Dodany: 02.01.2008 17:31|Autor: dot59
Co mogłoby być w nas piękne
Do przeczytania „O pięknie” przymierzałam się od pewnego czasu, chociaż po absolutnej porażce, jaką był kontakt z „Łowcą autografów” tejże autorki, obawiałam się nieco, czy sprostam temu zadaniu. Ale już po kilkunastu stronach nabrałam przekonania, że tym razem „to jest to” i nie zmieniłam go do samego końca, bohatersko wydzierając chwile na lekturę spomiędzy świąteczno-noworocznych obowiązków domowych.
Tak, ta powieść ewidentnie się Zadie Smith udała i z całą pewnością przewyższyła dwie poprzednie pod każdym względem: kompozycji, dramaturgii, charakterystyki postaci, obrazowości języka i plastyczności didaskaliów. To doskonała tragikomedia obyczajowa, w której ważny dla autorki motyw tożsamości – narodowej, etnicznej, kulturowej, religijnej – wykorzystany został po raz kolejny, lecz w jego obróbkę tchnęła Smith tyle świeżości i nasyciła go taką ekspresją, że nie ma mowy o znudzeniu czy odczuciu wtórności.
W pierwszoplanowych rolach obsadzeni zostali tym razem dwaj kontraktowi profesorowie historii sztuki, których łączy to, że stanowczo za często i za długo, jak na ich gust, pracują na tych samych uczelniach, oraz zainteresowanie twórczością Rembrandta, a dzieli nie tylko stosunek do tej ostatniej, ale przede wszystkim cały światopogląd. Howard Belsey jest Anglikiem, który odrzucił konserwatywny gorset małomiasteczkowej religijności i obyczajowości na rzecz wolnomyślicielstwa i zaangażowania w tzw. akcje afirmatywne (co w jego pojęciu oznacza przekonywanie osób o innym kolorze skóry, innej orientacji seksualnej albo w gorszej sytuacji socjoekonomicznej, że są tyle samo warte co inni); choć sam sobie tego nie uświadamia, jedną z najbardziej spektakularnych takich akcji było poślubienie przezeń mniej wykształconej czarnoskórej kobiety, która, nawiasem mówiąc, okazała się bardziej godna jego, niż on jej... Jego rywal, Monty Kipps, jest Afroamerykaninem o karaibskich korzeniach i prawicowo-chrześcijańskich poglądach, sztywniejszych niż odprasowany „dziwnie wiktoriański strój starszego pana”[1], ze szczególnym przejęciem utrzymującym, że liberalna polityka stwarzania dodatkowych szans osobom poszkodowanym „przez dziedzictwo odebranych praw”[2] to „demoralizująca filozofia”3[] i „cykl hodowli miernot”[4].
Los sprawia, że ci dwaj, zamiast tylko toczyć zajadłe polemiki na łamach akademickiej prasy, bezustannie mają sposobność do kontaktów bliższych, niżby sobie życzyli: a to Jerome, syn Howarda, ulega zauroczeniu Victorią, piękną córką Monty’ego (i nie bez wzajemności...) – co obu ojcom wydaje się naruszeniem należnego im szacunku – a to Kiki, połowica pierwszego, niespodziewanie zaprzyjaźnia się z Carlene, małżonką drugiego. Lecz prawdziwe trzęsienie ziemi u Belseyów wywołuje dopiero coś zupełnie niezwiązanego z antagonizmem między głowami rodzin, lecz - tak jak on - dojrzewającego przez lata i karmiącego się ułomnościami charakteru głównych postaci dramatu...
Prawie każda z pojawiających się na scenie osób – nawet uliczny śpiewak hiphopowy i haitański emigrant, parający się sprzedażą podrabianej galanterii – ma do opowiedzenia swoją historię. O poświęceniu i kompromisie (Carlene, Jerome), o wymuszonej niezależności (Vee), o mniej lub bardziej uzasadnionej zazdrości (Kiki, Zora). O próbach odnajdywania siebie poprzez zaprzeczanie wszystkiemu, z czego się wyrosło (Howard, Monty, Levi, Carl). O rozdarciu i upokorzeniu człowieka, który nie może sobie znaleźć miejsca ani w rodzinnym kraju, zniewolonym przez despotę, ani w przybranej ojczyźnie, oferującej intelektualiście tylko podrzędne, upokarzające zajęcia (Chouchou). O pysze, zawiści, małostkowości, sztucznej pryncypialności, i o poprawianiu sobie samopoczucia przez wyświadczanie innym przysług (niekoniecznie im potrzebnych). O różnych obliczach relacji kobieta-mężczyzna, rodzice-dzieci, studenci-wykładowcy. I o pięknie, oczywiście, też. Bo piękno jest wszędzie. Nie tylko w obrazach Rembrandta i muzyce Mozarta, ale także w tym, na co patrzymy, nie zwracając na to specjalnej uwagi: w detalu starego budynku, w zmieniającym się pejzażu parku, w widoku stołu nakrytego do śniadania...
I jest także w sposobie pisania Smith, zmieniającym powódź ciurkających chaotycznie, z różną szybkością i obfitością, strumyków-wątków w spójną, barwną, bulgocącą emocjami rzekę-historię o tym, co piękne w człowieku i w jego relacjach z innymi ludźmi. Albo może raczej o tym, co mogłoby być piękne, gdybyśmy troszeczkę zastanowili się nad tym, co w nas brzydkie, ułomne, złe i próbowali nad tym zapanować...
Powieść zasługiwałaby na najwyższą ocenę, gdyby nie dwa mankamenty, które wytykam nawet najbardziej lubianym autorom: użycie wulgarnego wyrazu w narracji bez najmniejszego powodu (wprawdzie tylko raz, ale jednak...) i zbyt dosłowne, kipiące anatomią i fizjologią, sceny erotyczne (na szczęście też niewiele). Ale, tak czy inaczej, jest to jedna z najlepszych książek, które w ciągu ostatnich tygodni udało mi się przeczytać.
_ _ _
[1] Zadie Smith, „O pięknie”, przeł. Zbigniew Batko, wyd. Znak, Kraków 2007, s. 159.
[2] Tamże, s. 498.
[3] Tamże, s. 497.
[4] Tamże, s. 498.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.