Dodany: 12.10.2020 18:05|Autor: dot59
Tak ruszyła antyszczepionkowa lawina
Recenzja oficjalna PWN
Recenzent: dot59
Jestem z pokolenia, które nie załapało się jeszcze na wszystkie dostępne dziś szczepionki, dlatego miało wątpliwą przyjemność przechorować ospę wietrzną, odrę, świnkę i różyczkę (niejednokrotnie z powikłaniami: ktoś przeleżał parę tygodni w szpitalu, na przemian mdlejąc i wymiotując, ktoś ogłuchł na jedno ucho, ktoś stracił możliwość posiadania potomstwa, ale bywało i gorzej, gdy zdrowy i sprawny nastolatek, którego rodzice już prawie zapomnieli, że jako małe dziecko miał odrę, zaczynał tracić pamięć, gorzej pisać, potykać się na równej drodze, a rok czy dwa potem leżał jak kłoda, reagując tylko na ból i, jak to wówczas mówiono, „robiąc pod siebie”, póki go nie zabiło zapalenie płuc, częste u osób w takim stanie). Roczniki tuż przede mną doświadczyły też grozy tak zwanego paraliżu dziecięcego, czyli choroby Heinego-Medina: przez cały okres mojego dzieciństwa na ulicach widywało się dzieci wsparte na kulach i z trudem stawiające nogi opięte ciężkimi skórzano-żelaznymi konstrukcjami, sięgającymi od stopy aż do biodra, a po tych, które miały mniej szczęścia, pozostały tylko tabliczki na cmentarzu. Tak jak po nigdy niepoznanych ciociach i wujkach, których w pierwszej połowie minionego stulecia zabił dyfteryt, koklusz lub zapalenie opon mózgowych. Wiedziałam to wszystko, ale nie zdawałam sobie sprawy z ogromu dobra, jaki ludzkości przyniosły szczepienia, póki gdzieś w połowie szkoły podstawowej nie przeczytałam „Mędrca szkiełka” Fedorowskiego, cieniutkiej książeczki traktującej o wielkich zdobyczach medycyny, a zaraz potem „Łowców mikrobów” de Kruifa. I od tej pory do dziś nikt i nic nie jest w stanie mnie przekonać, że szczepienia są bardziej szkodliwe, niż choroby, którym zapobiegają.
A jednak całe rzesze ludzi, coraz liczniejsze nawet w krajach o bardzo wysokim poziomie edukacji i świadomości społecznej, odmawiają zaszczepienia swoich dzieci – czasem tylko wybranymi szczepionkami, ale częściej jakąkolwiek z nich – i organizują demonstracje przeciw gwałceniu praw człowieka i obywatela ustawowym obowiązkiem uodpornienia najmłodszej generacji. Zdarzyło mi się nawet w jednym z ambitniejszych magazynów dla kobiet przeczytać wypowiedź lekarza (!!!), który zamiast szczepień zalecił własnym wnukom dietę makrobiotyczną. Szkoda, że dziennikarka, będąca najwyraźniej także pasjonatką medycyny alternatywnej, nie była na tyle dociekliwa, by go zapytać, czy poprzestałby na diecie również w razie ugryzienia któregoś z nieszczęsnych malców przez wściekłe zwierzę...
Skąd się wziął ten masowy obłęd, żeby nie powiedzieć: zidiocenie? No, cóż, mniej więcej stąd, skąd wszelkie inne zjawiska tego rodzaju: musi być jakiś guru, który wzorem legendarnego magika skutecznie tumani i przestrasza masowych odbiorców, nierozumiejących poszczególnych elementów jego pokazu, za to skwapliwie chłonących najbardziej absurdalną, a chwytliwie podaną tezę (na przykład, że Ziemia jest płaska, zaś woda napromieniowana wzrokiem cudotwórcy za pośrednictwem ekranu telewizyjnego uzdrawia z wszelkich niemocy). W zasadzie szerzenie podobnych bzdur powinno raczej śmieszyć, ale… o ile można się śmiać z piewcy płaskości naszej planety i jego wyznawców, którzy nikomu tym krzywdy nie zrobią, to szarlatana, którego bałamuctwa prędzej czy później kogoś wpędzą do grobu, raczej bać się należy…
Może szkoda, bo gdyby poważne gremia naukowe zaraz z samego początku spróbowały zabić śmiechem niejakiego doktora Andrew Wakefielda, a przynajmniej gdyby wnikliwiej wejrzały w jego sztandarowe dzieło, po Europie nie krążyłaby dziś odra, na razie w postaci małych lokalnych epidemii, ale jeszcze wszystko przed nami, bo i sam Wakefield, i rozpowszechniona przez niego teza (o której za chwilę) żyją i mają się dobrze.
Kariera tego, dziś już byłego, lekarza zmierzała początkowo w kierunku chirurgii; dość szybko jednak „odkrył, że nawet najbardziej bohaterskie cięcie i szycie nie dawało mu tego, czego potrzebował w życiu. Resekcja jelit robiła różnicę pacjentom. Ale jego marzenia wyrastały ponad to”[1]. Wakefield chciał światowej sławy, a – powiedzmy sobie szczerze – nawet w czasach pionierów medycyny zabiegowej niewielu chirurgom udawało się takową zyskać, cóż dopiero później, gdy wynalezienie nowej odkrywczej metody dowolnej operacji graniczyło z cudem, zaś sukces zabiegu począł zależeć w równym stopniu od ręki operatora, co materiałów i narzędzi, jakie mu dano do dyspozycji. Czy znamy chirurga-noblistę? Nie? No, właśnie, bo medyczne Noble idą do ludzi, którzy całe życie spędzają nad probówkami i mikroskopami. Taką też drogę obrał sobie doktor Wakefield, postanawiając udowodnić związek wirusa odry z chorobami zapalnymi jelit, później wiążąc owe choroby z autyzmem dziecięcym, a wreszcie decydując, że za jedne i drugie należy obwinić wirus szczepionkowy, nie naturalny (z naturalnym byłoby zresztą niełatwo, bo wówczas na skutek szczepień zachorowania na odrę niemal całkowicie wygasły). Dzięki paru szczęśliwym zbiegom okoliczności udało mu się doprowadzić do publikacji na łamach prestiżowego czasopisma „The Lancet” pewnej pracy, otwarcie sugerującej, „że może istnieć związek między szczepionką przeciw odrze, śwince i różyczce (…) a zapalną chorobą jelit i autyzmem”[2]. Cóż to była za woda na młyn mediów! A wiadomo, że ludzie znacznie mniej skłonni są wierzyć zaleceniom lekarskim, nawet otrzymanym od osoby, która zęby zjadła na codziennej praktyce, niż rozmaitym hipotezom, rzucanym przez żądnych sensacji dziennikarzy i innych celebrytów. No i poleciał kamyczek, wprawiający w ruch antyszczepionkową lawinę… (dodajmy, że siła pędu tej lawiny całkiem nieźle nakręcała maszynerię do napełniania kieszeni prawników, chcących od firm farmaceutycznych uzyskać odszkodowania dla rodziców autystycznych dzieci, i drugą podobną, przez którą na konto samego Wakefielda spływały pieniądze za wymyślną diagnostykę).
Po paru latach za analizowanie tego fenomenu zabrał się dziennikarz „Sunday Times”, Brian Deer, który miał już do czynienia z podobną sprawą, dotyczącą innej szczepionki i jej stosunkowo rzadkiego działania ubocznego. Zajęło mu to kilkanaście lat, a zakończyło się, jak już wiemy, wycofaniem z archiwum „Lancetu” niesławnej publikacji, przygotowanej z pogwałceniem praktycznie wszystkich zasad dobrej praktyki badań naukowych, i odebraniem Wakefieldowi prawa wykonywania zawodu lekarza na terenie Zjednoczonego Królestwa. I tylko histeria antyszczepionkowa ani trochę się nie cofnęła…
Owocem benedyktyńskiej pracy Deera jest niniejsza książka, licząca ponad czterysta stron dość drobnym drukiem. Z konieczności jest to opowieść cokolwiek monotonna, co nie znaczy, że nie bywa przy tym i ciut chaotyczna ze względu na niekoniecznie chronologiczny tok i pojawiające się w tekście coraz to nowe nazwiska; momentami trzeba się cofnąć o kilka lub kilkanaście stron, by się połapać, kto, co, gdzie i kiedy (ale gdy się już połapiemy, zauważymy nawet, że jedno z tych licznych nazwisk w pewnej chwili zostało przeinaczone: zaangażowana w sprawę narzeczona pewnego prawnika, nosząca nazwisko Limb, ni stąd, ni zowąd została „Kirsten Link”[3]). Na cytat z listu pewnej lekarki do Wakefielda – „dziękuję, że poprosił pan o możliwość zbadania tego chłopca”[4] natkniemy się w tekście aż trzykrotnie, dwa inne urywki z podobnych dokumentów pojawiają się po dwa razy.
Jest więc ta lektura ździebko męcząca, ale warto ten trud podjąć, by sobie uprzytomnić, że:
- po pierwsze, wielkich odkryć w medycynie dokonują niekoniecznie ci ludzie, których największym marzeniem jest sława; prawdziwy odkrywca dopuszcza myśl, że gdzieś mu się wkradł błąd, a zanim tego nie sprawdzi, nie będzie swojej hipotezy forsował. Zaś człowiek żądny sławy własnych błędów albo nie zauważa, albo zauważa… i nic z nimi nie robi, bo przecież dane uzyskane w wyniku ich popełnienia tak pięknie pasują do założeń!
- po drugie, jeśli w wątpliwą teorię angażuje się masa ludzi i gotowa jest jej bronić do upadłego, to nie zawsze chodzi o dobro nauki; częściej jednak o pieniądze, nawet gdy mają one spłynąć głównie do jednej kieszeni (tego większość broniących nie wie – wie tylko, że właściciela tej kieszeni ktoś zamierza pokrzywdzić, a to przecież taki charyzmatyczny, uroczy człowiek…);
- po trzecie, odpowiedzialność za szerzenie wszelkiego autoramentu bredni ponoszą w mniejszym stopniu ich twórcy, niż środki masowego przekazu. Jakże pięknie ewoluuje w doniesieniach telewizyjnych z zaledwie jednego wieczoru informacja o „odkryciu” Wakefielda: zaczyna się od „postawiono dziś pytanie o bezpieczeństwo szczepionki…”, by przejść do „nowe badania pokazują możliwy związek z zapaleniem jelit, które może prowadzić do autyzmu”, a wreszcie do „stwierdzono, że może istnieć związek między popularną szczepionką dla dzieci a autyzmem”[5]. Gdyby miało to miejsce w czasach przed wynalezieniem radia i telewizji, dyskusja toczyłaby się przez lata głównie w prasie lekarskiej, może co najwyżej jakieś krótkie doniesienie znalazłoby się w dziale naukowym poważniejszej gazety, opatrzone sugestią, by czytelnik, zanim w nie uwierzy bez zastrzeżeń, zasięgnął rady swojego lekarza;
- po czwarte, oprócz kiepskiego dziennikarstwa, żywiącego się sensacją i rozgłosem, istnieje na szczęście i dziennikarstwo rzetelne, pozostające w służbie nauki i wiedzy, którego pięknym przykładem jest niniejsza publikacja.
[1] Brian Deer, „Wojna o szczepionki: Jak doktor Wakefield oszukał świat”, przeł. Katarzyna Bażyńska- Chojnacka i Piotr Chojnacki, wyd. Wydawnictwo Poznańskie, 2020, s. 27.
[2] Tamże, s. 89.
[3] Tamże, s. 165.
[4] Tamże, s. 59, 160 i 261.
[5] Tamże, s. 89.
Ocena recenzenta: 4,5/6
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.