Przedstawiam Wam konkurs, który przygotowała
Minutka:
"Tęcza, zorza, grad, burza..., czyli Piękno i groza NATURY w LITERATURZE"
Natura obdarza nas różnorodnością zjawisk, jest fascynująca we wszelkich swoich przejawach, co oczywiście znajduje odbicie w poezji i prozie. To, co dzieje się w przyrodzie tworzy klimat utworu, ma wpływ na przebieg akcji, podkreśla nastrój chwili, pomaga wczuć się w przeżycia bohaterów, wzrusza, a czasem przeraża.
Do odgadnięcia jest
30 fragmentów, za każdy można otrzymać 2 punkty (po jednym za autora i tytuł), czyli maksymalnie
60 punktów. W przypadku wiersza albo opowiadania, proszę o podanie jego tytułu, bez tytułu zbioru.
Odpowiedzi proszę wysyłać na adres:
[...] wpisując w tytule – Konkurs, nick i numer maila. Jeśli ktoś chce dostać informację o swojej znajomości dusiołka/rodzica, proszę o zaznaczenie tego w pierwszym mailu.
Termin nadsyłania odpowiedzi upływa
26.03. (sobota) o godz. 23.00.
1.
To mówiąc „Y” otulał panienkę fartuchem od sani, pięknym, z białego sukna i białymi wilkami podszytym; potem sam siadł, krzyknął na woźnicę: „Ruszaj!” – i konie zerwały się z miejsca do biegu.
Zimne powietrze pędem uderzyło o ich twarze, więc zaniemówili i słychać było tylko świst zmarzłego śniegu pod płozami, parskanie koni, tętent i krzyk woźnicy.
Wreszcie pan „Y” pochylił się ku „X”:
- Dobrze waćpannie?
- Dobrze – odrzekła podnosząc zarękawek i przytulając go do ust, by pęd powietrza zatamować.
Sanie gnały jak wicher. Dzień był jasny, mroźny. Śnieg migotał, jakby kto nań iskry sypał; z białych dachów chat podobnych do kup śnieżnych strzelały wysokimi kolumnami dymy różowe. Stada wron polatywały przed saniami wśród bezlistnych drzew przydrożnych z krakaniem donośnym.
2.
Wszyscy czekają na śnieg
Wszyscy wołają o śnieg,
Dzieci: chcemy ulepić Heroda,
Panny: chcemy pojechać na narty,
Hotelarze: chcemy otworzyć sezon,
Bezrobotni: chcemy wynająć się do sprzątania ulic.
A my szukamy ciągle śniegów zeszłorocznych,
Szukamy ich w gorączce, w przywidzeniach nocnych,
Śród gór przytłaczających, co nad nami płyną,
Szukamy nie wiedząc dokładnie
Jak to się stało i gdzieśmy przepadli,
Zasypani lawiną.
3.
Było sobie raz dwu biednych drwali, którzy wracali do domu przez gęsty bór. Była zima i noc straszliwie mroźna. Śnieg grubą warstwą leżał na ziemi i na świerkowych gałęziach. Kiedy tak szli, mróz po obu ich stronach łamał kruche gałązki, a gdy przybyli do górskiej siklawy, zmarznięta woda wisiała w powietrzu bez ruchu, bowiem Król Lodu ucałował ją w usta.
Było tak zimno, że nawet zwierzęta i ptaki nie wiedziały, jak by tu sobie poradzić.
- Uu! – stękał wilk, kuśtykając przez krzaki z podwiniętym pod siebie ogonem. – Cóż za potworna pogoda. Dlaczegóż rząd w to nie wejrzy?
- Uit, uit, uit! – ćwierkały zielone makolągwy. – Stara ziemia umarła i oto ją położyli owiniętą całunem.
- Ziemia wychodzi za mąż, a to jej ślubna suknia – szeptały do siebie turkawki. Różowe ich nóżki były zmarznięte na kość, ale turkawki uważały sobie za obowiązek spojrzeć na rzecz od strony romantycznej.
4.
Na domiar, od trzech dni szalała zamieć śnieżna, postrach wędrowców Północy – straszna burza, która pędzi śnieg i oblepia nim swoje ofiary. Ziemia pod stopami, niebo nad głową, powietrze, którym się oddycha – tworzą jedną całość. Wir śnieżny oślepia, zakleja powieki, zatyka nos, tamuje oddech, śnieg wbija się w futrzaną odzież i wciska między sierść aż do samej skóry. Podróżny, zaskoczony wichurą, zaczyna pośpieszać, niepokoi się, przestaje się orientować w kierunku wiatru, denerwuje się, gubi drogę i wreszcie zaczyna krążyć w koło.
Nie ma horyzontu, niebo i ziemia stanowią jednolitą szarość. Zamiast się zatrzymać, schronić gdziekolwiek, przycupnąć na śniegu jak wilk lub iść tylko tyle, by nie zmarznąć – wędrowiec traci głowę, śpieszy się, zaczyna się pocić. Zwierzchnie ubranie staje się ciężkie, a bielizna przymarza do ciała. Jakby ogarnięty paniką, jeszcze czas jakiś krąży w koło. Powłóczy nogami, potyka się, pada… Postanawia odpocząć kilka minut. Jakiż jest zmęczony! Jaki senny! I zasypia – na zawsze…
- Wstań, Bob! – nalegał Lucjan zmienionym głosem. Krzyczał prawie, by zagłuszyć wycie wichury. – Nie wolno ci zasnąć, bo koniec z nami. Sam mi to nieraz powtarzałeś.
5.
Ściany pałacu były zrobione ze śnieżnej zawiei, a okna i drzwi z ostrych wiatrów; było tam przeszło sto sal, zależnie od tego jak zawiał śnieg; największa sala rozciągała się na wiele mil, wszystkie oświetlało silne światło zorzy polarnej; były wielkie, puste, lodowato zimne i błyszczące! (…) Zorza północna paliła się tak równomiernie, że można było według jej światła oznaczyć, kiedy znajdowała się na najwyższym punkcie, a kiedy na najniższym. Pośrodku pustej, nieskończonej, śnieżnej sali leżało zamarznięte jezioro, które popękało na tysiące kawałków, ale jeden kawałek był podobny do drugiego, było to prawdziwe dzieło sztuki; pośrodku tego jeziora siadywała „X”, wtedy gdy była w domu, i wówczas mówiła, że siedzi na zwierciadle rozsądku i że to jest jedyne i najlepsze zwierciadło na świecie.
6.
(…) O godzinie 17 na czystym niebie rozbłysła wspaniała zorza. Olbrzymia, pulsująca wstęga posuwa się powoli, rozpala się, to znów przygasa. Aż do godziny 23 obserwowaliśmy tysiączne jej formy, niezrównaną grę barw. Oczarowani nie dającym się opisać pięknem, a nade wszystko zadowoleni z wykonania wielu ciekawych zdjęć fotograficznych i dobrych szkiców, wracamy do domu na obiad o… 1 w nocy. Głodni jesteśmy straszliwie. (…) Odpoczynek nie trwał długo. Ledwośmy zasnęli, już trzeba było wstawać na obserwacje, które wypadały w tym okresie co godzina. Lekka poświata – jedyny ślad zorzy – trwa i jeszcze długo rozwesela granat nieba.
7.
Z południa, z Dzikich Pól, wiał ciepły wiatr. Śnieg zginął w ciągu tygodnia. W wiosennych wodach zalewających równiny odbijało się modre niebo. Rzeczki wezbrały. Don ruszył. Przez jedną noc rzeka Woroneż wystąpiła z brzegów i zatopiła stocznie. Od miasta aż do samego Donu kołysały się na kotwicach statki, brygantyny, galery-katorgi, łodzie. Z burt kapała nie wyschnięta jeszcze smoła, błyszczały pozłacane i posrebrzane gęby Neptunie. Trzepotały żagle, podniesione dla wysuszenia. Szumiały nurkując w mętnych wodach ostatnie kry. Nad murami twierdzy, po prawej stronie rzeki, na wprost Woroneża, wzbijały się kłęby prochowego dymu, a wiatr rwał je na strzępy. Po wodach toczyły się wystrzały z dział, jakby ziemia sama nabrzmiewała i pękała pęcherzami.
Robota w stoczni szła dniem i nocą. Wykańczano czternastodziałowy okręt „Kriepost”. Kołysała się wysoka, rzeźbiona rufa okrętu i jego trzy maszty przy świeżych palach nabrzeża.
8.
A już deszcz wciąż pluszczy,
Jak z sita, w gęstych kroplach; wtem rykły pioruny,
Krople zlały się razem; to jak proste struny
Długim warkoczem wiążą niebiosa do ziemi,
To jak z wiader buchają warstwami całemi.
Już zakryły się całkiem niebiosa i ziemia,
Noc je z burzą od nocy czarniejszą zaciemia.
Czasem widnokrąg pęka od końca do końca,
I anioł burzy na kształt niezmiernego słońca
Rozświeci twarz, i znowu okryty całunem
Uciekł w niebo i drzwi chmur zatrzasnął piorunem.
Znowu wzmaga się burza, ulewa nawalna
I ciemność gruba, gęsta, prawie dotykalna.
Znowu deszcz ciszej szumi, grom na chwilę uśnie;
Znowu wzbudzi się, ryknie i znów wodą chluśnie.
Aż się uspokoiło wszystko; tylko drzewa
Szumią około domu i szemrze ulewa.
W takim dniu pożądany był czas najburzliwszy;
Bo nawałnica, boju plac mrokiem okrywszy,
Zalała drogi, mosty zerwała na rzece,
Z folwarku niedostępną zrobiła fortecę.
9.
(..) Wszystko szło pomyślnie, póki pewnego dnia nie spotkali burzy, a nawet gorzej: wojny dwóch burz. Wiecie oczywiście, jaka straszna bywa potężna burza na nizinach i w dolinach rzecznych, szczególnie gdy dwie wielkie chmury burzowe zetkną się z sobą i zetrą w walce. Ale stokroć jeszcze straszniej biją pioruny i lśnią błyskawice nocą w górach, gdy burza ze wschodu spotka burzę z zachodu i stacza z nią bitwę. Błyskawice rozszczepiają się na szczytach, skały drżą, okropne grzmoty rozdzierają powietrze i przetaczają się, dudniąc echem w grotach i zapadlinach; ciemność pełna jest ogłuszającego łoskotu i oślepiających błysków.
B. w życiu czegoś podobnego nie widział ani sobie nie wyobrażał. Znaleźli się na ciasnej półce skalnej, z której po jednej stronie ściana opadała przeraźliwie stromo w czarną przepaść. Schronili się na noc pod nawis skalny, a B., zawinięty w koc, dygotał od stóp do głów. Ilekroć wystawiał spod koca głowę, widział w świetle błyskawic po drugiej stronie przepaści kamiennych olbrzymów, którzy wyszli z kryjówek i zabawiali się ciskaniem głazów to w siebie nawzajem, to w ciemność przepastnej doliny, gdzie padały z łoskotem między drzewa, rosnące na jej dnie, rozpryskując drzazgi. Potem zerwał się wiatr i lunął deszcz, a wiatr, smagając ulewę, bryzgał kroplami wody i gradem na wszystkie strony, tak że nawis skalny nie mógł już wcale wędrowców ochronić.
10.
Spojrzał na H. i nagle wszystko zrozumiał. Zrozumiał, iż jedyną rzeczą, która ożywić może H., jest wielka, ogromna burza.
Byli silnie naelektryzowani, ale bezradnie ograniczeni. Nic nie czuli, o niczym nie myśleli – mogli tylko szukać. Dopiero kiedy zetknęli się z elektrycznością, zaczynali żyć ze wszystkich sił, pełni wielkich, gwałtownych uczuć.
To właśnie do tego tęsknili. Być może przyciągali do siebie burzę, kiedy było ich wielu…
„Tak to musi być – myślał T. – Biedni H.! A ja siedziałem w swojej zatoce i myślałem, że są tacy nadzwyczajni i wolni, jedynie dlatego, że nic nie mówili, tylko wciąż wędrowali dalej. A oni nie mieli nic do powiedzenia i nie mieli dokąd wędrować…”.
W tej samej chwili rozwarły się chmury i lunął deszcz, lśniący i biały w świetle błyskawic.
11.
Burza ryknęła wszystkimi głosami, zbełtanymi i splątanymi. Szumy i poszumy, świsty i poświsty, bulgotania i mlaskania słychać było razem i na przemiany. Wiatr nie huczał, lecz jadowicie chichotał radując się zniszczeniem. A ponad wszystkimi głosami górowało jakby bolesne wycie. Jak mówi Słowacki:
„I słychać jęk szatanów w sosen szumie”.
„Jeżeli to tak długo potrwa, potopimy się jak szczury w norze…” – pomyślał „X” zaniepokojony.
Zdawało się jednak, że wściekłość nawałnicy zelżała odrobinę. Tylko ulewa huczała nieprzerwanym, mokrym hukiem.
W tej chwili zadygotało w „X” serce: czy to ludzkie głosy słychać za drzwiami?
Wstrzymał oddech i zaczął nasłuchiwać. Ktoś uderzał gwałtownie we drzwi. Równocześnie ktoś krzyknął donośnie:
- Hej! Czy jest tam kto?
Głos obcy, świeży i donośny.
„X” chciał się zerwać, lecz że nie mógł tego uczynić, więc się tylko sprężył, zachwycił powietrza i począł wrzeszczeć:
- Jest! Jest! Na pomoc! Ratunku!
12.
(…) Zaledwie wpadli do kuchni, światło dzienne zniknęło jakby zdmuchnięte przez jakiś potężny oddech. Straszna chmura przesłoniła słońce i ziemię okryła ciemność, jak o późnym zmierzchu. W tejże chwili przy huku grzmotu i oślepiającym świetle błyskawic posypał się grad i przesłonił bielą cały krajobraz. Poprzez ryk burzy dochodził trzask łamiących się gałęzi i ostry brzęk tłuczonego szkła. W parę minut szyby wszystkich północnych i zachodnich okien były wybite i grad bezkarnie wpadał do mieszkania, pokrywając podłogi warstwą kawałków lodu, z których najmniejszy dorównywał wielkością kurzemu jaju.
Przez trzy kwadranse burza szalała z równą gwałtownością; ktokolwiek ją przeżył, nie zapomniał jej już nigdy.
M., po raz pierwszy w życiu wytrącona z równowagi, klęczała w kącie przy swym bujaku, zanosząc się łkaniem. A., biała jak płótno, siedziała na odsuniętej od okna sofie i tuliła do siebie bliźnięta.
13.
Przeżywamy dziś burzę, drzewa! ja i wy.
Lecz ja szepcę słowa najcichsze,
a wy ryczycie w wichrze
jak zielone lwy…
14.
Wiatr był to stwór niesamowity!
Nie schwytałbyś go łapą, choćby najbardziej pazurzystą, ba… był całkiem niewidoczny, przenosił się z miejsca na miejsce jeszcze lżej i szybciej niż ptaki: zaledwie musnął gałązkę, już przeskakiwał na kwiat, w sekundę kołysał się niczym krzyżodziób na młodym pędzie zwisającym w dół, by za chwilę igrać już wśród liści bukowych.
Jakiż wspaniały był zeń kompan do zabawy, tylko że… za szybko, jak na możliwości misięce, się poruszał. Spróbuj go dogonić! (…)
Mru-mru, godny podziwu ten wiatr: tak bardzo różnorodnie umiał przemawiać! To pieścił jak łapa matki albo jej ciepły jęzor, to sapał niczym stara misica zmęczona trudami żerowania, szeleścił niby skrzydła ptasie, pukał szyszką o skałę, drapał pazurami po wykrocie, czasem chichotał albo źlił się jak jeden żółtodzioby misiak pokonany przez drugiego.
Rzadko kiedy odpoczywał. A lubił to robić – jak zauważył niedźwiadek – w słoneczny czas, gdy ciepło obejmowało nie tylko kudły niedźwiedzie, ale widać i jego polotne niewidzialne skrzydła.
15.
Potem wyszedłem w pełny pęd wiatru. We wszystkich domach było ciemno, jednak zostało jeszcze trochę światła nisko nad ziemią, jak gdyby wiatr więził je tam przypłaszczone do ziemi, a ono nie mogło podnieść się i ulecieć. Mury się skończyły, kiedy doszedłem do mostu; rzeka wyglądała jak stalowa. Myślałem przedtem, że jestem w pełnym pędzie wiatru, ale nie byłem. Most był kamienny, balustrady i jezdnia, cały; skurczyłem się pod osłoną balustrady. Słyszałem wiatr nad głową i pod sobą, pędzący w dół rzeki przeciągłym, porywistym jękiem jak po drutach. Kucnąłem za balustradą, czekając. Nie czekałem długo.
Nie zobaczył mnie, póki nie wstałem.
- Czyś chociaż pomyślał o tym, żeby napełnić manierkę? – zapytał.
- Zapomniałem. Miałem zamiar. Przeklęty pech. Wróćmy…
- Mam butelkę. Którędy teraz?
- Obojętne. Chodźmy z tego wiatru. Obojętne.
Przeszliśmy most. Nie słychać było naszych kroków po kamieniach, ponieważ wiatr zwiewał dźwięki. Rozpłaszczał wodę, zamiatał ją; wyglądała zupełnie jak stal. Była jasna, zatrzymywała światło jak ziemia pomiędzy sobą a wiatrem, dobijała dosyć światła, żeby można było coś niecoś dojrzeć. Ale wiatr porywał każdy dźwięk, jeszcze zanim ten dźwięk powstał, toteż kiedy byliśmy na drugim końcu mostu i weszliśmy już na pochyłość, gdzie zaczynała się wznosić droga, minęło parę minut, zanim byliśmy zdolni coś usłyszeć prócz szumu w uszach.
16.
(…) W ludzi i zwierzęta uderzyło jakby skrzydło olbrzymiego ptaka. W jednej chwili oczy i usta jeźdźców napełniły się kurzawą. Tumany pyłu zakryły niebo, zakryły słońce i na świecie uczynił się mrok. Ludzie poczęli tracić się z oczu, a najbliższe nawet wielbłądy majaczyły jak we mgle. Nie szum – bo na pustyni nie ma drzew – ale huk wiatru głuszył nawoływania przewodnika i ryk zwierząt. W powietrzu czuć było taką woń, jaką wydaje czad węgli. Wielbłądy stanęły i odwróciwszy się od wiatru, powyciągały długie szyje w dół, tak że nozdrza ich dotykały prawie piasku.
Sudańczycy nie chcieli jednak pozwolić na postój, gdyż karawany, które się wstrzymują w czasie huraganu, bywają często zasypywane. Najlepiej wtedy jest pędzić razem z wichrem, ale I. i G. nie mogli i tego uczynić, albowiem w ten sposób wracaliby do F., skąd spodziewali się pogoni. Więc gdy pierwsze uderzenie przeszło, pognali znów wielbłądy.
17.
Rozgoryczeni żołnierze domagali się teraz, by przerwać ekspedycję i powrócić do Cuzco, gdzie czekało ich życie ubogie wprawdzie, ale przynajmniej wolne od trudów i niebezpieczeństw. A. uległ im, ponieważ sam doszedł do przekonania, że dalsze uganianie się za mirażem złota nie miałoby żadnego sensu. Postanowił wracać wzdłuż morza, gdyż marszruta przez niziny wydawała mu się łatwiejsza.
