Dodany: 03.01.2017 13:38|Autor: adas
"Zło czyńcy"
"Krótka historia siedmiu zabójstw" jest powieścią monumentalną, fascynującą, ocierającą się o absolutną wybitność, a jednak momentami skażoną nadmiernym efekciarstwem. Może to być wina/zasługa nie autora, a polskiego tłumaczenia – przy czym jest ono bardzo dobre.
Nie powinno się zaczynać recenzji od podsumowań, dodatkowo podanych w niezbyt jasny sposób, ale nie wiem, jak inaczej rozpocząć pisanie o tej potężnej – 750 stron – książce niż od wskazania jej możliwych wad. Przynajmniej w polskiej wersji językowej. Tłumacz* wykonał świetnie swoją pracę, jednak może być ona niewystarczająca i momentami zabijać prozę Marlona Jamesa.
U Jamajczyka każda postać mówi "własnym językiem" i nie jest to wygodny chwyt retoryczny, a po prostu – książkowa – rzeczywistość. Jego angielski – który poznajemy w tłumaczeniu, w tym rzecz – to w istocie kilka-kilkanaście różnych dialektów, jeśli nie języków. Inaczej mówi się w gecie (czyli getcie) Kingston, a inaczej wśród jasnoskórej elity tego miasta. "Amerykański angielski" różni się od każdej możliwej wersji "jamajskiego angielskiego", a przecież w Nowym Jorku inaczej mówi Biały, inaczej Czarny czy Latynos. Logiczne? No to, żeby nie było zbyt łatwo, u Jamesa dodatkowo każdy wyraża się i formułuje myśli "na swój sposób", a bohaterów jest kilkudziesięciu, z czego mniej więcej dziesiątka ma status narratora, hojnie obdarzającego nas strumieniami świadomości. Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu.
Moje "językowe" wątpliwości dotyczą zwłaszcza pierwszej części powieści, rozgrywającej się głównie w najbiedniejszych dzielnicach stolicy Jamajki, części gęściejszej i chyba jednak lepszej od – długiego – zakończenia. Obserwujemy gangsterskie, a przede wszystkim polityczne, machinacje w małym, biednym kraju Trzeciego Świata, do którego co prawda docierają zimnowojenne fale, ale który pozostaje na uboczu, nie tylko geopolityki. I nagle, dzięki reggae, a zwłaszcza Bobowi Marleyowi, Jamajka staje się czymś więcej niż niedużym punktem na mapie kojarzonym jedynie z rumem i przeszłą piracką chwałą.
Marley przewija się wśród bohaterów, w końcu to zamach na niego (z trzeciego grudnia 1976 roku) wprawia powieściową maszynerię w ruch, jednak nigdy nie staje się centralną postacią narracji. James absolutnie nie buduje mu pomnika, traktuje go z życzliwą pobłażliwością, a przynajmniej jedna scena może wywołać gorący sprzeciw nie tylko najzagorzalszych fanów muzyka. Podobną mieszankę miłości z nienawiścią widać w opisach światowego sukcesu jamajskiej muzyki. James niby pokazuje rzeczywistą szansę na zmianę nie tylko społecznych nastrojów, jednak jeszcze więcej stron poświęca na niszczenie tej iluzji. Przedstawia z wielką pasją – i dozą ironii – jak "zło czyńcy" (tak w tłumaczeniu) powstrzymują, w obronie swych interesów, wszelkie próby zmiany sytuacji. Oczywiście to nie chłopcy z getta, choć okrutni w makabryczny sposób, są największymi zło czyńcami.
Pomijając nierozwiązywalne – dla mnie, może należy czytać w oryginale? – dylematy językowe, trzeba przyznać, że partie powieści rozgrywające się w Ameryce, głównie w Nowym Jorku, choć także mocne fabularnie, rażą pewną wtórnością. Można mieć wrażenie, że James wykonuje ukłon wobec aktualnie najmodniejszych trendów popkultury. Mocniej zarysowane zostają, obecne już wcześniej, wątki gejowskie, opisy dilerskich transakcji momentami wydają się zaczerpnięte z amerykańskich seriali sensacyjnych, da się odnaleźć nawet nawiązanie do nowojorskiego "intelektualizmu", tak chętnie przywoływanego przez szereg lepszych i gorszych autorów. Nawet wtedy jednak "Siedem zabójstw" pozostaje pozycją z gatunku tych, które trzeba przeczytać. Choć niezbyt krótką.
---
* Marlon James, "Krótka historia siedmiu zabójstw", przeł. Robert Sudół, Wydawnictwo Literackie, 2016.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.