Dodany: 27.03.2011 09:48|Autor: Czajka
Calvados z kokardkami
Stałam na stacji paliw z zieloną parasolką, dokoła padał deszcz, na niebie kręciły się ciała niebieskie po łacinie, w piecu dopiekały się pierniki, a tuż przede mną zatrzymał się biały samochód z Anną 46 i Jacusiem, przygarnął mnie pod suchy dach i drogą na Gdańsk zabrał na III Ogólnopolski Zlot Biblionetkowy w Toruniu.
Jednym trzaśnięciem drzwi przeniosłam się magicznie w świat, w którym w poczekalni zamiast pacjentów czekają recenzje, w schowkach zamiast starych butów siedzą tytuły, torby są ciężkie nie od dóbr spożywczych ale od książek, konkursy są pełne dusiołków a Mamuty i Szreki są tak zwyczajne jak drzewa w lesie. W tym świecie każdy pamięta jak nazywała się siostra Wołodyjowskiego, nikt się nie dziwi, że czytasz „Nad Niemnem” może zdziwić się jedynie, dlaczego nad Niemno nie przedkładasz Nocy i dni. W tym świecie nie trzeba mówić o pogodzie, o cenach, o dziurawych drogach, ale można bez przerwy gadać o czytaniu.
Nie traciłyśmy więc z Anią ani chwili, zaczęłyśmy gadać od razu, Jacuś po rycersku zapewnił, że postara się przeżyć naszą rozmowę bez widocznych na pierwszy rzut oka szwanków.
I tak poprzez konkursy, wyboje Włocławka, opowiadania Lorenza, autostradę do Kutna, lektury Alicji, pułapki techniczne, czyli jak nie należy oddzwoniać do własnoręcznie ustawionego przypomnienia, sądząc, że to ono do nas dzwoniło, poprzez kawy w chacie prawie kujawskiej i korek na moście dotarliśmy pod warowny Fort IV z hymnem skomponowanym przez samego Beethovena. Hymnu na razie jednak słychać nie było, za to od razu było widać Paren z Epikurem stojących samotnie przez mostem zwodzonym.
- Dzień dobry, czy to Biblionetka? – zawołałam z samochodu. To była Biblionetka i od razu czas przyspieszył, Epikur złapał walizki i zaniósł na kwatery, Paren uzyskała zezwolenie na oflagowanie fortu biblionetkowymi plakatami, Anna ulokowała wszystkie smoki na łóżku, Jacuś przycinał i ustalał poziom plakatów, ja piłam herbatę jaśminową z kubeczka w dwa Kubusie Puchatki i jednego Kłapoucha. W kwaterach zapączkowały pierwsze stosiki z toreb na kółkach i z toreb w kratkę, a my całą piątką, jako grupa powitalna, zajęliśmy pierwszofrontowe stanowiska na ławeczkach przedfortecznych. Do pierwszego calvadosu wszystko działo się po kolei, jednotorowo i zgodnie z przepisami, może tylko z wyjątkiem deszczu, który w przeciwieństwie wojskowym padał w chaosie licznymi strugami naraz. I wtedy nagle zza bramy wyłoniła się osoba stanu całkiem nie wolnego, tak przez to zmieniona, że tylko po szerokim uśmiechu poznaliśmy świeżo upieczoną mężatkę dwojga nazwisk, Annvinę, która w swojej dobroci przywiozła prosto z Limerick dwie prześliczne butelki przewiązane weselnymi wstążeczkami, całe pełne domowych calvadosów literacko przetworzonych przez mamę Annviny.
W tym momencie kubeczki okazały się być niezwykle strategiczne, stołów nagle zaczęło brakować, deszcz raz padał, raz nie padał a dokoła coraz więcej i więcej było zlotowiczów. W kolejności zupełnie przypadkowej przez fort przewinęli się: Paren, Epikur, Anna 46, Jacuś, Czajka, Annvina, Jola Jakozak, Marylek, Librarianka, Errator, Nulka, Ella, Izuś, Ola, Miłośniczka, Joy D., Dot 59, Miciuś, Malutka Czarownica, Olimpia, Kleis, Admin, Księżniczka, Sowa, Mamut, Epa, Edward, Adam, Aguti, Syrenka, Krasnal, Zochuna, Misiabela, Anitra, Oblivion, Jarl Bronisz, Izabelas, Karolcia, Córka Edwarda, Annmarie, Kalais, Szreq, Campari, Villena, Kornwalia!!!!!
Każdy miał przydzieloną kwaterę z kluczykiem, żeby dostać kluczyk należało powiedzieć nick. I wtedy niektórzy woleliby trochę krótszy, albo łatwiej wymawialny, albo bardziej podobny do nazwiska. Pani z recepcji normalnych nazwisk nie chciała.
- Ale pseudonim poproszę, pseudonim!
- Anitra – powiedziała szeptem trochę speszona niecodziennością swojego nicku Anitra.
- Proszę pani – pani z recepcji machnęła bagatelizująco ręką – ja mam tutaj Mamuta!
Czas spędzaliśmy głównie bardzo intelektualnie i w różnych dziedzinach naukowych. Zaraz po przepysznej kolacji pod sufitem całym w baloniki i kokardy poszliśmy do sklepu geograficznego pod tytułem „Świat alkoholi” (łatwo się trafia – trzeba iść najpierw wzdłuż paneli, potem koło prawych tarcic, instalacji hurtowych i dużego psa), kupić paluszki i orzeszki, omówiliśmy różnicę budowy mózgu u kobiet i mężczyzn – w jednym jest więcej wody, w kontekście geograficznym nie wiadomo do końca w którym, ustaliliśmy najlepszą kolejność czytania Faulknera, dowiedzieliśmy się jak wygląda żółw od tyłu w krzyżówce (zupełnie nie jak żółw), ustaliliśmy swoje biblionetkowe daty urodzin, do których pewnie trzeba będzie dorobić biblionetkowe znaki zodiaku, ustaliliśmy, że znak przestankowy w wymawianiu jest ważny, żeby lektor nie pytał „Którędy na lewo?” i że prewersalka łatwiej się pisze niż czyta na głos. Zapisywaliśmy przepisy na pyszną zupę z kolacji, ale ja zapisałam tylko początek - Do strogonowa dolej wiadro wody... Odkryliśmy w wyniku licznie przeprowadzonych prób, że biblionetkowicz może zgubić: długopis, okulary, aparat fotograficzny, kawę, samochód, kluczyki od samochodu, klucz do pokoju, pokój Marylka, drugiego biblionetkowicza, natomiast nigdy przenigdy nie zgubi książki.
Poza tym doświadczalnie ustaliliśmy, że w przypadku zgubienia biblionetkowicza najłatwiej znaleźć go w najbliższej księgarni.
Omówiliśmy również problemy językowe i jak smutno będzie się zaczynać Pan Tadeusz, kiedy wołacz zostanie zlikwidowany, problemy kosmetyczne i dlaczego mężczyźni nie mają celulitu (bo się brzydko wygląda), problemy przemijania i że pewne rzeczy już nie wrócą i nikt już nie napisze wierszyka w konkursiku poetyckim, omówiliśmy różnicę między randką i nierandką (na nierandce tańczy się tango, a na randce niezbyt dobrze zrozumiałam co się robi), problemy fizyczne i czarne dziury oraz że są mniejsze i większe, problemy filozoficzne i że najwięcej filozofii jest w Kubusiu Puchatku, problemy translatorskie, że nie wiadomo dlaczego niektóre wydawnictwa korzystają z tłumaczy elektronicznych, a przynajmniej często tak wygląda jakby korzystali, problemy czytelnicze i że jedni czytają, żeby im było przyjemnie i miło a inni wręcz przeciwnie. Okazało się też, jak bardzo dwuznaczne jest ratowanie zachłyśniętego przez teścia, kiedy to zachłyśnięty się krztusi i nie ma oddechu, a teść jest Niemcem i woła troskliwie „Hande hoch!” Omówiliśmy też pułapki funkcjonowania w świecie biblionetkowym zwłaszcza z dzieckiem, kiedy dziecko po powrocie ze Zlotu opowiada pani przedszkolance, że mamusia zabrała je na wycieczkę i było dużo wujków i cioć i Mafia zabrała je do sklepu, Mamut opowiedział bajkę a Krasnal zabrał na spacer i co wtedy mówić na rozmowie z przedszkolnym psychologiem.
W czasie wolnym przeważnie fotografowaliśmy się wzajemnie w pięknych okolicznościach fortyfikacji, witaliśmy się i jedliśmy pierniki przywiezione przez grupę toruńską, oglądaliśmy książki, fotografowaliśmy się, śmialiśmy i znowu fotografowaliśmy.
W bezdeszczową sobotę w kilku pododdziałach pojechaliśmy zwiedzać toruńską starówkę, wybierać pocztówki, pływać statkiem, buszować w księgarniach, a głównie gubić się wzajemnie, żeby odnaleźć się wieczorem w forcie na nocnym zwiedzaniu. Nocne zwiedzanie prowadził Adam o bardzo trudnym stopniu wojskowym po niemiecku, pokazał nam bardzo ciężkie artyleryjskie punkty obserwacyjne, kaponiery, które wcale nie są do tańczenia, ale do strzelania, haki do wciągania dział oraz opowiedział o podstawowej funkcji kozy w forcie polegającej na przystrzyganiu zębowym trawy na stromym zboczu. Przy czym koza wszystko zje, ale nie po wszystkim przeżyje. Zdementował też kobiece przypuszczenia i karnisze do firanek okazały się być uchwytami do osłon przeciwpancernych.
Mury fortu miały cztery metry grubości, deszcz padał coraz bardziej, Syrenka przyświecała pochodnią i objaśniała jej światłem trochę fort a trochę przystojnego Adama, aż wszystko obejrzeliśmy i nasz Admin kochany przy pomocy zachęcających zaostrzonych patyczków oraz licznych ogłoszeń parafialnych zebrał całą niesforną grupę zlotowiczów w koszarowym pokoju i zarządził Gry i Zabawy. Troskliwie wybrał dla nas i osobiście przywiózł grę przeznaczoną dla osób z objawami zaburzeń osobowości, zapewniającą poprawę formułowania wypowiedzi i relacji z innymi, co nas zmartwiło, ale gra była z gatunku rodzinnych, co nas wzruszyło i pocieszyło nieco w nieumiejętnościach formułowania i zawiązywania relacji.
Gra miała liczne obrazki, każdy obrazek miał się kojarzyć z książkowym tytułem, tak jak prześcieradło kojarzy się w sposób oczywisty z Hrabią Monte Chrsito jako symbol ucieczki ujętej ogólnie. Zostaliśmy podzieleni na sześć drużyn a każdą drużynę na planszy reprezentował króliczek w innym kolorze, reszta zasad była bardzo skomplikowana i w całym rozumieniu zdaliśmy się na Admina, który miał Wiedzę. Najbardziej na obrazku nam się podobał Janko Muzykant z labiryntem i licznymi jajkami. Wygrała drużyna Różowego Króliczka i na pewno nie dlatego, że siedziała najbliżej Admina.
A potem była herbata długo w noc, opowieści o bibliotekach w tym również o zagranicznych a nawet o tych za oceanem, aż nastała niedziela, wszyscy podpisywali się na kartkach, nawet ci, którzy jeszcze pisać nie umieli, żegnali nad kanapkami śniadaniowymi i płakali nad rozstaniami. Na nieuchronny koniec Zlotu każdy czekał na towarzysza podróży (- czekam na Sowę i Mamuta. – O, przepraszam –wycofał się zagubiony gość weselny – ja chyba jestem z innej imprezy), szukał swojego i zaprzyjaźnionego samochodu, niektóre samochody miały obok kierowcy tajemnicze pudełeczko i ruszały tylko po wrzuceniu dwóch złotych, a niektóre nie miały pudełeczka i ruszały same. Machaliśmy chusteczkami, a samochody znikały w szerokich wrotach fortu mijając armaty i fosy.
I jestem już w domu z sierpniową szarugą za oknem, ale tak naprawdę cały czas jeszcze siedzę na majdanie pod daszkiem, tam gdzie calvados ma białe kokardki, Annvina ma ślubną radość w oczach, Syrenka tańczy tango z Marylkiem, a Epikur wciąż dostawia nowe stoły i nie chce czytać Tolkiena.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.