O mało entuzjastycznym wieku
Anegdotka. Spotyka się dwóch znajomych i jeden pyta – oglądałeś „Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”? Na co ten drugi – nie, a o czym to jest? Cha, cha, mnie to bawi, a wspominam o tym nie bez powodu, bo analogicznie sprawa ma się z najbardziej rozpoznawalną powieścią noblisty Márqueza. Gdyby ktoś zapytał mnie, o czym jest „Sto lat samotności”, to pierwszym określeniem byłaby właśnie samotność, już pomijając fakt, czy rzeczywiście stuletnia. Oczywiście, takie uogólnienie byłoby krzywdzące dla powieści, bo ta nie ogranicza się jedynie do tematyki osamotnienia. Samotność jest tutaj jednak wszechobecna, przebija się przez wszystkie wątki, nadaje treści rytm i odcień, zaraża sobą czytelnika. Weź dowolną postać z kart „Stu lat samotności” i przekonaj się, że urodziła się ona samotnie, samotnie szła przez codzienność i, bez wyjątku, samotnie umierała. Niewiele w powieści optymizmu i pozytywnych emocji, a sugestywnością i przytłaczającą czytelnika atmosferą mogłaby ona z powodzeniem konkurować z niejedną antyutopią. „Sto lat samotności” jednak do tego nie aspiruje, więc darujmy już sobie drążenie tematu. Wystarczy wiedzieć, że nie jest to lektura na depresyjne wieczory, bo wątpliwym jest, żeby przyniosła wtedy ukojenie.
Rzecz dotyczy wielopokoleniowej familii Buendíów. Założona przez nich mała, zacofana mieścina Macondo jest teatrem zdarzeń całej powieści – śledzimy jej początki, sukcesywny rozwój, burzliwe lata, aż po swoiste wyciszenie i upadek. Macondo starzeje się wraz z rodziną założycieli i najwyraźniej nie ma ani prawa, ani ochoty istnieć bez nich. Szeroko rozkładającemu swoje gałęzie drzewu genealogicznemu Buendíów dorównuje jedynie szeroko sięgające piętno ich samotności. Mężczyźni, obdarzeni różnymi konfiguracjami imion José Arcadio Aureliano (przez co są początkowo trudni do rozróżnienia), o nagumowanych wąsach, to zafascynowani alchemią domatorzy, ale także skorzy do buntowniczych zrywów kochasie, zawsze gotowi do włożenia wąsa między piersi kobiety, choćby własnej kuzynki, a nawet siostry. Poważnie – sam pułkownik Aureliano Buendía mógłby skompletować małą armię ze swoich bękartów – taki był jurny. Damy z rodziny Buendíów to, w większości (bo oczywiście nie wszystkie), skażone genetycznie, oschłe i niezdolne do uszczęśliwiania innych kobiety. Już od młodych lat rozgoryczone, ostatecznie kończą jako pomarszczone, pachnące wilgocią, ziemią i przepoconą pościelą staruszki, przeżywając o dekady swoich porywczych partnerów.
Charakterystycznym elementem „Stu lat samotności” są subtelne wtręty baśniowo-fantastyczne. Nie mają one znaczącego przełożenia na wątki fabularne, ale nadają powieści niesamowity szlif. Fachowo nazywa się to podobno realizmem fantastycznym, ale ponieważ fachowiec ze mnie żaden, jedynie o tym wspomnę, dla porządku. Wiedz jednak, że tematy takie jak kazirodztwo, krwawe wojny, niespełnione miłości i ujmujące sceny śmierci kolejnych Buendíów (ich organiczny charakter i nie zawsze realne okoliczności robią niesamowite wrażenie) mieszają się tutaj z świetnie wkomponowanymi w krajobraz fragmentami o zabarwieniu baśniowym (nutka orientalizmu, latające dywany, lewitacja, żółte motyle nieustannie towarzyszące jednemu bohaterowi), a nawet przywodzącym na myśl przypowieści biblijne (wniebowstąpienia, proroctwa, różnego rodzaju plagi). Nie każdemu takie kontrastowe zestawienie przypasuje, ale ja zapisuje je wyraźnie w rubryce po stronie plusów (chwilami przypominał mi się „Rękopis znaleziony w Saragossie”).
A co po stronie minusów? Przyznam, ze chwilami męczyłem się z lekturą. To powieść trudna dla niewprawionego czytelnika, jednostajna narracyjnie, obfitująca w podobnie brzmiące imiona, nazwiska i pozornie nudne fragmenty. Przy choćby odrobinie rozkojarzenia problemem jest wbicie się w treść tak, aby nie stała się ona ciężkostrawna, bo atmosfera powieści nie pomaga, dodatkowo nie oszczędzając odbiorcy. „Sto lat samotności” ma jednak mnóstwo zrywów narracyjnych, kiedy to natrafiamy na udany wątek, który pochłaniamy niezauważalnie i z fascynacją, z jaką w dzieciństwie słuchaliśmy baśni. Wtedy właśnie odżywa w nas chęć do dryfowania dalej, przez następne strony, w poszukiwaniu kolejnego ujmującego akapitu, który naszkicuje w naszej wyobraźni wyraziste obrazy. Mnie to wystarcza, bo w życiu piękne są tylko chwile, jak śpiewał Mezo (tak mi się wydaje, bo tylko on jest zdolny do czegoś tak wyszukanego).
O „Stu latach samotności” napisano już tyle, że chyba nie muszę dodawać nic więcej.
Na koniec chciałbym polecić wspomniane „Zabójstwo Jasse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”, bo to najśliczniejszy film ostatnich lat i ciągle do niego wracam. Piękne, poetyczne kadry, wzruszająca (to nie puste słowo!), arcygenialna muzyka (Nick Cave i Warren Ellis), kapitalne kreacje (Pitt to niewątpliwie wyśmienity aktor), wiszący w powietrzu, wytwarzający niesamowite napięcie fatalizm oraz wstrząsająca (mimo wszystko) kulminacja. Uwielbiam.
[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.