Dodany: 19.08.2005 15:49|Autor: kocio
Jego Miłosz
Jakkolwiek patrzeć, tytuł "Mój Miłosz", choć brzmi może trochę pretensjonalnie, pasuje tu jak ulał i trudno byłoby wymyśleć lepszy. Skwarnicki opisuje bowiem dzieje zarówno swoje, jak i Miłosza, powiązane nicią przyjaźni między obydwoma poetami.
Nie jest to ścisła biografia żadnego z nich, choć na końcu książki znajdziemy kalendarium życia noblisty. Już kompletne, bo książka powstawała jeszcze za życia Miłosza (jeszcze miał okazję przeczytać jej część), ale wspominki Skwarnickiego przypieczętowała zapewne jego śmierć.
Skwarnicki opowiada o swojej fascynacji poezją Miłosza i jej wpływie na swoje życie. Znakomitym pretekstem jest zupełnie niedawno odnaleziona w jednym z archiwów ich korespondencja z lat 60. i 70. Ocalała ona dlatego, że autor, piszący przez lata do Tygodnika Powszechnego jako Spodek, prowadził ją podczas wyjazdów za granicę i deponował u tamtejszych znajomych. Dzięki temu możemy się cieszyć nieocenzurowaną, swobodną wymianą myśli między nietuzinkowymi ludźmi. Bardzo rzadka okazja.
"Mojego Miłosza" czyta się po trosze łatwo, a po trosze trudno. Łatwy jest język opisu i łatwość mówienia, charakterystyczna dla człowieka świadomego końca życia, ale nie znając właściwie tamtych czasów, ciężko mi było do końca zrozumieć, o czym rozmawiali. Z pewnością sporo mi umknęło w lekturze, zwłaszcza gdy w trakcie kolejnego listu panowie przeszli już właściwie na język skrótów myślowych (czemu skądinąd się nie dziwę, bo ostatecznie to nie żaden esej, tylko prywatna korespondencja między dwoma wtajemniczonymi).
W książce, tytułem ilustracji, poza fotografiami znalazły się także wiersze obu poetów. W moim odczuciu odbiór poezji to bardzo jednostkowa sprawa i tak się akurat złożyło, że żaden z nich nie mówi tak, żeby mnie to poruszało. Częściowo barierę stanowi znów ten inny, nieznany mi świat, zwłaszcza kresów przedwojennej Polski, a potem życia w i poza Polską totalitarną.
Ale, z drugiej strony, komentarz autora rzuca trochę światła na to, co ważne w tych wierszach i w jakich okolicznościach powstawały. Ciekawie jest na przykład dowiedzieć się, że Miłosz zamieszkał w USA w okolicach, gdzie przyroda przypominała mu Litwę dzieciństwa, jak obaj postrzegali hipisowski protest, i że jeden z synów noblisty grał wówczas w zespole rockowym...
Z racji swojego zaangażowania w sprawy wiary i instytucjonalnego Kościoła rzymskiego, Skwarnicki podkreśla też specyficzny aspekt ich kontaktów, związany właśnie z religią. Samego Miłosza dotyczyło to chyba mniej, ale ostatecznie autor opowiada przede wszystkim o swojej stronie tej wieloletniej przyjaźni. Poza tym pozwala to Skwarnickiemu wyławiać z twórczości i listów Miłosza właśnie te niezbyt widoczne przejawy religijności, która stała się przedmiotem narodowej debaty po śmierci poety.
Całość jest ładnie wydana, wydrukowana dużymi literami i absolutnie bez wchodzenia w intymne szczegóły. Dla mnie to rodzaj poglądowej lekcji o tym, jak obaj starali się być sobą wobec PRL-u, nieprawdziwych a kontrastowych obrazów Stanów Zjednoczonych (drobnomieszczańska idylla kontra propagandowy zgniły Zachód), emigracji (bądź pół-emigracji, jak to odczuwał Skwarnicki) i innych klisz z jednej, a Boga i wiary z drugiej strony.
Sam Miłosz podsumował tę książkę jeszcze prościej: dla niego to historia przyjaźni młodego poety ze starszym poetą. Zwięzły i trafny tytuł Skwarnickiego, streszczenie Miłosza, jak widać, równie zwięzłe i trafne. Coś z tego ducha jest właściwie w całej książce, nawet jeśli nie wszystkie drzwi czytelnik umie w niej sobie otworzyć.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.