Dodany: 03.08.2011 20:30|Autor: zsiaduemleko

O mało entuzjastycznym wieku


Anegdotka. Spotyka się dwóch znajomych i jeden pyta – oglądałeś „Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”? Na co ten drugi – nie, a o czym to jest? Cha, cha, mnie to bawi, a wspominam o tym nie bez powodu, bo analogicznie sprawa ma się z najbardziej rozpoznawalną powieścią noblisty Márqueza. Gdyby ktoś zapytał mnie, o czym jest „Sto lat samotności”, to pierwszym określeniem byłaby właśnie samotność, już pomijając fakt, czy rzeczywiście stuletnia. Oczywiście, takie uogólnienie byłoby krzywdzące dla powieści, bo ta nie ogranicza się jedynie do tematyki osamotnienia. Samotność jest tutaj jednak wszechobecna, przebija się przez wszystkie wątki, nadaje treści rytm i odcień, zaraża sobą czytelnika. Weź dowolną postać z kart „Stu lat samotności” i przekonaj się, że urodziła się ona samotnie, samotnie szła przez codzienność i, bez wyjątku, samotnie umierała. Niewiele w powieści optymizmu i pozytywnych emocji, a sugestywnością i przytłaczającą czytelnika atmosferą mogłaby ona z powodzeniem konkurować z niejedną antyutopią. „Sto lat samotności” jednak do tego nie aspiruje, więc darujmy już sobie drążenie tematu. Wystarczy wiedzieć, że nie jest to lektura na depresyjne wieczory, bo wątpliwym jest, żeby przyniosła wtedy ukojenie.

Rzecz dotyczy wielopokoleniowej familii Buendíów. Założona przez nich mała, zacofana mieścina Macondo jest teatrem zdarzeń całej powieści – śledzimy jej początki, sukcesywny rozwój, burzliwe lata, aż po swoiste wyciszenie i upadek. Macondo starzeje się wraz z rodziną założycieli i najwyraźniej nie ma ani prawa, ani ochoty istnieć bez nich. Szeroko rozkładającemu swoje gałęzie drzewu genealogicznemu Buendíów dorównuje jedynie szeroko sięgające piętno ich samotności. Mężczyźni, obdarzeni różnymi konfiguracjami imion José Arcadio Aureliano (przez co są początkowo trudni do rozróżnienia), o nagumowanych wąsach, to zafascynowani alchemią domatorzy, ale także skorzy do buntowniczych zrywów kochasie, zawsze gotowi do włożenia wąsa między piersi kobiety, choćby własnej kuzynki, a nawet siostry. Poważnie – sam pułkownik Aureliano Buendía mógłby skompletować małą armię ze swoich bękartów – taki był jurny. Damy z rodziny Buendíów to, w większości (bo oczywiście nie wszystkie), skażone genetycznie, oschłe i niezdolne do uszczęśliwiania innych kobiety. Już od młodych lat rozgoryczone, ostatecznie kończą jako pomarszczone, pachnące wilgocią, ziemią i przepoconą pościelą staruszki, przeżywając o dekady swoich porywczych partnerów.

Charakterystycznym elementem „Stu lat samotności” są subtelne wtręty baśniowo-fantastyczne. Nie mają one znaczącego przełożenia na wątki fabularne, ale nadają powieści niesamowity szlif. Fachowo nazywa się to podobno realizmem fantastycznym, ale ponieważ fachowiec ze mnie żaden, jedynie o tym wspomnę, dla porządku. Wiedz jednak, że tematy takie jak kazirodztwo, krwawe wojny, niespełnione miłości i ujmujące sceny śmierci kolejnych Buendíów (ich organiczny charakter i nie zawsze realne okoliczności robią niesamowite wrażenie) mieszają się tutaj z świetnie wkomponowanymi w krajobraz fragmentami o zabarwieniu baśniowym (nutka orientalizmu, latające dywany, lewitacja, żółte motyle nieustannie towarzyszące jednemu bohaterowi), a nawet przywodzącym na myśl przypowieści biblijne (wniebowstąpienia, proroctwa, różnego rodzaju plagi). Nie każdemu takie kontrastowe zestawienie przypasuje, ale ja zapisuje je wyraźnie w rubryce po stronie plusów (chwilami przypominał mi się „Rękopis znaleziony w Saragossie”).

A co po stronie minusów? Przyznam, ze chwilami męczyłem się z lekturą. To powieść trudna dla niewprawionego czytelnika, jednostajna narracyjnie, obfitująca w podobnie brzmiące imiona, nazwiska i pozornie nudne fragmenty. Przy choćby odrobinie rozkojarzenia problemem jest wbicie się w treść tak, aby nie stała się ona ciężkostrawna, bo atmosfera powieści nie pomaga, dodatkowo nie oszczędzając odbiorcy. „Sto lat samotności” ma jednak mnóstwo zrywów narracyjnych, kiedy to natrafiamy na udany wątek, który pochłaniamy niezauważalnie i z fascynacją, z jaką w dzieciństwie słuchaliśmy baśni. Wtedy właśnie odżywa w nas chęć do dryfowania dalej, przez następne strony, w poszukiwaniu kolejnego ujmującego akapitu, który naszkicuje w naszej wyobraźni wyraziste obrazy. Mnie to wystarcza, bo w życiu piękne są tylko chwile, jak śpiewał Mezo (tak mi się wydaje, bo tylko on jest zdolny do czegoś tak wyszukanego).

O „Stu latach samotności” napisano już tyle, że chyba nie muszę dodawać nic więcej.

Na koniec chciałbym polecić wspomniane „Zabójstwo Jasse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”, bo to najśliczniejszy film ostatnich lat i ciągle do niego wracam. Piękne, poetyczne kadry, wzruszająca (to nie puste słowo!), arcygenialna muzyka (Nick Cave i Warren Ellis), kapitalne kreacje (Pitt to niewątpliwie wyśmienity aktor), wiszący w powietrzu, wytwarzający niesamowite napięcie fatalizm oraz wstrząsająca (mimo wszystko) kulminacja. Uwielbiam.


[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 5389
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 6
Użytkownik: analaw 09.08.2011 20:51 napisał(a):
Odpowiedź na: Anegdotka. Spotyka się dw... | zsiaduemleko
O pięknych tylko chwilach śpiewał oczywiście Ryszard Riedel. A recenzja bardzo interesująca.
Użytkownik: zsiaduemleko 09.08.2011 22:15 napisał(a):
Odpowiedź na: O pięknych tylko chwilach... | analaw
Ukradł tekst Mezowi. Definitywnie.
Użytkownik: epikur 09.08.2011 21:12 napisał(a):
Odpowiedź na: Anegdotka. Spotyka się dw... | zsiaduemleko
A oprócz tego, że się męczyłeś, to jakie są inne Twoje odczucia po przeczytaniu "Stu lat samotności"? Ja z tego co pamiętam z lektury ,to także tylko uczucie "męczenia się". Przebrnąłem bodajże pięćdziesiąt stron i dziwiłem się co ludzie widzą w tej książce. Tak mi ją polecano... To chyba jedyna książka, którą się tak zawiodłem, że nie mogłem jej przeczytać do końca. Nawet do środka... Ciężko mi do niej wrócić, jak i uwierzyć, że Marquez mógł napisać coś, co i mnie przypadło do gustu. A zapewne tak jest...
Użytkownik: zsiaduemleko 09.08.2011 22:14 napisał(a):
Odpowiedź na: A oprócz tego, że się męc... | epikur
Też miałem dramatyczne momenty, kiedy rozważałem opcję rezygnacji z lektury, ale jakoś następnego dnia wracałem do czytania i tak zleciało te kilkaset stron. Pięćdziesiąt stron to zdecydowanie za mało, wypadało jej dać przynajmniej dwa razy tyle (choć i to zależy pewnie od wydania), żeby w miarę obiektywnie na to spojrzeć, ale jestem pewny, iż nikomu jej nie polecę bez dodatkowej uwagi, że "czytasz na własną odpowiedzialność". Z biegiem czasu mam wrażenie, że obojętnieję na tę powieść i o ile tendencja się utrzyma, to za kilka miesięcy zobojętnieje mi ona całkowicie. W tej chwili daleki jestem od zachwytów, ale dostrzegam w niej pewne elementy, które mogły oczarować, a nawet rozkochać w sobie czytelników. I nieważne, że innych te same elementy zniechęcały ;]
Użytkownik: Jabłonka 09.08.2011 23:02 napisał(a):
Odpowiedź na: A oprócz tego, że się męc... | epikur
Wiem, że nie do mnie było Twoje pytanie, ale ja też się męczyłam... ale czytając dalej odkryłam oślepiająco żółte południa, leniwie wlokące się minuty i skwar, który wwiercał się w mózg i przypominał wakacje spędzone z babcią w lipcowej duchocie, pokrytej drgającym powietrzem znad łąk i zbóż, wsi... czytałam to chyba w momencie zbyt smutnym, zbyt samotnym i może to dlatego tak mnie ta książka porwała... zabrała ze sobą... przeniosła w inne czasy i wgryzła się we wspomnienia... spróbuj przeczytać jeszcze raz... ja odnalazłam się w niej dzięki obrazom, dzięki wspomnieniom, dzięki mrówkom, które mnie nie tylko fascynowały ale i przerażały od zawsze...
Użytkownik: epikur 10.08.2011 10:10 napisał(a):
Odpowiedź na: Wiem, że nie do mnie było... | Jabłonka
No i gdybym tak to odbierał, jak Ty o tym piszesz, to nie byłoby problemu. Dam tej książce na pewno jeszcze szansę, nie teraz, ale dam... :)
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: