Dodany: 28.08.2018 21:15|Autor: misiak297

Recenzja nagrodzona!

Książka: Pomór
Orkan Władysław (właśc. Smreczyński Franciszek)

6 osób poleca ten tekst.

W pułapce zarazy


Władysław Orkan nie był człowiekiem tak całkiem dla mnie obcym. Przynajmniej umiałem umieścić go między pisarzami. Nie czułem jednak szczególnej potrzeby, aby poszerzać swoją wiedzę na jego temat. Przypadek chciał, że ostatnio odwiedziłem Koninki – miejscowość dla Orkana bardzo ważną. Nie udało mi się dotrzeć do jego chaty–muzeum, droga okazała się zbyt długa i uciążliwa (inna sprawa, że tamtego dnia nic nie udałoby się zwiedzić, bo muzeum było nieczynne). Niemniej ziarno prawdziwego zainteresowania zostało zasiane. Czytając o historii lokalnej kapliczki poświęconej świętej Rozalii, dowiedziałem się, że Władysław Orkan opisał głód i późniejszą zarazę, która nawiedziła te tereny w 1847–1848 roku, siejąc zniszczenie (na marginesie dodam: był to ogólnie czas tragiczny, przeraża niespodziewanie duża liczba aktów zejścia w księgach metrykalnych, zatem pewnie sceny, które przedstawił Orkan, rozgrywały się także w innych polskich wsiach). Nie minęło wiele dni od pamiętnej wycieczki, a ja już trzymałem w rękach „Pomór” – zdumiewająco dobrze zachowany egzemplarz, wycofany z jednej z mokotowskich bibliotek.

„Złe powietrze, dotąd zawiewami roślinność trujące, poczęło wybierać ludzi... Zdarzały się wypadki, rzadkie wprawdzie, nagłych i niespodzianych zmierań, wśród objawów nieznanych ludziom dotychczas.
Ludzie stanęli wobec tych wypadków, jak wobec rzadkich, gradowych pocisków, poprzedzających burzę straszną – zlękli śmiertelnie w sercach i w osłupieniu czekający.
Dziwne rzeczy o tej zarazie szeptano. Człowiek nawiedzony przez nią skręcał się jak chrobak w bólu, zimno go trzęsło okrutnie, jęczał strasznie i w krótkim czasie bez ratunku zmierał. I gdzie bądź napadła człeka – w polu, czy w chałupie – ani się spodzieć było. Żadne porady nic tu nie płaciły – zresztą i nie słychać było, żeby kto co radził. Tyle ino ludzie wiedzieli, że to zła strasznie zaraza, i bali się nabliżać ku niej. Nieszczęsnemu, którego napadła, na kiju jeść podawano, abo i ostawiano go koniecznej śmierci. Każdy też więcej strachał się tego opuszczenia w bólu, niż samej tej śmiertelnej zarazy”[1].

Oto na początku wchodzimy do chałupy Jamrozów. Siedzą oni przy wspólnym posiłku – Łukasz, jego żona Tekla (tuląca do piersi najmłodszego potomka), a także dzieci Józek, Anielcia i Waluś. Nieco z boku stoi jeszcze jeden członek tej rodziny – przybrana siostra Łukasza, Salka. Wszyscy są głodni, nie każdy ma odwagę sięgnąć po jedzenie. Bo jak to? Zabierać tę odrobinę strawy innym, których się kocha? Jeszcze niedawno Łukasz Jamróz był jednym z najszczęśliwszych gospodarzy we wsi, nie było mu dość pomyślności. A jednak tamte lata odeszły – do Jamrozów, tak jak i do większości wiejskich domów, zajrzał głód. Bohaterowie starają się zdobyć choć najmarniejsze pożywienie, oszukać głód, zaklinać rzeczywistość, łudzić się nadziejami, wreszcie – szukać oparcia w Bogu, ale wszystko daremnie – sytuacja coraz bardziej się pogarsza. Harmonia życia odchodzi, uznane porządki przemijają, więzi się rozluźniają, kiedy liczy się tylko ocalenie. Orkan bardzo sugestywnie pokazuje, co czyni z człowiekiem przymusowy głód:

„Ludzie tej wiosny nie mieli co robić. Jednak nie nawiedzali się, jak to przy czasie bywa – nie chcąc widokiem drugiej nędzy potęgować swojej. Każdy nosił zgryz w sobie, i w czasie powszechnego głodzenia się tej karmy ludzie byli pełni: ciężyła każdemu, jakby się skali najadł. Przeto chodzili ociężali, a lekcy w sobie – słabość ich leniwiła.
Obojętnieli też ludzie dla siebie, z każdym dniem bardziej. Na miejsce uczuć przyjaznych począł się wkradać głód. I rozprzęgały się węzły przywiązań, miłości – ciężyć sobie poczęli najbliżsi... Ponurość na serca zaszła, podobnie, jak na błękity czyste zajdzie chmura ciemna i niebo (…) skryje od krańca do krańca. Współbytowanie przeto stało się raną bolącą i coraz to bardziej ostrymi zębcami głodu rozkrawaną... Głód już nędzę z izb wymiótł i samojednie gazdował”[2].

A jednak głód okazuje się tylko koszmarnym preludium jeszcze straszliwszej walki – nagle ludzie zaczynają umierać na nieznaną chorobę, nazywaną „łożnica”. Chcą przed nią uciec, ale nie mogą. Pełni niewyobrażalnego strachu, barykadują się w domach, porzucają najbliższych (porażające są historie przytaczane przez Orkana – o matkach zostawionych na pewną śmierć, o chorych ojcach wynoszonych z domu, o wspólnych mogiłach, o ludziach dopiero umierających, a już do nich wrzucanych, o wymarłych – z głodu bądź z choroby – rodzinach, o opuszczonych chatach). Ma się wrażenie, że nie ma ucieczki. Nie da się żyć w takich warunkach – można tylko umrzeć. Nic dziwnego, że w końcu na terenach objętych zarazą królują grabarze, którzy zbierają zwłoki i transportują na cmentarz. Nie, nie ma ratunku. Jeden ze starców mówi:

„– Miłosierdzie boskie odeszło za światy, a ludzkie głód zatopił... I nie masz litości nijakiej. Brat brata w przepaść zepchnie, by sam się odzierżyć – pokiel i jego nie popchnie los... Okrutne stało się życie. Człowiek się plącze pomiędzy głodem a śmiercią, nie wiedząc, ku której stronie się udać: na wschód, na zachód, czy południe – bo zewsząd zły wiatr wieje... (…) Tak to za grzechy ludzkie piekłem stała się ta ziemia... Głód – choroby – i męki...”[3].

Jeśli można przyjąć, że ta powieść ma fabułę, to traktuje o nierównej walce człowieka – ba! całych społeczności! – z zarazą. Przedstawienie losów jednej rodziny zdaje się tu tylko pretekstem. „Pomór” jest właściwie powieścią o tym, jak ginie świat, a razem z nim ludzie. Nie ma w niej krztyny ciepła, nadziei, nawet żarliwe modły nie zostają wysłuchane – wszystko musi przepaść. Z każdym rozdziałem może być tylko gorzej. Orkan opisuje to w taki sposób, że czytelnik ma wrażenie, jakby on sam znalazł się w pułapce bez wyjścia.

Może to nie literatura na miarę „Germinalu” czy „Chłopów” – te dwie książki przyszły mi na myśl podczas lektury – niemniej wzbudza ogromne emocje. Ta powieść pierwszy raz została wydana ponad sto lat temu. Opisane w niej wydarzenia rozgrywały się sto siedemdziesiąt lat wcześniej. Cóż – i dziś ta książka przeraża. Chciałoby się ją odrzucić, zaprzeczyć przestawionej w niej historii, zapomnieć, unieważnić – a jednak to się zdarzyło (dość powiedzieć, że Orkan napisał „Pomór” na podstawie wspomnień swej matki). Jedną z ról literatury – dobrej literatury – jest upamiętnianie. Myślę, że warto na chwilę z perspektywy naszego XXI wieku cofnąć się do tamtych lat – nawet jeśli będzie to przebolesna podróż.

[1] Władysław Orkan, „Pomór. Powieść”, Wydawnictwo Literackie, 1960, s. 84.
[2] Tamże, s. 43–44.
[3] Tamże, s. 72–73.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 10327
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 1
Użytkownik: margines 03.09.2018 17:21 napisał(a):
Odpowiedź na: Władysław Orkan nie był c... | misiak297
Hej!
Serdecznie gratuluję nagrody:)
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: