Dodany: 13.03.2024 22:56|Autor: Marioosh

Zgrabna kontynuacja - ale raczej nic więcej


Trudno powiedzieć, że jest to książka niedokończona przez Raymonda Chandlera; jest to powieść przez niego zaledwie rozpoczęta, roboczo nazwana „The Poodle Springs Story” i spod jego ręki wyszły tylko cztery rozdziały – po przeliczeniu linijek znalezionego w internecie oryginalnego tekstu stwierdziłem, że jest to skromne siedem procent książki, po napisaniu których Chandler zmarł. Trzydzieści lat później z okazji setnej rocznicy urodzin pisarza jego rodzina poprosiła Roberta Browna Parkera o dopisanie pozostałych dziewięćdziesięciu trzech procent – czy bardziej nie jest to więc powieść, dla której twórczość Chandlera była tylko inspiracją?

Philip Marlowe wraz z poślubioną przed trzema tygodniami Lindą Loring wraca z Acapulco; para osiedla się w rezydencji w Poodle Springs, nadmorskiej miejscowości wypoczynkowej. Detektyw nie chce być uzależniony od majątku teścia, Harlana Pottera, i postanawia założyć w kurorcie biuro; pierwszym klientem jest Manny Lipshultz, menadżer lokalnego klubu będącego nielegalnym kasynem. Lipshultz chce, by Marlowe znalazł Lestera Valentine, fotografa, który zaciągnął w jego kasynie sto tysięcy dolarów długu i zniknął – cały problem jednak w tym, że właściciel klubu, Clayton Blackstone, odkrył brak pieniędzy. Muriel Valentine, żona Lestera i córka miejscowego bogacza, twierdzi, że mogłaby uregulować ten dług i nieraz już to robiła, ale tym razem postanowiła tego nie robić, gdyż uznała, że przyszła najwyższa pora, by mąż stał się odpowiedzialny i sam zwrócił te pieniądze. Marlowe odkrywa, że Lester Valentine mieszka w Los Angeles i naprawdę nazywa się Larry Victor, ma pracownię fotograficzną, w której robi pornograficzne sesje i ma drugą żonę, Angel. Podczas następnej wizyty w pracowni detektyw znajduje w fotelu martwą Lolę Faithful, blondynkę, która szantażowała Victora, w kasynie zaś trafia na zwłoki Manny'ego Lipshultza – oboje zostali zastrzeleni w identyczny sposób. O obydwa morderstwa policja podejrzewa Larry'ego Victora, ale Marlowe nie jest do tego przekonany; policja przygląda się uważnie obydwu.

Robertowi B. Parkerowi dość zgrabnie udało się wkomponować w styl Chandlera – gdybym nie wiedział, w którym miejscu jest granica między pisarzami, to chyba bym jej nie znalazł. Sposób pisania Chandlera jest tu zachowany, stylistyka jest bardzo zbliżona, język również jest podobny i wydaje się, że wszystko trzyma klasę – ale nie ma najważniejszego: nie ma tego charakterystycznego nastroju, tego klimatu, tych smaczków, za które Marlowe'a się tak bardzo uwielbia i dzięki którym chciałoby się z nim pójść na drinka. Ta książka nie jest zła, ale brak jej ducha i po prostu jest ona tylko kopiowaniem mistrza – ja też mogę napisać poemat dwunastozgłoskowcem i nie będzie on nowym „Panem Tadeuszem”, będzie co najwyżej wierną kopią. Nie powiem – czyta się to dobrze, intryga jest szalona i naprawdę godna Chandlera, unosi się tu delikatny duch „Głębokiego snu”, postacie są barwnie opisane, finał historii jest niejednoznaczny, a Marlowe, jak zwykle, jest sponiewierany zarówno fizycznie, jak i psychicznie; dla tych, którzy są zakochani w „Galahadzie rynsztoków” może to być ciekawe doświadczenie – ale chyba nic więcej. Po prostu oryginał jest tylko jeden – i niech tak zostanie. Robert B. Parker za dwa lata napisze jeszcze „Wielkie marzenie” czyli kontynuację „Głębokiego snu”, w 2014 roku John Banville jako Benjamin Black odda hołd Chandlerowi „Czarnooką blondynką” – i to wszystko. I bardzo dobrze – nie róbmy z Philipa Marlowe'a Pana Samochodzika albo Jasona Bourne'a, których przygody nie mogą się skończyć.

Szkoda tylko, że ta książka jest przełożona w jakiś pokraczny sposób – co bardzo mnie dziwi, bo tłumaczem jest Wacław Niepokólczycki, który trochę przekładów na koncie ma. Private eye to tutaj prywatne oko; Agony Club, którym zarządza Manny Lipshultz to jakiś dziwaczny Klub Szał; krzew bougainvillaea w ogóle nie jest przetłumaczony, choć w polskim języku istnieje nazwa bugenwilla; faceci opisani jako yahoos występują tutaj jako jahu, a gimlet cały czas jest opisywany jako gin z sokiem z limonki – no i OK, ale to tak, jakby o krupniku mówić: zupa z kaszy z ziemniakami i jarzynami. Jak to jest możliwe, że zwrot „I got out of the Olds” przełożony jest na „wsiadłem w oldsa”? Jest parę błędów wynikających z niedokładności tłumacza albo niechlujności korekty – abalone shell to tutaj muszla ahalone, Terry Lennox zmienia się w Terry'ego Lemoxa, a nad błędami gramatycznych, stylistycznymi i, co najgorsze, ortograficznymi już mi się nie chce pastwić. Nie ma się jednak co dziwić – książkę wypuściło na rynek jakieś wydawnicze cudactwo „Wibet/Rachocki” mające na koncie całe 16 tytułów w latach 1991 – 1995; cóż, taki już był urok takich efemeryd z początku lat dziewięćdziesiątych. A w 1998 roku na podstawie tej książki nakręcono film „Poodle Springs”, w roli Philipa Marlowe'a wystąpił James Caan; dołączył więc w ten sposób do takich aktorów jak Humphrey Bogart, Robert Mitchum, Piotr Fronczewski, Roman Wilhelmi czy Witold Pyrkosz, że o Jerzym Dobrowolskim nie wspomnę.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 55
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: