Dodany: 15.12.2006
|
Autor: dot59
Łatwo jest pisać o książkach, które się lubi. Znacznie trudniej o tych, w stosunku do których ciężko wykrzesać z siebie jakieś pozytywne emocje. A najgorzej, gdy w tej grupie znajdzie się pozycja, którą wcześniej opiniotwórcze gremia uznały za wybitną lub którą zachwyca się większość znanych nam ludzi. Jeśli człowiek nie chce wyjść na takiego, co potrafi tylko mówić „nie, bo nie”, pozostaje mu jedynie postarać się uzasadnić – dlaczego?
Dlaczego mianowicie nie lubię „Chłopów”? Na pewno nie za tzw. „całokształt”. Przeciwnie, uważam, że jeśli chodzi o wierność i wyrazistość ukazanego przez Reymonta obrazu wiejskiej społeczności, o charakterystyki poszczególnych postaci, o ładunek emocjonalny – wszystko to predestynuje tę powieść do zajęcia miejsca między rzeczywiście ważnymi dziełami literatury polskiej i światowej.
Wieś Reymonta to środowisko przyciągające swoją barwnością i dźwięcznością – i odpychające, gdy pod tą atrakcyjną powłoką dojrzymy kłębowisko prymitywnych instynktów, mało różniących się od tych, które gwoli zachowania gatunku skłaniają naszych „braci mniejszych” do zachowań zwanych przez człowieka „zezwierzęceniem”. Tu, podobnie jak w puszczy czy na sawannie, nie ma wyboru: „mieć” czy „być”; tu „być” równoznaczne jest z „mieć”, bo jeśli nie masz albo masz zbyt mało, twoja i twoich potomnych szansa na przetrwanie jest proporcjonalnie mniejsza. „Mieć” to świętość ważniejsza od więzów krwi, więc każdy istotny lub domniemany zamach na krewniackie mienie to pretekst nieraz do starcia równie krwawego, jak te obserwowane przez przyrodników u przedstawicieli drapieżnych gatunków, walczących o swoje rewiry: ojciec z synem, córka z matką, brat przeciw bratu, zębami i pazurami (albo dostępną ich namiastką). Lecz dwa dorosłe niedźwiedzie, lwy czy tygrysy widzą w przeciwniku tylko groźnego rywala, nie mają świadomości, że porywają się na „krew z krwi, kość z kości”, a mieszkańcy Lipiec – i owszem... Ten sam instynkt, który każe ptasim rodzicom „zapominać” o nakarmieniu najsłabszego pisklęcia w zbyt licznym wylęgu, a kotce przeganiać podrośnięte kociaki, konkurujące z nią o zawartość miski, każe i Weronce „zapomnieć” o podaniu strawy staremu, schorowanemu ojcu, a krewniakom Agaty wypędzić ją na żebry, gdy ta nie jest dłużej przydatna w gospodarstwie i nie ma już zapasów gotówki, którą mogłaby ich wspomóc. Na dobrą sprawę trudno znaleźć wśród lipczan kogoś, kto swoich rodziców, rodzeństwo, dzieci kocha tak, jak my to dziś rozumiemy, a choćby i szanuje. Może Józia, może kowalowa Magda, która jako jedyna z rodzeństwa płacze po śmierci Grzeli; Antek doświadcza czegoś podobnego do synowskiej miłości, dopiero gdy ojciec pada pod ciosem kolby borowego, a i Boryna, oprzytomniawszy na chwilę, po raz pierwszy spogląda na syna nie jak na znienawidzonego rywala - i to tyle. Prócz nich jeszcze Kuba gorąco czci pamięć swoich zmarłych rodziców, ale kto wie, czy nie tylko dlatego, że ci nigdy nie konkurowali z nim o spłachetek ziemi, o zawartość kufra...
No, ale przecież jest miłość między kobietą a mężczyzną, może więc choć ona wznosi bohaterów powieści na jakieś duchowe wyżyny? Ba, gdybyż... ale kogo? Chyba tylko Szymka Dominikowej, dla którego uboga, ale sympatyczna Nastusia okazuje się ważniejsza niż wszystko na świecie – choć zbyt mało o nich dwojgu wiemy, by odgadnąć, czy u podłoża ich związku nie leży ta sama siła, która skłania Antka, wójta, Tereskę do złamania ślubnej przysięgi, a Jagnę do rzucania się w ramiona każdemu mężczyźnie, który spojrzy na nią cieplejszym wzrokiem: zwykłe ślepe pożądanie. Feromony, mówiąc jeszcze prozaiczniej. Jeśli kochankowie w ogóle ze sobą rozmawiają, to głównie po to, by umówić się na następną schadzkę. Jakiż to wymowny dowód, że człowiek jest częścią natury! I właśnie ten realizm biologiczny w wykonaniu Reymonta, wręcz wyprzedzający epokę, jest tym, co sprawia, że koło „Chłopów” nie można przejść obojętnie.
Sama umiejętność budowania dramaturgii powieści również nie pozostawia nic do życzenia; w rytmie pór roku przeplatają się sceny statyczne i dynamiczne, wzruszające (śmierć Agaty), dramatyczne (bójka Boryny z Antkiem), zabawne (sąd nad Bartkiem Kozłem) i gorszące (przepychanki spadkobierców o schedę po Borynie). Sceny, dodajmy, zbudowane z niezwykłą precyzją, bez pomijania tak drobnych, zdawałoby się, szczegółów, jak skład maści aplikowanej Józi na ospowe krosty, asortyment jarmarcznych kramów, wygląd zapustnego „niedźwiedzia”.
Cóż więc jest takiego, co nie pozwala mi się „Chłopami” do końca zachwycić? Otóż potwornie irytuje mnie sposób narracji. Skoro autor zdecydował się powierzyć ją narratorowi zewnętrznemu, mógł konsekwentnie prowadzić ją językiem literackich, pozostawiając gwarę jedynie w dialogach czy też w projekcjach myśli poszczególnych postaci. Tymczasem Reymont notorycznie miesza wykwintną i kwiecistą polszczyznę, noszącą wyraźne naleciałości młodopolskie, z wyrażeniami gwarowymi („Jasny, ogromny księżyc płynął w przestrzeniach ciemnych, a gdzieniegdzie, z rzadka kieby srebrne gwoździe, gwiazdy błyskały”[1]; „A niebo poczęło się zaciągać coraz mroczniej; chmury wypełzały ze wszystkich jam, podnosiły potworne łby, przeciągały zgniecione kadłuby, rozwichrzały sine grzywy, zielonawymi kłami błyskały i szły całym stadem (…), zaś od wschodu wywlekały się chmury płaskie, zrudziałe, przekrwione, przeropiałe, zgoła paskudne kieby te ścierwa przegniłe”[2]; „O boskich przeznaczeń mocy, która się jawisz, kiej się nikto nie spodzieje, czy w dzień biały, czy też li w noc ciemną, a jednako kruszynę ludzką mieciesz w gorzkiej śmierci strony!”[3]), zaś nad samą gwarą wydaje się chwilami nie panować. Weźmy na przykład taki szczegół, jak zaimek „ja” w IV os. l. poj.; pojawia się on tutaj aż w czterech różnych formach („mnie”, „mię”, „mę” i „me”). Gdyby każda postać używała konsekwentnie jednej z nich, różnice łatwo byłoby wytłumaczyć (mało to razy zdarza się, że „za miedzą” albo „za rzeką” to samo słowo wymawiane lub odmieniane jest całkiem inaczej?) – tymczasem każda z nich zdaje się na żywioł i mówi raz tak, raz siak, a rekordzistą w tym względzie jest Witek, posługujący się na przemian wszystkimi czterema formami. Podobnych oboczności jest więcej, i znowu zdarza się, że ta sama osoba w tym samym akapicie czy nawet w tym samym zdaniu używa po kolei dwóch różnych form tego samego wyrazu („kużden” i „każden”[4], "świnia” i „swynia”[5], "peda” i „pedo”[6]). Antek dla narratora cały czas jest Antkiem, a dla Jagny Jantosiem, za to Agata w pierwszych tomach i w narracji, i w dialogach pozostaje Agatą, ale w ostatnich rozdziałach w obu sytuacjach zmienia się w Jagatę.
Nie bez satysfakcji wspomnę, że udało mi się pisarza przyłapać i na drobnych niekonsekwencjach fabuły. Uczący się „na dochtora” syn młynarza na początku powieści miał na imię Stacho[7], na końcu zaś – Felek[8]. Z dwóch synów Antka i Hanki „starszemu Pietrusiowi”[9] „już było na czwarty rok”[10], gdy Boryna wygonił ich z chałupy; ale kiedy ponad pół roku później Antek wrócił z więzienia, Pietruś dopiero „cosik gwarzył po swojemu”[11] i Hanka musiała go podsadzać na ojcowskie kolana, co bardziej pasowałoby do młodszego, niedawno odstawionego od piersi. Ale ten, któremu zresztą autor zapomniał nadać imienia, w niewyjaśniony sposób zniknął, i tak oto w scenie powitania Antka obecny był tylko Pietruś i kilkumiesięczny Rocho.
Chylę zatem czoła przed Reymontem, ale nie na tyle nisko, by nie dostrzegać mankamentów powieści. A prócz mankamentów samej powieści, widzę i jeden - ale za to poważny - mankament edytorski.
Jako osobie mającej sposobność osłuchania się po kolei z trzema różnymi dialektami i przy tym nie stroniącej swego czasu od literatury pisanej staropolszczyzną, z której wywodzi się sporo wyrażeń gwarowych, nie sprawiło mi problemu zrozumienie tych używanych przez Reymonta. Ale biorąc pod uwagę przeciętne zasoby leksykalne uczniów, czytających tę powieść w ramach lektur obowiązkowych, wydaje się wątpliwe, czy wszyscy poradzą sobie z rozszyfrowaniem takich słów jak „ocipka”, „zgudka”, „granula”, „świędlerz”, „łysty” czy „niedrujko”, albo zwrotów w rodzaju „sielny karwas”, „bakę świeci”, „niech źróbkę założy za licowego”. Wydanie „Chłopów”, które miałam do dyspozycji 30 lat temu, zaopatrzone było w stosowne przypisy; niezrozumiałe wydaje się zrezygnowanie z nich w edycji współczesnej, tym bardziej że dokonanej przez wydawnictwo mające ambicje edukacyjne.
___
[1] Władysław Reymont: „Chłopi”, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2001, s. 47.
[2] Tamże, s. 146.
[3] Tamże, s. 323.
[4] Tamże, s. 50.
[5] Tamże, s. 21 i 28.
[6] Tamże, s. 16.
[7] Tamże, s. 53.
[8] Tamże, s. 606.
[9] Tamże, s. 159.
[10] Tamże, s. 149.
[11] Tamże, s. 544.