Hiszpanie nie zdawali sobie sprawy z tego, że droga wypadnie im przez piekielną pustynię Atacama, gdzie brak wody, miażdżący żar słońca, gorące wichry i trąby piaskowe dadzą im się we znaki nie mniej niż mróz i zamiecie śnieżne na szlakach górskich. Z początku próbowali maszerować nocą i odpoczywać w ciągu dnia, ale niebawem musieli porządek ten odwrócić, gdyż trudno było spać na rozprażonym piasku pustyni pozbawionej drzew i skał, w których cieniu można by znaleźć wytchnienie. Marsz w płonącym słońcu tropikalnym zadawał żołnierzom nieopisane katusze, ale za to z nastaniem nocy mogli pokrzepić się snem we względnym chłodzie, który płynął od strony ośnieżonych szczytów andyjskich.
18.
Deszcz padał cztery lata, jedenaście miesięcy i dwa dni. Były okresy mżawki, kiedy wszyscy wkładali pontyfikalne szaty i przybierali wyraz twarzy rekonwalescentów, żeby uczcić koniec pory deszczowej, wkrótce jednak przyzwyczaili się interpretować te pauzy jako zapowiedzi wzmożonej ulewy. Niebo rozdzielały niszczycielskie burze, a z północy przychodziły huragany, zrywały dachy domów, rozwalały ściany i wyrywały z korzeniami z ziemi ostatnie sadzonki na plantacjach. Tak jak w czasie epidemii bezsenności, którą U. przypominała sobie w te dni, sama plaga pobudzała do obmyślania środków obrony przeciwko nudzie.
19.
Ten wiersz jest żyłką słoneczną na ścianie
jak fotografia wszystkich wiosen.
Kantyczki deszczu wam przyniosę –
wyblakłe nutki w nieba dzwon
jak wody wiatrem oddychanie.
20.
Szła dziką, nieznaną okolicą, osnuta mgłą tak gęstą, że nie widziała przed sobą wyciągniętej własnej dłoni. Ziemia zapadała się pod jej stopami. Był to jakiś nawiedzony, przeraźliwie cichy kraj. Błądziła w nim przerażona jak dziecko w nocy. Było jej zimno, czuła głód i tak szaloną obawę, co też się czai we mgle, że chciała krzyczeć, a nie mogła. We mgle były jakieś stwory, które wyciągały ręce chcąc szarpnąć ją za suknię, zepchnąć w głąb niepewnej ziemi, która usuwała się spod jej stóp – nielitościwe, widmowe ręce. Potem poczuła, że gdzieś, w niepewnym świetle majaczy schronienie, pomoc, przystań spokojna i ciepła. Ale gdzie? Czy zdąży dopaść do niej, zanim ręce pochwycą ją i zepchną w lotne piaski?
Nagle zaczęła biec przez mgłę jak szalona, krzycząc, wrzeszcząc i wyciągając ręce, ale przed sobą napotkała tylko pustą i wilgotną przestrzeń. Gdzież była ta przystań? Nie mogła do niej trafić, ale wiedziała, że jest gdzieś blisko. Gdybyż mogła do niej dotrzeć! Byłaby uratowana! Strach jednak podcinał jej nogi, głód ją osłabiał. Wydała rozpaczliwy okrzyk i zbudziła się; ujrzała nad sobą strapioną twarz M., która potrząsała nią lekko, aby ją obudzić.
21.
Dziś rocznica naszego ślubu. Z grupą znajomych wybraliśmy się za miasto. Kolacja zamówiona była na dwudziestą. Jak na złość po południu rozpętała się burza i skutecznie opóźniła wyjazd. Po ulewnym deszczu podniosła się gęsta mgła i niczym bohaterowie
Zagubionej autostrady, za każdym następnym zakrętem traciliśmy poczucie rzeczywistości. Światła reflektorów grzęzły w gęstym mleku, nasze oczy z uporem macały pobocze w nadziei, że dostrzegą je, zanim będzie za późno. Jedynie mlaskanie zapadających się w błoto opon ostrzegało przed rychłym niebezpieczeństwem. Jakby porażeni amnezją, pytaliśmy jeden drugiego: - Gdzie jest do cholery ten Zajazd? Czyżby rozpłynął się we mgle, a może zwodzi nas na dziki tor w mroczne zaświaty?
Po dobrej godzinie naszego błądzenia mgła niespodziewanie opadła. Widocznie prysnął zły czar i ciemne siły nadnoteckich łąk dały za wygraną. Dojechaliśmy na miejsce oszołomieni nadmiarem wrażeń i szczęśliwi, bo przecież nigdy nie wiadomo, co komu jest pisane. Gospodarze lokalu, znani z dbałości o klienta, wynagrodzili nam z nawiązką przykrości, serwując przysmaki zakładu. Zaczęliśmy winem dla rozgrzewki (panie wybrały się w bardzo skąpych kreacjach) i gorącą zupą. Był barszcz z kołdunami i kotleciki panierowane w otrębach. Coś przepysznego. Wprawdzie Karol narzekał, że nie jest koniem i żeby mu czasami na talerz nie sypali owsa, ale poza nim nikt nie protestował.
22.
Mrużąc oczy i z trudem przebijając wzrokiem łzy, deszcz i mgłę, ledwie odczytała spłowiały czerwony napis na drzwiczkach (…)
R. wjechał na skrzyżowanie, kierując się na północ. Kiedy byli na środku, zerknęła w lewo za rozpływającymi się we mgle i deszczu czerwonymi światłami pozycyjnymi H. Spod kół ogromnego ciągnika siodłowego z naczepą, wpadającego z rykiem do W., trysnęła fontanna wody, ochlapując starego chevroleta pikapa. Taki malutki się wydawał przy ogromnej ciężarówce.
- Żegnaj, „Y” – wyszeptała i rozpłakała się otwarcie.
23.
Wieczorem było, wieczorem,
Gdy zorza gasła nad borem.
Dzienny ulatniał się skwar,
Rosa nam spadła na głowy
I zmierzchem dymił się jar,
Jar kalinowy.
Z daleka idzie, z daleka
Ten mrok, co kwiatów się zrzeka.
Gdy, płosząc ospałą woń,
Chłód powiał nad pola zżęte,
O moją ogrzałaś skroń
Dłonie zziębnięte.
Nie wolno patrzeć, nie wolno
Bez pieszczot w ciemność dokolną!
Zbłąkanych w obszarach pól
Nie złączy żaden sen złoty,
Ni lęk, ni zgroza, ni ból,
Nic – prócz pieszczoty!
24.
Gdy weszli na schody, które łagodnymi skrętami i długimi podestami prowadziły z ogrodu do pałacu, spojrzeli na wieczorny krajobraz rozciągający się poza drzewami. Od strony morza kolosalne, koloru atramentu chmury zaczynały zasnuwać niebo. Może gniew boży był już nasycony i doroczne przekleństwo wiszące nad Sycylią miało się ku końcowi? W tej samej chwili w owe nabrzmiałe ulgą chmurzyska wpatrywały się także tysiące innych oczu; czekały też na nie miliardy nasion ukrytych w łonie ziemi.
- Miejmy nadzieję, że lato się skończyło i przyjdzie deszcz – rzekł don F. Tymi słowami dumny arystokrata, któremu osobiście deszcze mogły przynieść tylko nudę, okazał swoje braterstwo z nieokrzesanymi chłopami.
25.
Było wczesne popołudnie. Jesienne chmury pędziły od zatoki na północny wschód. M. szła nie brukowaną ulicą na tyłach stacji kolejowej do miejskiego więzienia, krytego blachą. Pogoda była o tej porze roku trudna do przewidzenia. Po chmurnym dniu mogła nastąpić wygwieżdżona noc, a słoneczny dzień skończyć się szalejącą wichurą i rzęsistą ulewą. Była to pora huraganów i należało być przygotowanym na wiatr i deszcz znad zatoki.
26.
- Czy istnieje większe szczęście na ziemi? – wołała M. – M., będziemy spacerować jeszcze co najmniej dwie godziny.
