akcji, którego powieściowa nazwa jest oczywistym kamuflażem – wiemy wszak, że kraju Labassecour ze stolicą Villette nie ma i nie było na mapie Europy (za to jeśli obejrzymy fotografie pensji Hegerów i jej otoczenia, zamieszczone w „Charlotte Brontë i jej siostrach śpiących” Ostrowskiego, bez większego trudu rozpoznamy miejsce tak wyraziście opisywane przez Lucy). Dalej, przybywając do Villette, bohaterka jest o kilka lat młodsza od swej literackiej „matki”, nie ma żadnych krewnych, dachu nad głową ani majątku – Charlotte jest już w wieku, jak na owe czasy, ewidentnie staropanieńskim (27 lat), ale w razie potrzeby może w ciemno wracać do Anglii, gdzie zostawiła dwie siostry, brata i ojca (który, tak jak do tej pory, jakoś wyżywi czwórkę dorosłych dzieci z proboszczowskiej pensyjki). Obaj mężczyźni, z którymi Lucy po kolei wiąże jakieś nadzieje, są wolni – Charlotte od początku ma świadomość, że marzy o zakazanym owocu, bo obiekt jej uczuć jest mężem pracodawczyni. Nawet gdyby tych odmienności było więcej – ważne jest to, że najprawdopodobniej nigdzie indziej nie przedstawiła Brontë swoich uczuć i swojego podejścia do rzeczywistości tak szczerze, jak w monologu bohaterki „Villette”.
Wróćmy więc do tekstu powieści. Historię życia Lucy relacjonuje nam ona sama z perspektywy (dość nieokreślonego) czasu. Trudno powiedzieć, dlaczego autorka nie dorobiła swojemu powieściowemu alter ego jakiejś konkretnej biografii, tak jak wcześniej Jane, Williamowi czy Caroline; w rezultacie dowiadujemy się o bohaterce tylko tyle, ile sama chce zdradzić. Wiemy, że jako czternastolatka gości przez pewien czas w domu swojej matki chrzestnej, niejakiej pani Bretton. W ciągu następnych ośmiu lat wydarza się coś, wskutek czego dziewczyna traci wszystko, co było dla niej oparciem – i materialnym, i emocjonalnym; możemy się jedynie domyślać, że jakaś seria nieszczęśliwych zdarzeń wyzuła z majątku i pozbawiła życia jej bliskich, i zarazem zastanawiać się, co za „przeszkody, wzniesione przez osoby trzecie, już przed laty stanęły między nami” – czyli między Lucy i panią Bretton – „uniemożliwiając porozumienie się”[1]. Wiemy, że pierwsza posada Lucy, jako opiekunki starszej schorowanej sąsiadki, daje jej realne szanse na uzyskanie niezależności finansowej… ale co dobre, nader szybko się kończy. I wtedy dziewczyna podejmuje szaloną, jak mogłoby się wydawać, decyzję: za ostatnie posiadane grosze popłynie na kontynent i poszuka pracy w jakimkolwiek charakterze. Los sprawia, że znajduje zajęcie dosłownie w pierwszym domu, pod którego drzwi trafia – a jest to pensja dla dziewcząt, prowadzona przez wdowę Beck. Ten sam los stawia na jej drodze najpierw przystojnego i szarmanckiego rodaka, a potem nieurodziwego, impulsywnego i pełnego dziwactw obcokrajowca – i onże los mnoży przeciwności, na których skutek młoda nauczycielka wciąż nie może zaznać wymarzonego szczęścia…
Samo streszczenie fabuły zdaje się zapowiadać banalny melodramat z przygodami. I w pewnym sensie „Villette” można by za takowy uznać; sprzyjają temu niezupełnie zgodne z rachunkiem prawdopodobieństwa zbiegi okoliczności oraz przedziwna ślepota, uniemożliwiająca co poniektórym postaciom rozpoznanie osób, które powinny natychmiast zidentyfikować Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu i ustępująca w momencie, gdy jest to niezbędne dla dalszego biegu akcji. Byłoby tak, ale tylko gdyby pominąć to, co w powieści najważniejsze – drobiazgową analizę przeżyć i uczuć bohaterki, krytykę stosunków społecznych, w których o pozycji kobiety decyduje w pierwszym rzędzie jej status majątkowy, w drugim uroda, wreszcie panoramę przepysznych typów, ukazanych z zacięciem godnym dobrego satyryka.
