Urodziłem się w Bytomiu... dawno, dawno temu. Nie, to nie nie wystarczy, przed tą datą nie ma ucieczki: urodziłem się 13 grudnia 1981 roku w szpitalu górniczym doktora Koturbiela. Jeśli chodzi o ścisłość, punkt o północy wybrałem się na wolność, ja, by trafić w niewolę. Za oknem mróz, i tylko ja widziałem, tylko ja wiedziałem, tylko ja wrzeszczałem, poważnie uwikłany w przeznaczenie.
Wiosną roku 1946 mój dziadek Karol uklęknął, już bez munduru, nie pytajcie jakiej armii, tuż pod domem, a z nosa kapały mu diamentowe sople. Nos spłaszczony, nos który i mnie przypadł w udziale, nos który przekraczał granice, a nad oczy zielone, mętne jak wody glinianki. Z P... wrócił po latach, z torbą z napisem Sorbona, z torbą książkę ciastkarską zawierającą, po pięciu latach poniewierki.
5 marca 1953 roku w nieświętym mieście Katowice unosił się zapach tragiczny. Wszystko stanęło w miejscu, syreny zawyły, dziadek Karol, dzierżąc w potężnej dłoni nieodłączną torbę, spieszył do pracy. Następnego dnia klątwa, klątwa wymyślona na potrzeby wieczorków liter(ackich) wiele lat później przez ojca-mego-nie-ojca, miała znowu dopaść moją rodzinę. Nos nie miał nic do gadania, na chlebie klejono nowe przylepki: Stalinogród.
W wieku lat siedmiu ciężko zachorowałem, miesiącami łóżka nie opuszczając. Późną wiosną już mnie na tamten świat odprawiano, w noc podczas której lewitowałem, i noc kiedy to podano mi głęboki talerz rosołu niedzielnego, ostrzegając że albo umrę albo ożyję. Obudziłem się zdrów jak ryba, rano 4 czerwca. Tak jakbym nie tylko ja, ale i to państwo żyć miało.
Magda - nasza piękna Magda - ślicznie się dąsa. Usiłuje oderwać mnie od biurka, tłumaczę że teraz, kiedy już wyjawiłem tajemnicę mych narodzin, nie ma już odwrotu. Ucieka zła na mnie, wściekła na siebie, długimi szczupłymi ramionami wymachując. Złości ją chyba nawet własne imię, nic dziwnego, skoro dowiedziała się bardzo wcześnie od matki, że nadano jej imię na cześć jawnogrzesznicy.
W pozyskanej na nowo ciszy wracam do arkuszy papieru, chętny i gotów uwolnić nieszczęsną historię, której kazałem wczoraj zawisnąć w powietrzu. Rozpadam się na piętrze, w słodkomdlewającym zaduchu nad piekarnią, w której kobiety o ciałach zapaśniczek ciasta, ciastka i pączki wyrabiają. Biorą drożdże, żółtka i mleko z mąką mieszają, marmoladę wciskają i na gorący głęboki, wielodniowy tłuszcz rzucają. Nie bójcie się, nie zapomną pudrem obsypać, gotowe.
Jesienią 89, kiedy to podstarzały satrapa w czarnych okularach, jak i jego starszy kolega, dygotali ze strachu, familia moja postanowiła przekroczyć granicę. Enerdowscy pogranicznicy patrzyli na nas spod czapki ostro, przenikliwie, w pajacach dzieci wyszukując, w Berlinie w kilka godzin mur obalono. Wracaliśmy już przez granicę opuszczoną wolną betonową. Kilka lat później ponownie rodzina ma tę podróż odbyła.
Pod drzewem siedział Mojżesz, na latające wokół komary uwagi nie zwracając. Zagubiony w lasach poligon, tajny nieistniejący projektowany. Mojżesz był ubrany w znoszony mundur, w ręku trzymał głęboki garnek, okopcony, do pączków smażenia. Wokół maszerowały grupy młodych poborowych, do wyjazdu na misję stabilizującą trenujących, z Mojżesza się podśmiewających, petami go obrzucając, nie czuje nic.
Dziś, kiedy tak zaglądałem w talerz, który nie był moim talerzem, a zarazem był moim talerzem bardziej niż jakikolwiek talerz z mojej kuchni-pokoju-mieszkania, dostrzegłem w jego po kreplach pustym, przejrzystym dnie lustro źródło upokorzenia, które ukazało, że od tej pory przypadnie mi w udziale tak marginalna rola jak każdemu odsuniętemu-na-bok cukiernikowi: co najwyżej tradycyjna funkcja dekoratora, degustatora...
---
Zupa Franza Kafki: Historia literatury światowej w 14 przepisach kulinarnych (
Crick Mark)
Dzieci północy (
Rushdie Salman)
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.