M. przystała i przez następne dwadzieścia minut obie siostry szły razem dalej pod wiatr, opierając się podmuchom ze śmiechem i zachwytem, kiedy nagle chmury skłębiły się w górze i deszcz uderzył im w twarz ulewną strugą. Zmartwione i zaskoczone musiały, acz niechętnie, zawrócić, gdyż dom był im najbliższym schronieniem. Mogły jednak na pociechę zrobić coś, co w tej krytycznej sytuacji wydawało się całkiem właściwe – mianowicie zbiec w dół stromego zbocza, u którego stóp znajdowała się furtka do ich ogródka.
Ruszyły. M. z początku biegła przodem, ale w pewnej chwili źle stąpnęła i upadła na ziemię, a M., nie mogąc się zatrzymać i pomóc siostrze, pobiegła mimo woli dalej i cało znalazła się na dole.
27.
Ech, hałasuje deszcz!
trawa deszczowi rada.
Szczęśliwy, szczęśliwy deszcz,
bo się może wypadać.
Jabłka jak twarze niemowląt
deszczowi się bardzo dziwią.
Podaj mi książkę dobrą.
Rzuć w komin smolne łuczywo.
28.
Woda deszczu jest chyba tak samo wesoła jak i słońce. Bo spójrz, jakie uszczęśliwione pędzą pod nią dzieci, rześkie, zdrowe, rumiane, z obnażonymi nogami. Spójrz, jak wróble wpadają wszystkie nagłą zgiełkliwą gromadą między bluszcz, do szkoły, S., mówiąc słowami twego lekarza Darbóna.
Pada deszcz. Dziś nie idziemy na pola. Jest dzień dla kontemplacji. Patrz, jak odpływa woda rynnami na dachu. Spójrz, jak się myją akacje, już czarne, lecz jeszcze trochę złociste; jak znów począł żeglować po rowie dziecinny okręcik, który osiadł był wczoraj na trawie. A teraz, w tym momencie wątłego słońca, patrz jaki piękny łuk tęczy wybiega sponad kościoła, aby zamrzeć wśród mglistej iryzacji tuż u naszego boku.
29.
Na chmurach, kiedy ma być deszcz, kołyszą się płanetniki. One spuszczają ulewę. Czasem któryś z nich przypadkiem spadnie na ziemię. Ma włosy zawsze mokre i po tym tylko go można poznać, bo poza tym ma wygląd normalnego człowieka. Ale kiedy ma wskoczyć z powrotem na chmurę, przewróci się w oka mgnieniu do góry nogami i tak ku chmurom leci.
- A skąd biorą wodę płanetniki?
Z morza. Spuszczają się na morze, ładują wodę do chmur, jak do olbrzymich worów, i ciągną chmury po niebie. Następnie dziurawią chmury kapeluszem, woda ciurka, a wiatr ją na krople rozdrabnia. Śnieg też rośnie w chmurach; rozsypują go, jak pierze. Grad zaś robią w ten sposób, że spuszczają się w okolice, gdzie jest lód, rąbią go na kawałki, pakują w beczki i wznoszą w powietrze. Zrzucają grad na te wsie, które im odmówiły gościny.
Tęcza, czyli pijawa, pije wszystko. Wodę i to, co się w niej znajduje: ryby, raki, żaby. Może nawet wypić człowieka i bydło. Raz spadł z deszczem pasterz i dwie krowy, które poił w potoku. Nie mówiąc o żabach, którymi nieraz ulewa pierze. Pewnego razu wyszedł w pole chłopiec grabić na pańskie wraz z robotnikami. Wtedy lunął deszcz, po nim spuściła się tęcza i wzięła chłopca do chmur na płanetnika.
30.
— A kto ciebie, śliczna tęczo,
Siedmiobarwny pasie,
Wymalował na tej chmurce
Jakby na atłasie?
— Słoneczko mnie malowało
Po deszczu, po burzy;
Pożyczyło sobie farby
Od tej polnej róży.
Pożyczyło sobie farby
Od kwiatów z ogroda;
Malowało tęczę na znak,
Że będzie pogoda!
==========
Dodane 20 kwietnia 2011:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu