Między mleczną bielą a smolistą czernią
Kiedy książka wywołuje w czytelnikach skrajne emocje; gdy przez jednych jest wychwalana pod niebiosa, a przez innych mieszana z błotem, do akcji wkraczam ja – sprawiedliwy arbiter, który, starając zachować się jak największy obiektywizm, uzna zalety, ale i też bezwzględnie wypunktuje słabości. I taki też jest cel poniższego tekstu.
W bliżej nieokreślonym mieście wybucha epidemia ślepoty. Rząd, w celu zapobieżenia rozprzestrzenieniu zarazy, izoluje zakażonych w budynku byłego szpitala psychiatrycznego. Ci, zdani na samych siebie, zmuszeni są do zorganizowania się. Między internowanymi szybko ustanawiają się relacje, które zmieniają się w miarę przybywania coraz większej liczby ludzi. Smaczkiem jest to, że wśród ślepców znajduje się jedna osoba, która widzi.
Trudno nie zgodzić się z faktem, że José Saramago wpadł na bardzo oryginalny pomysł na książkę; na dodatek błyskawicznie i bez przydługawego wstępu wprowadza czytelnika w akcję, już od samego początku wzbudzając w nim zainteresowanie – są to dwa niewątpliwe plusy dzieła. Dla kontrastu, już jego faza finalna (przypadająca, według mnie, na okres po opuszczeniu szpitala) niemiłosiernie się przeciąga i nie wnosi zbyt wiele do akcji. Odniosłem wrażenie, że Portugalczykowi zabrakło weny do kontynuacji wątku. Sytuacja przedstawia się tak samo z nieoryginalnym zakończeniem.
Na uwagę zasługuje sposób przedstawiania wydarzeń: rzeczowy i bardzo realistyczny. Pisarz nie boi się niezwykle obrazowo i szczegółowo opisywać otoczenie (wszechobecne fekalia, nieznośny smród). Tak samo jest – nazwijmy to tak umownie – z „mocnymi scenami”, które poprzez swą niezwykłą plastyczność wywołują potężny szok (przykładem gwałt na kobietach).
Wszystko to oraz warstwa metaforyczna stwarza swoisty klimat. W trakcie lektury, a przed zaznajomieniem się z opiniami na temat książki, przyszło mi na myśl porównanie do literatury obozowej – idea, która z początku zdała mi się nazbyt odważna, nawiedziła, jak się okazało, i innych.
Bohaterom często zarzuca się to, że są wykreowani w minimalistyczny sposób – nie mają wszak imion i stąd identyfikuje się ich opisowo (żona lekarza, dziewczyna w okularach). Ja chciałbym jednakże zasugerować zamierzony uniwersalizm postaci, mający na celu pokazanie tego, że ich zachowania mogą bez problemu zostać przypisane dowolnej grupie społecznej. Nie podobały mi się natomiast ich dialogi pod koniec powieści: były sztuczne i wymuszone.
Podpisuję się zamaszyście pod zarzutem przeciwko użyciu wyświechtanych powiedzeń (typu: niedaleko pada jabłko od jabłoni; ktoś musi być smutny, żeby ktoś inny mógł być szczęśliwy). Z początku – przemycane niepostrzeżenie – wywoływały jedynie niewielki zgrzyt, lecz w miarę czytania książki stały się wszechobecne i nieznośne! Wyglądało (i brzmiało) to tak, jak gdyby pisarz miał na praktykach nieopierzonego ucznia, któremu łaskawie powierzył stworzenie kilku zdań.
Ogromny niedosyt – to uczucie, którego doświadcza czytelnik po ostatniej stronie „Miasta ślepców”. Gdyby książka była od początku do końca przeciętna, komentarze byłyby z pewnością bardziej wyważone, a w tym przypadku pozostaje rozczarowanie, że tak obiecujący początek ostatecznie nie sprostał rozbudzonym oczekiwaniom.
Plusy:
+ bardzo ciekawy pomysł;
+ uniwersalizacja miejsca, bohaterów;
+ błyskawiczne wprowadzenie do akcji;
+ bardzo obrazowe i naturalistyczne przedstawienie wydarzeń w szpitalu;
+ umiejętne stworzenie klimatu powieści.
Minusy:
- ekscesywne używanie osłuchanych powiedzeń;
- mało wnosząca ostatnia część książki;
- nieoryginalne zakończenie;
- nieodparte wrażenie, że autorowi w pewnym momencie zabrakło pomysłu i weny, co zepsuło bardzo obiecujący pomysł na książkę.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.