Dodany: 05.06.2023 14:20|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Plac Leńskiego
Wyszogrodzki Daniel

2 osoby polecają ten tekst.

Fotoplastykon strumienia świadomości


Wcale nierzadko zdarza mi się, że książki praktycznie wcale niereklamowane przez wydawców, wyłapane dzięki lakonicznej notatce w prasie albo przypadkiem zauważone wśród setek nowości za sprawą nieszablonowej ilustracji na okładce czy też intrygującego tytułu, okazują się o wiele lepsze, niż różne głośne bestsellery. Na „Plac Leńskiego” trafiłam metodą pierwszą: jakieś cztery centymetry kwadratowe tekstu na dole stronicy zeszłorocznego numeru pewnego tygodnika, wzmianka o czasie akcji (lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte ubiegłego wieku zawsze mnie przyciągną!), na okładce nazwisko już mi znane i sugerujące, że może być mowa zwłaszcza o muzyce i literaturze (bo może dzieciństwo tłumacza i dziennikarza muzycznego było bogatsze w doświadczenia z tych dziedzin, niż przeciętnego dziecka urodzonego na przełomie lat 50. i 60.?).

Miejsce akcji było mi mniej bliskie, bo z całej prawobrzeżnej Warszawy bywałam jedynie na Saskiej Kępie, i nawet do zoo nigdy nie zawędrowałam. Spodziewałam się, że przeżycia chłopca wychowanego w stolicy, w dość specyficznej dzielnicy, jaką jest Praga, będą się sporo różniły od przeżyć dziewczyny z prowincji. I owszem, nawet bardziej, niż przypuszczałam, bo różniły się jeszcze i korzenie: rodzina autora, choć po jednej stronie także pochodziła z Kielecczyzny, przed wojną zajmowała się zgoła czym innym, niż moi przodkowie, na skutek czego po wojnie miała za czym tęsknić i czego żałować. Właściwie całe dzieciństwo Danka – tak zdrabniano imię bohatera i narratora zarazem – upłynęło pod znakiem tęsknoty, smutku i żalu. Ze względu na ciężką chorobę matki praktycznie od początku wychowywali go dziadkowie, którzy do końca życia nie pogodzili się z utratą pozycji społecznej, nie akceptowali nowego ustroju w żadnym jego aspekcie, tęsknili za przeszłością i żałowali, że muszą żyć w takiej rzeczywistości. A potem przytłoczył ich smutek i żal po śmierci jedynej córki. Zajmowali się wnukiem, bo wydawało im się to jedynym wyjściem w sytuacji, gdy zięć, lekarz, całymi dniami był w pracy; byli troskliwi – nawet za bardzo troskliwi – zapewniali chłopcu wszystko, co mogli, prócz radości. Dusza dziecka ma jednak swoje właściwości, i czego nie znajdzie w domu, poszuka gdzie indziej. A ponieważ w tamtych czasach nie wyobrażano sobie, by kilkulatka zamknąć w czterech ścianach, nie dając mu się bawić z rówieśnikami, mógł się wymykać smutkowi i czerpać radość z tego, co przeżywał na podwórku, na ulicach, w szkole. Życie jest, jakie jest, więc nie składało się z samych uciech; olśnienia, odkrycia, zachwyty przeplatały się z przykrościami i porażkami, jedne pragnienia i nadzieje się spełniały, inne nie.

W pewnym zakresie te dziecięce doświadczenia pokrywają się z tymi, które może wywołać z pamięci każdy, kto dorastał w tamtych czasach: ta woda z saturatora, te eklerki i bajaderki w każdej szanującej się ciastkarni, ten pierwszy adapter, pierwsze radio z UKF-em, pierwszy magnetofon szpulowy, a potem kasetowy, „dwie piosenki po angielsku”, z których „jedna zaczynała się jakby od imienia: »Miszel«”[1] „szwedy z krempliny”[2], „plakat z Leninem”[3] (jako nagroda w szkolnym konkursie przyrodniczym!), „Czterej pancerni i pies”, „Ekran z Bratkiem”, „Love Story”… prawie każdy rozdział przywołuje jakiś mniej lub bardziej nostalgiczny akcent. A równocześnie w innych punktach są tak odległe od doświadczeń zdecydowanej większości peerelowskich dzieci! I nie z powodu półsieroctwa narratora, tylko specyficznej konfiguracji społecznej, w jakiej upływało jego dzieciństwo: dziadkowie – przedwojenna inteligencja, kontestująca nowy ustrój; ojciec – także inteligent, ale popierający system i dzięki temu mogący zabierać lub wysyłać syna na wakacje w miejsca, o których zwykłym zjadaczom chleba nawet się nie śniło; i wreszcie stolica, centrum nie tylko władzy, ale i opozycji, nie tylko elit kulturalnych, ale i ówczesnych subkultur, z których jedna – gitowców – na Pradze rozwijała się szczególnie bujnie. Gitowca nie widziałam w życiu, prawdziwego hipisa – jeśli nie liczyć amerykańskich filmów – również nie, chociaż nie powiem, że nie próbowaliśmy z kolegami i koleżankami się na nich stylizować; zatem rozdziały opowieści z udziałem takich postaci czytałam niemal jak wyimki egzotycznego reportażu. Podobnie zresztą jak te, w których narrator opowiada o budzeniu się chłopięcego erotyzmu – zjawisku tak odległym od tego, czego doświadczają dziewczęta, jakby faktycznie oni byli z Marsa, a my z Wenus (kiedy w piątej klasie nasi rówieśnicy oglądali w toalecie zdjęcia pornograficzne i mierzyli sobie linijką… no, wiadomo, którą część ciała, myśmy platonicznie wzdychały do aktorów filmowych, piosenkarzy, ostatecznie do kolegów z klasy siódmej czy ósmej, wynotowywały z tomików poezji najbardziej romantyczne kawałki i zapłakiwały się na amen nad „Trędowatą”, przepisywaną ręcznie w grubych zeszytach z przedwojennego egzemplarza, ocalałego w biblioteczce czyjejś babci; oni patrzyli na biusty i pośladki, my – na oczy, usta, dłonie…).

Kompozycyjnie jest to rzecz świetna; ułożona z grubsza chronologicznie – zaczyna się od drobnego wypadku, który narrator przeżył jako trzylatek, kończy w wakacje po ósmej klasie – przy tym biegnąca nie w sposób ciągły, lecz złożona z obrazków, trochę tak, jakby autor pozwolił nam zaglądać w fotoplastykon (kto nie wie, co to, znajdzie w tekście stosowny opis) swojego retrospektywnego strumienia świadomości. Obrazków mniejszych lub większych, czasem powtarzających jakiś motyw – tak, jak powtarza się on w życiu albo w pamięci – lecz na tyle różniących się jego obudową, by każdy pozostawiał osobne wrażenie. Świetna jest także stylistycznie i językowo; przy niektórych dialogach, gdyby je chcieć powtórzyć głośno, uszy by zwiędły w mgnieniu oka… ale dzięki temu są właśnie autentyczne.

Bardzo niewiele brakło do tego, bym dała tej książce maksymalną ocenę. Tym brakiem nie jest nawet jeden błąd rzeczowy, który przemknął się mimo bardzo starannej redakcji– nie mam pojęcia, skąd się w ogóle wziął, bo trudno mi uwierzyć, że autor jako dziennikarz muzyczny mógłby nie wiedzieć, jakiej płci jest Alice Cooper, a jednak w tekście artystę nazwano „piosenkarką” [4] – ani fakt, że nie bardzo widzę celowość anonsowania na okładce, że „Plac Leńskiego” to powieść, skoro prawdziwość wielu szczegółów można bez wysiłku sprawdzić (a jeśli nawet jakieś nazwiska czy pseudonimy zostały zmienione, to jeszcze nie jest fikcją), lecz nadmiar. Nadmiar dosłowności w niektórych partiach tekstu, dokładnie rzecz biorąc, tych poświęconych marzeniom i doświadczeniom erotycznym. Nawet w obliczu wzmiankowanej wcześniej różnicy w dojrzewaniu dziewcząt i chłopców, a także powszechnej mody na szczere wyznania, nie jest przecież nigdzie powiedziane, że szczerość w tym zakresie nie może mieć jakiejś granicy. Moim zdaniem dobrze, gdy jednak ma. Choćby po to, żeby czytelnicy, widząc autora np. w telewizji, nie zobaczyli od razu oczami wyobraźni kilkunastoletniego chłopca, który… no, mniejsza o to…

Ale mimo tego zastrzeżenia lektura była wyśmienita.

[1] Daniel Wyszogrodzki, „Plac Leńskiego”, wyd. Marginesy, 2021, s. 155.
[2] Tamże, s. 327.
[3] Tamże, s. 35.
[4] Tamże, s. 327.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 280
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: