Przedstawiam
KONKURS nr 61 pt.
"ZAGUBIENI w LITERATURZE", który przygotowała
eliot:
Witam Was wszystkich serdecznie i zapraszam do mojego konkursu, w którym główną rolę przeznaczyłam zagubionym. Znaleźć w nim można zagubionych w labiryntach, na pustyniach i na morzach, w innych światach, w obcych krajach, w miastach i na wsi; zagubione dzieci, nastolatków i dorosłych, zagubione zwierzęta i inne postaci; poszukujących własnej tożsamości, domu, swojego miejsca na ziemi.
Za każde pytanie można uzyskać maksymalnie 2 punkty, więc w sumie są do zdobycia 44 punkty. Przy odpowiedzi należy podać:
- imię i nazwisko autora książki (1 punkt)
- tytuł książki, z której pochodzi fragment (1 punkt).
Myślę, że będziecie grać uczciwie. Z mojej strony możecie liczyć na podpowiedź co do waszej znajomości konkretnych "dusiołków", ale próby strzałów ograniczcie do 4.
Zawoalowane podpowiedzi na forum mile widziane :-)
Odpowiedzi proszę przysyłać na mój adres:
[...]
do
25 kwietnia (piątek) do godz. 22:00.
W tytule podajcie swój biblionetkowy nick i kolejny numer maila!
Proszę też, byście nie organizowali dla mnie kontrkonkursu.
Mam nadzieję, że nie zagubicie się w gąszczu fragmentów, a nawet jeśli, to znajdziecie drogę do rozwiązania.
Zatem zapraszam do zabawy :-)
UWAGA!
Odpowiedzi nie zamieszczamy na Forum! Wysyłamy mailem!
FRAGMENTY KONKURSOWE
1.
Do pierwszej komnaty U. weszła z bijącym sercem.
W tej zielonej sali tylko gdzieniegdzie dochodziły blade promienie światła. Była pusta, wypełniało ją jedynie dokuczliwe zimno. W tym pomieszczeniu było coś złowrogiego.
- Hop, hop! – Zawołała U. beztrosko.
Wzywała kogoś? To pusta przestrzeń tak na nią wpłynęła. Musiała wołać. Nie wiedziała dlaczego, choć wiedziała, że nie ma nikogo.
Natychmiast jednak usłyszała odpowiedź. "Hop!" – zawołała pusta komnata.
Jakże się wzdrygnęła!
Można by przypuszczać, że w tej komnacie panuje śmiertelna cisza, a przecież dochodził tu huk wodospadu. Jego szum przenikał warstwy lodu. Odgłos dzikich igraszek wody, która waląc o głazy podłoża zamieniała się w białą pianę, tutaj dochodził jako cichy, groźny pomruk.
U. chwilę stała nieruchomo, czekała aż opuści ją lęk. Nie wiedziała, kogo wzywa ani co jej odpowiedziano. To nie mogło być zwykłe echo.
Może ta komnata nie jest taka duża? Wydawała się jednak rozległa. U. wolała nie próbować, czy otrzyma powtórną odpowiedź, zaczęła się natomiast rozglądać za przejściem, za otworem prowadzącym głębiej. O wydostaniu się na światło dzienne nawet nie pomyślała.
2.
Tu, po drugiej stronie wyspy, widok był całkiem inny. Przejrzyste uroki mirażu nie znosiły chłodnych wód oceanu i horyzont był twardą klamrą błękitu. R. podszedł do skał. Tutaj na dole, niemal na poziomie morza, można było śledzić nieustanny pochód wzdętych fal. Były na milę szerokie, ale nie grzywiaste, ani strome jak na wodach płytkich. Wędrowały wzdłuż wyspy lekceważąc ją, jakby pochłonięte czymś ważniejszym; właściwie nie sprawiały wrażenia pochodu, a raczej wzdymania się i opadania całego oceanu. Morze kurczyło się tworząc kaskady ustępującej wody, opadało między skały przylizując wodorosty niby lśniące włosy, potem po krótkiej przerwie wzbierało i podnosiło się z grzmieniem, dźwigając się na cypel i głazy, pnąc po skale, by wreszcie sięgnąć ramieniem kipieli w głąb niewielkiego żlebu i pstryknąć palcami rozprysku tuż u stóp R.
Fala za falą R. śledził wznoszenie się i opadanie wód, póki ten bezkres nie wprawił go w odrętwienie. Potem, stopniowo, nieskończony przestwór wód zawładnął jego uwagą. To była owa przestrzeń oddzielająca, zapora. Po drugiej stronie wyspy, spowity w południe mirażem, chroniony tarczą spokojnej laguny, człowiek mógł jeszcze marzyć o ratunku; ale tu, wobec tej nieczułej brutalności oceanu, tej nieprzebytej bariery, był przykuty do miejsca, był bezradny, potępiony, był...
Usłyszał nagle, że S. szepce mu coś do ucha. R. zorientował się, że stoi pochylony, ściskając kurczowo skałę, mięśnie na karku ma napięte, usta szeroko rozwarte.
- Nie martw się, wrócisz.
Mówiąc to S. skinął głową. Klęczał na jednym kolanie na najwyższej skale, trzymając się jej obiema rękami; drugą, wyciągniętą nogą niemal dotykał ramienia R.
R., zaintrygowany, spojrzał mu badawczo w twarz.
- On jest taki wielki...
S. skinął głową.
- To nic. Na pewno wrócisz. Tak w każdym razie uważam.
3.
Po jednodniowym odpoczynku ruszyli dalej na północ, płynąc wzdłuż wybrzeża. Mijane ziemie stawały się coraz dziksze. W tych stronach wiosek było niewiele, a te nieliczne przycupnęły na skalistych brzegach, jakby lada moment miał je porwać wiatr.
Fale wciąż sięgały wysoko, choć deszcz przestał padać i wyjrzało słońce. Jeńcy na zmianę wybierali wodę z pokładu. Ta praca zdawała się nie mieć końca. Co jakiś czas na odległych wzgórzach J. dostrzegał okrągłe wieże. Wznosiły się na pustkowiu, a sam ich wygląd odstraszał. Nigdy nie widział w ich pobliżu żadnych ludzi.
- To twierdze Piktów – wyjaśnił ponury mnich.
4.
Zakłopotany stanął na chodniku głównej ulicy, w samym sercu rozgardiaszu. Doszedł do krawężnika i znowu stanął, niepewny, oszołomiony. Przed nim śmigały samochody, za nim chodnikiem szły tłumy ludzi. A przecież musiał przekroczyć tę ruchliwą ulicę, bo instynkt mu mówił, że za nią, gdzieś dalej znajdzie schronisko dla bezdomnych psów.
Główna ulica wydała mu się straszliwą rzeką, którą musi przepłynąć. Stanęła mu na drodze wraz z oszałamiającą falą ruchu i mąciła mu w łebku hałasem, światłami i tłumem. Usiłował odsunąć się od ludzi i siadł maleńki i nikomu nie znany, na skraju krawężnika. Był w rozterce. Instynkt nakazywał mu iść naprzód, a ruch uliczny ten nakaz niweczył.
W tej chwili bezradności i zawodu znowu naszło psa poczucie samotności i zagubienia, tak jak to bywało często na pustych polach. Nie mógł się powstrzymać i zaskomlił, ale mizerny, cichy skowyt utonął w zgiełku miejskim.
5.
Lecz w czasie, gdy moje znieczulone ciało uwalniało się powoli od sztywności, zaświtało mi, że naprawdę znajduję się w labiryncie pod miastem. Po części leżałem, po części siedziałem, moje ciało zostało oparte o regał. Czułem, jak ciepło powraca najpierw do stopy, potem do nogi, w mój tułów, a wreszcie do głowy. W końcu podniosłem się z jękiem i strzepałem kurz z peleryny.
Dziwnym trafem nie opanowała mnie panika. być może było to następstwo trucizny, być może moje nerwy były jeszcze zbyt przytępione. Czcigodne towarzystwo starych ksiąg też przyczyniało się do mojego uspokojenia. Tak, moi wierni, czytający przyjaciele, mimo tego przykrego i zaskakującego obrotu spraw, byłem pełen optymizmu. Bo cóż takiego strasznego się stało? Żyłem.
6.
Przez całe lato mieszkała biedna C. sama jedna w dużym lesie. Uplotła sobie łóżko z traw i powiesiła pod wielkim liściem szczawiu, aby deszcz na nią nie padał; zbierała słodki sok z kwiatów i wypijała rosę, która co rano lśniła na liściach. Tak przeszło lato i jesień, ale oto przyszła zima, mroźna, długa zima. Wszystkie ptaki, które tak pięknie dla niej śpiewały, odleciały. Drzewa i kwiaty zwiędły, wielki szczawiowy liść, pod którym mieszkała, zwinął się i pozostał tylko żółty, suchy badyl. C. marzła straszliwie, bo jej sukienki podarły się, a ona sama była taka delikatna i taka mała.
7.
L. wciąż zmagała się z wartkim nurtem. W końcu zbliżyła się do przeciwległego brzegu. Nieopodal znajdował się próg wodospadu. Przebierała gorączkowo łapami, ale była bezradna wobec rozszalałego żywiołu. Porwał ją gwałtowny prąd, który nagle wyrzucił ją w górę. Uderzyła z całej siły o skałę, poczuła przeszywający ból w boku i wir wciągnął ją pod wodę.
8.
Pojazd podskakiwał na nierównej drodze. Ciągle jeszcze jechali wśród ogrodów. Były to jakieś nie znane jej zupełnie okolice i A. postanowiła wyjaśnić sytuację.
- Dokąd oni nas wiozą? Przecież ciągle jesteśmy na wsi.
- Oczywiście, że jesteśmy jeszcze na wsi. Przecież już ci mówiłam, że jest to śliczna wieś Rakowiec. Byłaś tu trzy lata temu z rodzicami na letnisku.
A. chciała zaoponować, ale cioteczna babka nie dopuszczała jej do głosu.
- I musisz wiedzieć, moja A., że nawet powstał projekt doprowadzenia wąskotorowej linii kolejowej do Mokotowa. Czytałam o tym w swoim czasie w "Kurierze Warszawskim". Pomyśl tylko, do czego dochodzi postęp.
- Kolej do Mokotowa? - zdumiała się A. - pierwszy raz słyszę.
9.
Nagle, niczym cios w twarz, uderzyła mnie myśl, iż na zawsze utraciłem swój świat, który zostawiłem, i bez ratunku już pozostanę tu w nowym, tak dziwnym, tajemniczym świecie... Sama myśl o tym sprawiała mi najprawdziwszy fizyczny ból. Czułem, że chwyta mnie on za gardło i dusi. Po chwili ogarnął mnie paniczny strach, w podskokach biegłem wielkimi susami po pochyłości. Raz upadłem jak długi, podrapałem sobie twarz, pokaleczyłem się, ale nie traciłem czasu na tamowanie krwi. Skakałem i biegłem, wciąż czując ciepłą strugę na twarzy i podbródku. Przez cały czas mówiłem sobie: - Odsunęli go cokolwiek, zepchnęli w krzaki na ścieżkę.
10.
Przez całą lekcję ten wstrętny chłopak mi dokuczał, zamiast uważać, i nos mi rozwałkował jak trąbkę u słonia.
Przypomniałem sobie, jak u T. zawsze spokojnie, ładnie siedziałem koło kałamarza, i płakać mi się chciało. Wreszcie lekcje się skończyły. Myślałem, że mnie ten chłopak zabierze do piórnika, ale on wcale piórnika nie miał. Pióro uwalane atramentem i złamany ołówek wrzucił do teczki, a mnie cisnął o ławkę i poszedł.
11.
Nagle przypomniała sobie, gdzie jest, i szeroko otworzyła oczy. Niebo swojsko błękitniało nad jej głową, a ponad górami wschodziło jasnożółte słońce. Jednak jego blask w niczym nie przypominał przydymionego światła naszego słońca. Był ostry i oślepiający. Nim A. zdążyła oswoić się z jego odmiennością, zarejestrowała kątem oka jakieś inne, równie silne źródło światła po przeciwnej stronie horyzontu. Ku swemu zdumieniu ujrzała, że nad doliną wschodzi drugie słońce, o barwie jasnego wrzosu.
12.
Ludzie biegali tu jak w gorączce. Byli to uchodźcy bez papierów. Brygada nielegalnych. Pokojówka Klaryssa i kelner Jan kierowali układaniem waliz w małym, sklepionym pomieszczeniu, przylegającym do katakumb. W samych katakumbach robiono przygotowania do kolacji, nakrywano stoły, rozstawiano koszyki z pieczywem, z kuchni szedł zapach tłuszczu i ryb.
- Mamy czas – uspokajał Jan zdenerwowanych emigrantów – policja się nie śpieszy.
Uchodźcy nie słuchali go. Nie wierzyli już w szczęście. Cisnęli się ze swoim ubogim dobytkiem do piwnicy.
13.
Kiedy się znalazłem na ulicy, dzień już świtał. Zimno było, ale to mi się podobało, bo przestałem się dzięki temu pocić.
Nie miałem pojęcia, dokąd iść. Nie chciałem iść znów do hotelu, żeby nie wydać na pokój całej forsy małej P. Poszedłem więc piechotą do Lexington i stamtąd pojechałem koleją podziemną na Dworzec Centralny. Tam przecież miałem swoje manatki i kombinowałem, że prześpię się w poczekalni, na którejś ławce. Tak też się stało. Z początku było nawet nieźle, bo ludzi kręciło się niewiele i mogłem nogi wyprostować. Ale wolę o tej nocy więcej nie opowiadać. Nie było przyjemnie. Nie próbujcie nigdy tej sztuki. Poważnie mówię. Cholernie przygnębiająca była ta noc.
14.
K. miał wrażenie, że wszedł na jakieś zebranie. Stłoczona gromada najrozmaitszych ludzi – nikt nie troszczył się o wchodzącego – wypełniała średniej wielkości pokój o dwu oknach, otoczony tuż pod sufitem galerią, która również była szczelnie obsadzona i gdzie ludzie mogli stać tylko pochyleni, a głowami i plecami uderzali o sufit. K., któremu w tym pomieszczeniu było za duszno, cofnął się do pokoju i powiedział do młodej kobiety, która go widocznie źle zrozumiała:
- Pytałem o stolarza, niejakiego Lanza.
15.
H. był dobrym piechurem. Bez większego trudu odszukał drogę do miasta, a potem szosę główną. Pierwszą ciężarówkę udało mu się zatrzymać dopiero o brzasku następnego dnia: był to pojazd drwala. H. uznał, że w takim razie jedzie zapewne w jego stronę.
- Jestem z St. C. – poinformował kierowcę. - Zgubiłem się.
- W 193- każdy drwal wiedział, gdzie leży St. C.; ten drwal również wiedział, że to dokładnie w przeciwnym kierunku.
- Idziesz odwrotnie, mały. Zawróć i wypatruj czegoś, co jedzie w tamtą stronę – poradził H. Mówiłeś, że chcesz się dostać do St. C.? - spytał po chwili z pewnym niedowierzaniem, jak większość ludzi bowiem żył w przeświadczeniu, że sieroty uciekają z, a nie do sierocińca.
- Ja tam mieszkam – odparł H. W.
16.
Bo choć różne są pustynie: słone morze na czerwieni, barwne zwidy drgające w powietrzu, śpiewające piaski, spękana hamada – wszystkie mają jedną wspólną cechę: są okrutne i nieubłagane dla każdego żywego stworzenia, palące żarem, nieznające wody.
Tydzień, dziewięć dni, dziesięć dni, dwa tygodnie idą [...] przez spaloną głuszę, a wody wzięli ze sobą zapas wystarczający na trzy dni! Nie przypuszczali, by pustynia jakakolwiek mogła rozciągać się srożej. Nie wiedzieli. Nikt im nigdy nie powiedział. I suną teraz w powietrzu rozpalonym do białości, wyschli, na poły już konający. Wąż pochodu wielkiej armii wydłuża się w nieskończoność. Ciągnie się mostem przez całą pustynię. Czoło jeszcze posuwa się z wolna, koniec zostaje w miejscu nieruchomy i nigdy już się nie ruszy. Coraz liczniejsze trupy niby drogowskazy znaczą ten szlak męczeński. Padają na ziemię, by już się nie podnieść, konie, bydło pędzone na rzeź, psy, sokoły, dzieci, kobiety, pachołcy, rycerze. Co chwila ktoś ubywa z szeregów. Którzy się jeszcze trzymają na nogach, suną błędnym krokiem biczowników. Nieprzytomne oczy. Wyschłe usta. Majaczą jak we śnie o wodzie źródlanej... O deszczu...
17.
Próbowałam się pozbierać. Chyba cicho pojękiwałam. Otworzyłam drzwi mojego pokoju, trzymając w ręku pokrwawioną pościel, którą zamierzałam wyprać w umywalce, i nagle zobaczyłam zmierzającą w moją stronę korytarzem panią Pokrovski. Panią Pokrowski, która zawsze witała nas z uśmiechem i traktowała jak własne dzieci, może dlatego, że nie miała własnych, lecz nigdy nie usiłowała się wtrącać i osądzać. Która miała najcieplejsze dłonie, jakich kiedykolwiek dotykałam.
Odwróciła się. Stałam nieruchomo. To nie był dzień zmieniania pościeli.
- Czy coś się stało, skarbie?
Są słowa, które można wypowiedzieć, tylko patrząc w przestrzeń, chociaż i tak czuje się głuche uderzenie każdej sylaby.
Właśnie – dostałam – miesiączkę – i – strasznie – mi – się – wszystko – pobrudziło.
Czułam jak rumieniec oblewa mi policzki. Ta świadomość tylko zwiększyła przypływ krwi. Mało brakowało, a wybuchnęłabym płaczem.
18.
B. G. liczył stopnie. Było ich aż trzydzieści. Później szli korytarzem, sądząc po odgłosie kroków. W końcu zazgrzytały ciężkie drzwi i profesor znalazł się w jakiejś sali wypełnionej szmerem i pluskiem wody. Powietrze było tu przesycone wilgocią, ale oddychało się lekko, jakby nad morzem. Czyjaś ręka zerwała opaskę z oczu profesora.
B. ujrzał wielką salę o wysokich i bardzo wąskich oknach. Podłoga była wyłożona kafelkami, a ściany płytkami z malachitu. Ze stropu, na którym jakiś malarz wymalował (oczywiście farbami wodnymi) wszystkie rodzaje chmur i obłoków – zwieszały się trzy olbrzymie świeczniki, migoczące od brylantów. Większą część sali zajmował basen wypełniony wodą o zielonkawym zabarwieniu.
Profesor od razu zorientował się, że nie jest to zwykła pływalnia, których było wiele w stolicy kraju.
19.
Mdlała niby z radości
I pytała u gości:
"Gdzie mąż, gdzie me kochanie,
Kiedy przede mną stanie?"
"Powracał razem z nami,
Lecz przodem chciał pośpieszyć,
Nas przyjąć z rycerzami
I twoje łzy pocieszyć.
Dziś, jutro pewnie będzie,
Pewnie kędyś w obłędzie
Ubite minął szlaki.
Zaczekajmy dzień jaki,
Poszlemy szukać wszędzie,
Dziś, jutro pewnie będzie."
20.
Lecz nadzieję podtrzymywało w nim głównie to, że na południowym wschodzie dojrzał był przez lunetę w ciągu dnia jakieś mgliste zarysy jakby gór. Było do nich może setki mil angielskich, może więcej. Ale gdyby udało się do nich dotrzeć, byliby ocaleni, gdyż góry rzadko bywają bezwodne. Ile jednak było potrzeba na to czasu, tego nie umiał obliczyć, albowiem zależało to od wysokości gór. Wyniosłe szczyty widać w tak przezroczystym powietrzu jak afrykańskie na niezmierną odległość, więc trzeba było znaleźć wodę przedtem. Inaczej groziła zguba.
21.
Gdy wtem na nasze nawy przyszła sroga fala:
Pędził ją Borej, wolą wzburzon chmurowładną.
I mgły gęste wraz na ląd i na morze padną,
Z nieba noc się stoczyła, a nasze okręty,
Aż maszty się pokładły, tak mkną przez odmęty.
Wichr w żagle wpadłszy rwał je na troje, na czworo;
Lecz z obawy wywrotu zwijamy je skoro
I wiosłując z mozołem, dopychamy łodzie
Do brzegu, gdzie dwie doby na tej niepogodzie
Staliśmy, ciągłą pracą i smutkiem już zbici.
22.
Byłam zagubiona, zaciekawiona i podniecona. Świat był w ciągłym ruchu, zaprzężone w konie wozy toczyły się ulicami, potężne i powolne bawoły ciągnęły wozy z solą, na budynkach powiewały flagi i proporce i wszędzie przelewały się tłumy ludzi. Handlarze sprzedawali ryby, igły i kosze, przenikliwymi głosami zwołując klientów. W wielu miejscach budowano nowe domy, robotnicy pokrzykiwali i walili młotami. Mężczyźni kłócili się na tematy polityczne, o ceny złota i karciane długi. Zasłaniałam uszy, ale obłoczki pary, jakimi były teraz moje dłonie, nie stanowiły żadnej ochrony przed ogłuszającymi, nieprzyjemnymi dźwiękami. Próbowałam skręcić w inną ulicę, lecz jako duch nie bardzo radziłam sobie z narożnikami domów.
================================
Dodane 21 kwietnia 2011:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu