Dziś wybraliśmy się z Lutkiem i Naszą Przyjaciółką Żonkilem do kina - jako wielbiciele Agathy Christie nie mogliśmy przegapić najnowszego "Morderstwa w Orient Expressie". Lutek był pełen zaciekawienia i oczekiwania. Żonkil i ja naczytaliśmy się wcześniej negatywnych recenzji - mimo wszystko oboje podeszliśmy do filmu z pewną dozą zaufania (ostatecznie Żonkilowi film się podobał, a we mnie raz za razem wywoływał niesmak. Najchętniej zatrzymywałbym projekcję co jakiś czas i pytał: "Co takiego?". Ograniczyłem się do wzdychań, które Lutek i Żonkil potrafią prawidłowo odczytać). Ostatecznie okazało się, że najlepsze dla mnie z całego filmu było wspaniałe towarzystwo.
Zacznę od tego, że nie jestem ortodoksyjnym wyznawcą Christie, który każde odstępstwo od oryginału traktuje jak zamach na świętość. W serialu z Suchetem bywały odcinki-gnioty (które z oryginałem nie miały nic wspólnego), ale zmiany względem książkowych pierwowzorów w niektórych filmach świetnie wyszły). Uważam, że Michael Green - autor scenariusza - miał kilka ciekawych pomysłów na tę historię (ale dotyczy to drobiazgów, ukształtowania postaci - na przykład Bouca, w filmie dużo ciekawszego niż w książce. Fantastyczne są też krajobrazy i ujęcia luksusu słynnego pociągu), ale większość to niewypały. Miałem wrażenie, że Christie przewraca się w grobie - ja przewracałem oczami. Mam wrażenie, że każde znaczące odejście od oryginału, było klasyczną wpadką.
Uwaga będą spoilery - książkowe i filmowe.
Zacznijmy od Herculesa Poirota. Oswoiłem się już z myślą, że Kenneth Branagh to nie David Suchet (który JEST Poirotem) - i że będzie odtwarzał własną wersję najsłynniejszego belgijskiego detektywa. Z wyglądu przypominał mi raczej Petera Ustinova, którego Poirot jest dla mnie nie do przyjęcia (taki Poirot to raczej irytujący, rubaszny dziadzio pozbawiony dystynkcji). Branagh nie jest taki zły - jeśli gdzieś widziałbym irytujące idiotyzmy to raczej na poziomie scenariusza. Wyobraźcie sobie Poirota (Poirota Christie!), który wdeptuje w oślą (zdaje się) kupę, po czym z rozbawieniem wdeptuje w nią drugim butem - oczywiście, dla symetrii. Świetny żart.
Wyobraźcie sobie scenę, w której posilający się ciastkiem Ratchett zaprasza do stolika Poirota, a Poirot domaga się podzielenia się deserem. Ratchett oczywiście prosi o drugi widelczyk i tak sobie skubią ciastko z jednego talerza. Oczywiście potem następuje słynny dialog, w którym Poirot odmawia Ratchettowi pomocy, bo nie podoba mu się jego twarz.
Wyobraźcie sobie, że ten sam Poirot ubrany dość lekko spaceruje po pociągu (dosłownie - po dachu pociągu!). Ten Poirot, który siedział w fotelu i zawierzał swoim szarym komórkom, nie miał też nigdy aspiracji, aby być jakimś Jamesem Bondem. Dookoła wielkie śniegi, naszemu bohaterowi nie jest zimno, bo dlaczegóż by miało? Poirot-James Bond udaje się w spektakularny pościg za jednym z podejrzanych (i wówczas wysmakowany kryminał zmienia się w tanie kino sensacyjne).
Wyobraźcie sobie, że Poirotowi dorobiono też utraconą miłość - i nie jest to hrabina Vera Rossakoff, jak można by się spodziewać, a tajemnicza piękna Katherine, którą widzimy na fotografii. To byłbym w stanie zaakceptować - ale już nie Poirota gadającego do ramki i zdjęcia w tonie lamentacyjnym - coś w rodzaju "Och, Katherine, moja kochana! Po raz pierwszy nie wiem, co robić. W tej sprawie wszystko się gmatwa" itp. itd.
Zostawmy na chwilę Poirota, aby omówić głupstwa scenariuszowe - bo właśnie tutaj zawalono na całej linii. Całość jest poprowadzona tak chaotycznie i pospiesznie, że gdybym nie czytał książki, trudno byłoby mi się połapać. Niektóre zeznania są przeprowadzane pospiesznie w korytarzach. Ślady znikają, aby nagle się pojawić (jak chustka ze słynnym "H", o której jakby zapomniano - Poirot wyciąga ją dopiero podczas swego końcowego przemówienia. Kwestia nieznajomości języków ofiary w ogóle nie została poruszona, pominięto ten ślad). Poirot decyduje się na przeszukanie bagaży pasażerów, a w następnej sekundzie (nieomal w jednym zdaniu) stwierdza, że nic nie znalazł. Innymi słowy - rozbudowano film nie tam, gdzie trzeba, zamiast lepiej poukładać to, co jest w centrum tej historii.
Absurdalnym motywem jest także dźgnięcie pani Hubbard w plecy. Niby rana niegroźna, ostrze ominęło płuco, ale ranna kobieta zachowuje się tak, jakby ukłuto ją pinezką. To nawet na ekranie nie przekonuje. No i jeszcze jedno - Poirot przeprowadza kolejne przesłuchanie Mary Debenham nad malowniczą przepaścią - żadnego strachu i zdziwienia.
Ach, i oczywiście strzelanina - wracamy do filmu sensacyjnego. Jeden z ogarniętych histerią bohaterów strzela do Poirota w akcie desperacji (na szczęście chce go tylko nastraszyć). Motyw to zupełnie niepotrzebny, by nie rzec - głupi.
Końcowa bzdura w scenariuszu - Poirot dostaje pilne wezwanie. Ktoś ma go zabrać do Egiptu, gdzie popełniono brutalną zbrodnię. W porządku, to zapowiada ekranizację "Śmierci na Nilu", nad którą trwają prace. Natomiast byłoby ekstra, gdyby nie dodano: "Popełniono morderstwo na samym środku Nilu". Jak pamiętamy z książki, kiedy doszło do tej zbrodni, Hercules Poirot był na pokładzie feralnego statku.
Wiele aktorów zagrało świetnie - Michelle Pfeiffer czy Judi Dench absolutnie po mistrzowsku. Johnny Depp - jakkolwiek nie przypominał książkowego Ratchetta - poradził sobie z rolą. Penelope Cruz - filmowa Pilar Estravados, która zawędrowała do "Morderstwa w Orient Expressie" z "Morderstwa w Boże Narodzenie", hurra - stworzyła przekonującą kreację. Natomiast hrabia i hrabina Andrenyi to jest jedno wielkie nieporozumienie. On wszczyna spektakularne bójki - jak to hrabiowie u Christie, czyż nie? - i nie wiadomo, gdzie podziać oczy z zażenowania. Ona z kolei nie ma w sobie klasy, zachowuje się jak trzpiotka. Odniosłem wrażenie, że mam do czynienia z podrobionymi bohaterami, jakich stworzyłaby Sophie Hannah w swoim cyklu o pseudo-Poirocie.
Było trochę dobrych momentów, nawet chwytających za serce - ale cóż z tego, gdy po wzruszeniach zaraz została tylko irytacja, bo scenarzysta czy reżyser zaliczyli kolejną z wielu wpadek? Doprawdy, przestałem się dziwić negatywnym recenzjom. Nie mam nic przeciwko uwspółcześnieniom czy zmianom, ale jeśli nie są absurdalne i przynajmniej starają się współgrać z duchem oryginału. Z takiego materiału mógł powstać dużo lepszy film. Nie umywa się do wersji z 1974 roku. Uważam, że tę historię zrealizowano także lepiej w serialu z Suchetem.
I aż się boję, co twórcy zrobią ze "Śmiercią na Nilu"...
Morderstwo w Orient Expresie (
Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.