O tym, jak zbudować nudę
Panie i Panowie, mam niezaprzeczalny zaszczyt przedstawić kandydata do tytułu Literackiego Rozczarowania Roku. Nagroda nie jest cenna, nie jest nawet namacalna fizycznie, a wyjątkowy splendor, który się ciągnie za laureatem, przypomina niechciane zwłoki i brak pomysłu na pozbycie się ich. Mimo to pretendentów raczej nie zabraknie, a do osamotnionej dotychczas "Czarodziejskiej góry" z hukiem dołączają "Filary ziemi". Gorące brawa na przywitanie, aplauz. Czytałem wiele kiepskich książek, nie żałuję, bo tylko dzięki temu potrafię później dostrzec książkę dobrą, bardzo dobrą czy też ocierającą się o doskonałość. Po "Filarach ziemi" mogłem jednak spodziewać się udanej lektury, cholera, powinienem nawet! Oceny zachęcająco wysokie, opinie wysoko zachęcające, gatunkowa przynależność (powieść historyczna) z kategorii tych, które mogą się spodobać każdemu, nawet mnie. Więc dlaczegóż to miałbym oczekiwać zdrady ze strony mojej intuicji? Nikczemnego uderzenia czymś ciężkim (mógłby to być nawet egzemplarz "Filarów ziemi") w tył mojej głowy, ograbienia mnie z drobniaków (bo z grubym szmalem to raczej ciężko) i pozostawienie nieprzytomnego z prognozowanym bólem głowy? Dzięki, Follett. Ale mógł zgwałcić i zabić, więc uznajmy, że nie było tak źle, skoro jednak dobrnąłem do ostatniej kartki. A teraz się poznęcajmy.
Nie ma większego sensu streszczanie fabuły, która obejmuje kilka dekad XII wieku, a jej tłem jest wojna domowa w Anglii, rywalizacja o tamtejszy tron i ziemię, budowa imponującej katedry w Kingsbridge (choć istnieje kilka miejscowości o tej nazwie, to powieściowe Kingsbridge jest fikcyjne) i mnogość intryg mających napędzać treść. Pełno tutaj postaci, ale niewiele z nich może zaintrygować niejednoznacznym charakterem i oryginalnością. Tom Budowniczy jest obrzydliwie prostoduszny i pozbawiony temperamentu, ale przynajmniej zabawnie się nazywa (skojarzenia z Bobem Budowniczym same się pchają do świadomości). Ellen to uznana za czarownicę mizantropka (choć lubi poczuć w sobie Toma pod wspólną opończą) mieszkająca w lesie, natomiast jej syn - Jack - prawdopodobnie nie potrafiłby nawet pomyśleć o jakiejś niegodziwości, a co dopiero się do niej posunąć. Wzrostowi buca Alfreda dorównuje tylko jego kretynizm i skłonność do tyranizowania słabszych. William Hamleigh jest brutalnym fanem zbiorowych gwałtów, niezdolnym do pozytywnych uczuć, Waleran - mściwym i przebiegłym intrygantem, za cel mającym jedynie powiększanie swojego bogactwa, a portret Philipa powinien figurować w encyklopedii zamiast definicji mnicha. Tak, większość postaci "Filarów ziemi" wpisuje się w kompletnie płaską czerń lub biel i w związku z tym zupełnie nie są one w stanie czymkolwiek zaskoczyć czytelnika. Jedynie Aliena próbuje coś wskórać w tej materii, ale Follett ma problem z wiarygodnym umotywowaniem jej działań, więc najczęściej imponuje ona swoim niezdecydowaniem.
"Filary ziemi" potrafią znużyć już po kilkudziesięciu stronach. Wszystko jest tutaj standardowe do bólu, co poniekąd wynika z bezbarwnej konstrukcji bohaterów dramatu. Ot, ich losy przeplatają się, niby przypadkowo zazębiają - tam sobie pogadają, tu się bzykną (sporo tego, zarówno w wersji soft, jak i hard), tam znowu źli ludzie uknują intrygę, z której dobrzy wyjdą bez szwanku. Kolejne strony są wypchane wymuszonym dramatyzmem i naciąganymi wydarzeniami - brawurowo fantastyczne ucieczki z więzienia, porody w nieprawdopodobnych okolicznościach i romantyczne odnajdywanie swojej drugiej połówki na drugiej połówce globu. Mniej więcej. Nie muszę chyba dodawać, że nieszczególnie to porywa czytelnika, kiedy rozwój większości wydarzeń jest w stanie przewidzieć znacznie wcześniej, a autor nawet nie stara się go zdezorientować i zaskoczyć? Najlepiej obrazuje to jeden z kulminacyjnych dialogów powieści, który najwyraźniej miał być zaskakującą wisienką na torcie, ale każdy, kto do niego dotrze już wie, czego się spodziewać i o czym będzie mowa. Autor może chciałby wywołać wstrząs, choćby nieznaczny, ale nie potrafi. Czytelnikowi pozostaje jedynie ze znużeniem przewrócić stronę. Co gorsze, Follett ma tendencję do rozwlekłości, treść wydaje się rozciągnięta jak żaba na liściu, wciąż powracają opisy skrzących się złotem oczu Ellen, a także rudych włosów i błękitnych oczu Jacka, który po raz dziesiąty rozmyśla o architekturze i piersiach Alieny.
Niby powieść historyczna, ale dzieje się gdzieś obok rzeczywistej historii. Za dużo tu mnichów, ich bogobojności i rygorystycznej dyscypliny - trudno o bardziej przewidywalnych bohaterów. Za dużo mdłego romansu, przez większość czasu pozbawionego ikry, wypełnionego jedynie sentymentalnym wzdychaniem do siebie wzajemnie. Naiwnie za dużo tutaj dobra zwyciężającego zło. Intrygi Walerana i Williama "Gangbang" Hamleigha początkowo trwożą, potem nużą, aż w końcu śmieszą (cudzołóstwo i nepotyzm u mnicha? Poważnie?). Napisałbym, że za dużo tutaj bredni o architekturze, o przyporach, filarach i arkadach, ale rozumiem, że to o budowie w dużej mierze jest ta powieść, więc odpuszczę - może kogoś to kręci. Za dużo tu nawet gwałtów - choć to nieprawdopodobne, ale nawet tym Follett potrafi znudzić. Nie wiem, chyba powinienem mu pogratulować.
Doceniam wysiłek, który Follett włożył w stworzenie tej powieści, ale emocji tam tyle, co na lekcji matematyki.
[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.