Dodany: 26.09.2010 20:33|Autor: dot59
"Chłop żywemu..." do n-tej potęgi
Zabierając się do tej książki, wiedziałam już, że - podobnie jak przy wszystkich znanych mi dotąd powieściach tej autorki - mogę oczekiwać silnych emocji i sporej dawki prawdy o ludzkiej naturze. A jednak zostałam w jakiś sposób zaskoczona; spodziewałam się czegoś w typie „Owocu żywota twojego”, tymczasem początkowo odniosłam wrażenie, że mam do czynienia z powieścią satyryczną w konwencji „Konopielki”. Podobieństwo było tym wyraźniejsze, że i tu narratorem jest wieśniak (choć - inaczej niż u Redlińskiego - stosunkowo mało zaangażowany w opisywane wydarzenia), którego mentalność jest identyczna jak jego współziomków, i tu codzienność zakłóca przybycie kogoś z zewnątrz, reprezentującego „inny świat”.
Do wsi położonej na terenach poniemieckich - chyba raczej w pasie przy granicy zachodniej niż w byłych Prusach Wschodnich, bo gwara, którą posługują się bohaterowie, jest trudna do zlokalizowania, jakaś taka syntetyczna, ale w każdym razie nie mazurska - sprowadzają się „Amerykany”, małżonkowie powracający z emigracji ze sporymi oszczędnościami, których skusiło zamieszczone w prasie ogłoszenie o sprzedaży domu w „poetyckiej miejscowości nad jeziorem temu kto życzy za darmo poetyckie zachody słońca oglądać”*. Zamiast jednak doświadczyć poetycznej samotności na odludziu, nieszczęśni nabywcy „rezydencji” Kulasów muszą się zmierzyć z niewiarygodną wręcz koncentracją ciemnoty, chamstwa i okrucieństwa; tą przerażającą miksturą zaimpregnowani są prawie wszyscy ich bliżsi i dalsi sąsiedzi, z wyjątkiem paru sztuk drobnej dzieciarni, jednego młodzieńca-wyrodka, wzgardzonego przez całą okolicę bez wyłączenia własnych rodziców, jednej niewiasty lekkich obyczajów i jej upośledzonego syna. Portret prymitywa i brutala, uwieczniony przez Kazimierza Grześkowiaka w piosence „Chłop żywemu nie przepuści”, to zaledwie dobrotliwa karykatura w porównaniu ze zbiorowym wizerunkiem społeczności zaludniającej powieściową wioskę…
Głupota, niechlujstwo, pijaństwo, plotkarstwo mogą w równym stopniu śmieszyć, jak złościć. Ale rychło okazuje się, że to nie wszystko. Koszmarna bezduszność, znęcanie się nad zwierzętami i dziećmi dla podporządkowania ich sobie albo tylko dla samej przyjemności znęcania się, rękoczyny jako sposób rozwiązywania wszystkich problemów, i jakieś kuriozalne pomieszanie chciwości z zawiścią, potrafiące skłonić do wyrządzenia komuś nieodwracalnej krzywdy, i wypaczony do granic możliwości kodeks moralny, wedle którego mniej naganne jest brutalne pobicie sąsiada, maltretowanie żony i ciskanie kamieniami w upośledzonego chłopca niż zamiar wzięcia rozwodu z alkoholikiem i bandytą… To jest straszne, porażające, odpychające - i byłoby takie nawet bez ostatniego rozdziału, a założywszy, że ten nie jest tylko literacką hiperbolą, lecz projekcją rzeczywistych możliwości tych wszystkich Ciućków, Maniochów, Franków razem wziętych, chciałoby się natychmiast wyprzeć ze świadomości możliwość istnienia podobnych zjawisk. Moje wspomnienia z dzieciństwa i kilkanaście ostatnich lat znów spędzonych na wsi - prawda, że nieco już współcześniejszej - najchętniej zaświadczyłyby, że niczego takiego nie ma i być nie mogło, że zrodzić podobny obraz mogła tylko wybujała fantazja. Ale oprócz nich są jeszcze reportaże, kroniki policyjne i cała masa literatury - nie tylko polskiej i nie tylko z II połowy XX wieku - a wszystko to aż nadto wyraźnie świadczy, że „człowiek” nie zawsze brzmi dumnie…
Można takich książek nie czytać, lecz czy udając, że zło nie istnieje, uchronimy przed nim siebie albo kogokolwiek innego?...
---
* Ewa Ostrowska, "Śniła się sowa", LSW, Warszawa 1979, s. 22.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.