Dodany: 06.01.2008 17:06|Autor: dot59
Obcy wśród obcych, obcy wśród swoich
Jestem jedną ze stosunkowo niewielu osób, które nie uległy powszechnej fascynacji kulturą, filozofią i kuchnią Południowej i Wschodniej Azji; nie dla mnie zen, tai-chi, feng-shui, curry i sushi, od filmów rodem z Bollywood dostaję bólu zębów, a gdybym weszła w posiadanie zasobów finansowych umożliwiających podróżowanie bez ograniczeń, Indie zajęłyby jedno z ostatnich miejsc w moim planie wojaży. Stosunkowo długo byłam również oporna wobec uroków literatury rodem z tamtych stron, i dopiero w ostatnich latach zdarzyło mi się przeczytać pewną liczbę pozycji, których autorzy w sposób barwny i klarowny potrafili przybliżyć mi obyczajowość i sposób myślenia ludzi Wschodu. W przypadku literatury indyjskiej są to: „Imiennik” J. Lahiri, „Kto wygra miliard?” S. Vikasa i – od teraz – „Brzemię rzeczy utraconych” K. Desai.
Ta młoda pisarka doskonale poradziła sobie z odmalowaniem kruchej rzeczywistości ludzi doświadczających obcości na emigracji z wyboru i tych, którzy nagle, wbrew sobie, poczuli się obcy we własnym kraju. No tak… ale co to znaczy „własny kraj”? Czy Indie emerytowanego sędziego Dźemubhaia Patela są tym samym, czym Indie jego kucharza, jego wnuczki, Sai i korepetytora dziewczyny, Gjana? Czy ojciec Booty, szwajcarski pastor, który czterdzieści pięć lat spędził w Indiach, usiłując przekonać miejscowych do „mleczarni, które mogą utworzyć w Kalimpangu gospodarkę w szwajcarskim stylu”[1], ma takie samo prawo czuć się tutejszym obywatelem, jak siostry Noni i Lola, pozwalające sobie na „kupowanie szynki konserwowej w kraju dal (soczewicy) z ryżem (…), latanie do Londynu i wracanie z czekoladkami wypełnionymi wiśniowym likierem”[2] i jak bojownicy Gorkhijskiego Frontu Wyzwolenia Narodowego? Dlaczego Hariś-Harry, pracodawca Bidźu, odnajduje się w Ameryce jako materiał na człowieka sukcesu (i czy rzeczywiście się odnajduje?), a Bidźu nie potrafi sobie znaleźć tam miejsca?
Odpowiedzi na te pytania ukazują jedynie fragment oszałamiającej mozaiki, jaką jest życie w państwie postkolonialnym, w którym wciąż jeszcze naleciałości brytyjskie całkiem dobrze się krzewią na gruncie swojskiego wkładu – wkładu, dodajmy, tworzonego nie przez społeczeństwo monolityczne pod względem kulturowym, językowym, religijnym, lecz przez organizm wielonarodowy, pełen antagonizmów i dysonansów, połączony w jedność narzuconymi przez kolonizatorów sztucznymi granicami. Wśród tych wewnętrznych podziałów i zewnętrznych barier jakże łatwo o pogardę, zawiść, wrogość, jak szybko ziarenko niechęci rozrasta się we wstrętny chwast nienawiści, zagłuszający dobre – i przez to słabsze – uczucia i popędy! Wszyscy bohaterowie powieści dotknięci są w jakimś stopniu tą chorobą – najbardziej sędzia, upokorzony w młodości przymusowym małżeństwem dla awansu społecznego i takim samym poczuciem niższości wobec Anglików, jakie teraz dręczy syna jego kucharza, usiłującego w Ameryce zarobić na lepsze życie – i Gjan, startujący praktycznie z tego samego punktu wyjścia, co jego chwilowy chlebodawca, wywodzący się „z tych, którzy usiłowali się przebić do klasy średniej – tylko do jej dolnej warstwy, ledwo, ledwo, rozpaczliwie jej uczepieni (…), musieli więc mieszkać w dziesiątkę w takich warunkach, by wyprodukować tego chłopca, uczesanego, wykształconego, ich największą szansę na wielki świat”[3]. Młody Nepalczyk tak samo jak sędzia łaknie czegoś lepszego, czegoś innego, ale nie może już wybrać oportunistycznego przystosowania, bo zabrakło odskoczni w postaci aparatu państwowego brytyjskich kolonizatorów – musi więc swój apetyt na szwajcarski ser i czekoladowe cygara, swój wstręt do prymitywu i brudu odepchnąć, zmaterializować w nienawiść przeciwko temu, co obce, i przeciw tym, którzy obce przyjmują za swoje. Czy byłoby dla niego pociechą, że sędzia, choć czterdzieści parę lat temu osiągnął to, na co on już nie ma szans, nadal gardzi i wszystkimi lepszymi od siebie, i gorszymi od siebie, i samym sobą?... Czy Sai, jedyna w tym towarzystwie osoba, której udało się zachować jeszcze skrawek duszy nieskażony nienawiścią, może coś zrobić, by i jej nie pochłonęła rozrastająca się fala złych uczuć?
Już samo wybranie tak ciężkiego, bolesnego tematu każe patrzeć na Desai jako na pisarkę ambitną, nie idącą na łatwiznę. Zaś sposób jego opracowania zasługuje na najwyższe uznanie. Pomimo równoległego prowadzenia głównych wątków, a do tego rozbicia ich na przeplatające się epizody retrospekcji i zdarzeń teraźniejszych, przy czytaniu nie doznaje się poczucia chaosu, odnosząc wrażenie, że oto towarzyszy się poszczególnym ujęciom kamery dokonywanym wedle z góry ustalonego planu. Przywołanie kamery jest nieprzypadkowe, bo Desai pisze niezwykle „filmowo”, rozpościerając przed wewnętrznymi oczami czytelnika barwne, wyraziste obrazy: oto wnętrze domku kucharza, pokład statku wiozącego Dźemubhaia do Anglii, pleśń rozrastająca się na sprzętach i ścianach posiadłości Czo Oju, oto Sai usuwająca kleszcze z sierści suczki Mutt, Noni i Lola przy popołudniowej herbatce, Bidźu w koszuli wypchanej gazetami, zgrabiałymi rękami trzymający kierownicę roweru obwieszonego pojemnikami z zupami i makaronami… Trudno się oderwać od tego spektaklu widoków, smaków i zapachów! I choć fabuła w gruncie rzeczy nie napawa zbytnim optymizmem, choć autorka zmusza nas do obcowania z nieprzyjemnymi aspektami świata przedstawionego, książkę odkłada się bez poczucia przytłoczenia czy zbrukania, raczej z myślą, że warto coś zrobić ze swoim życiem, by nie znaleźć się u jego kresu w sytuacji sędziego...
Dodatkowe brawa należą się polskiemu wydawcy za zaopatrzenie powieści w słowniczek występujących w tekście hinduskich wyrazów, bez którego lektura byłaby znacznie trudniejsza.
_ _ _
[1] Kiran Desai, „Brzemię rzeczy utraconych”, przeł. Jerzy Kozłowski, wyd. Znak, Kraków 2007, s. 373.
[2] Tamże, s. 353.
[3] Tamże, s. 370-371.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.