Lucy to postać, którą nie tak łatwo polubić. W perypetie Jane Eyre angażujemy się natychmiast i bez reszty, może dlatego, że Jane jest bardziej otwarta i bardziej bezbronna, Lucy zaś buduje wokół siebie mur, trudny do sforsowania i dla otaczających ją postaci powieściowych, i dla nas. Przed nami odkrywa co prawda więcej kart – ale cały czas zachowując pewien dystans, nawet przy relacjonowaniu stanów oczywistej nierównowagi emocjonalnej, cały czas trzymając nas w niepewności, czy na pewno myśli i czuje to, o czym nas informuje (spójrzmy, jak długo trzyma w sekrecie fakt Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu aż do chwili, gdy już wszyscy zainteresowani wiedzą, kto jest kim!). A z drugiej strony jest szczera i w ocenie swojej własnej osoby („moja nieufność we własne siły, moja małoduszność i bierność, moja opieszałość dążenia ku lepszemu”[2]; „sprawiałam wrażenie istoty słabej i pod wieloma względami byłam nią w rzeczywistości”[3]; „ja, która przy występach publicznych byłam okrągłym zerem”[4]), i – czasem aż nazbyt – w ocenie innych. To, że na określenie „biednej, kalekiej, niedorozwiniętej uczennicy”[5] używa słowa dziś bardzo pejoratywnego i twierdzi, że „słaby umysł, tak jak zniekształcone ciało, były skażone wrodzoną skłonnością do złego”[6], trzeba jej wybaczyć, mając na uwadze fakt, że wiek XIX nie grzeszył tolerancją dla osób niepełnosprawnych – ale gdy z taką samą szczerością oznajmia, że zmuszała się do „posług przy kretynce (…) omdlewając niemal z obrzydzenia”[7], niejeden gotów się zgorszyć. Bo przecież do takich uczuć, podobnie jak do złośliwości prawionych pod adresem ludzi innej narodowości czy innego wyznania, nie wypada się publicznie przyznawać…
Trzeba jej oddać sprawiedliwość, że z równą bezkompromisowością szacuje ludzi zdrowych i zamożnych, potrafiąc, gdy trzeba, wyrąbać im prawdę prosto w oczy; do Ginevry powiada: „marne z pani stworzenie”[8], do jej adoratora: „w sprawach dotyczących panny Fanshave nie zasługuje pan na szacunek”[9]. A kiedy podziwiany przez nią mężczyzna oddaje serce innej, bez najmniejszej ironii stwierdza: „Gdyby spotkał (…), tak samo czarowną powabem młodości, urody i wdzięku, ale idącą pieszo, samą, przez nikogo nie strzeżoną i skromnie ubraną (…), wydałaby mu się ładniutkim, milutkim stworzonkiem, nikim więcej. (…) Czegoś innego wszakże trzeba było, niż te skromne walory, aby podbić go i zdobyć jego serce: (…) zewnętrznych ozdób i dodatków narzucanych przez modę, zdobywanych przez majątek i umiejętnie przystosowywanych przez dobry smak”[10] – jakby nie zdając sobie sprawy, że oto podsumowała go lepiej, niż we wszystkich wcześniejszych zachwytach nad jego osobą…
Jakaż ona jest w tym wszystkim naturalna i prawdziwa – w tym swoim balansowaniu między egzaltacją a przyziemną trzeźwością, w braku zaufania do większości otaczających ją ludzi, w krytykanctwie, w przerzucaniu afektu z jednego mężczyzny na drugiego! Może niekoniecznie trzeba ją lubić, ale jak tu nie podziwiać pióra, które tak wyrazistą postać stworzyło?! Zresztą i figury drugoplanowe nakreślone są równie udatnie: wspomniana już Ginevra, dziewczę do bólu płytkie, natrętne i próżne; przebiegła manipulatorka Madame Beck, która „potrafiłaby połączyć – i umiejętnie im sprostać – obowiązki prezesa rady ministrów i głównego naczelnika policji”[11]; pan de Bassompierre, usiłujący sobie i innym wmówić, że jego dorosła córka powinna pozostać szczebioczącą „kruszynką”; ksiądz staruszek, dobroduszny z pozoru, ale nadmiernie gorliwy w zapale nawracania innowierców; wreszcie i sam Monsieur Paul Emanuel, dziwak, ekscentryk, choleryk nieprzeciętny, prócz talentu do rozprawiania o literaturze mający równie wybitny dar obrażania każdego, kto mu w drogę wejdzie… I te scenki rodzajowe – w domu Madame, w klasie, na ulicach i na salonach – ile w nich trafnych obserwacji o naturze i zwyczajach ludzi współczesnych autorce, ile komizmu sytuacyjnego!
Za te walory pozafabularne omal nie wystawiłam „Villette” oceny wyższej, niż od dawna faworyzowanej przeze mnie „Jane Eyre”; ostatecznie uznałam jednak, że wartość sentymentalna historii Jane równa się wartościom psychologicznym i socjologicznym opowieści Lucy. Gdybym oceniała powieść jako konkretny „produkt rynkowy”, nie omieszkałabym powiedzieć paru mocnych słów pod adresem wydawnictwa; tak niechlujnej korekty, w dodatku w książce będącej przedrukiem, a nie nowością, ze świecą można szukać. Ale machnęłam ręką, tym bardziej że odpowiedzialna za to dziadostwo firma najwyraźniej już nie istnieje (tę samą nazwę nosi dziś wydawnictwo założone 3 lata po wydaniu „Villette”), a przyjemność z czytania była i tak dostatecznie zacna.
---
[1] Charlotte Brontë, „Villette”, przeł. Róża Centnerszwerowa, wyd. Alkazar, 1993, t. I, s. 64.
[2] Tamże, t. I, s. 153.
[3] Tamże, t. I, s. 158.
[4] Tamże, t. II, s. 290.
[5] Tamże, t. I, s. 314.
[6] Tamże, t. I, s. 316.
[7] Tamże, t. I, s. 317.
[8] Tamże, t. I, s. 292.
[9] Tamże, t. I, s. 378.
[10] Tamże, t. II, s. 274-275.
[11] Tamże, t. I, s. 146.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.