Dodany: 06.02.2009
|
Autor: Gromit
Raspail przyzwyczaił swoich polskich (bowiem jak dotąd doczekaliśmy się przekładów „Obozu świętych”, „Pierścienia rybaka” i „Sire” oraz "Któż pamięta ludzi z Ziemi Ognistej”) czytelników do powieści opartych na niezwykłych pomysłach, z przewrotną a zaskakującą fabułą i z pointą, która zmusza do bardzo głębokiego przemyślenia spraw, które dotąd wydawały nam się jasne i oczywiste. Wszystkie są dobrze opowiedzianymi historiami z bohaterami i akcją. „Król zza morza” jest inny. To już właściwie nie jest proza (chyba że w takim sensie, jak rozumiał to poczciwy pan Jourdain), to poezja. Monarchistyczna poezja. Raspail napisał hymn do króla Francji. Króla, którego, jak sam przyznaje, być może nie ma. Adresatem jest Filip Karol Franciszek Ludwik Henryk Jan Hugo Faramund de Bourbon, spadkobierca czterdziestu królów Francji. Owym wymarzonym Filipem Faramundem Raspaila są, mogą być, ci książęta domu Bourbonów, którym prawa dynastyczne i charakter pozwoliłyby odważyć się nim stać.
Jean Raspail - monarchista i poeta jest zarazem do bólu realistą, pisząc swój hymn do króla Francji. Nie oszczędza mu bolesnej diagnozy, mówiąc o nędzy Republiki Francuskiej, która choć zbyt żałosna, by bronić siebie samej, zdążyła wykarczować z umysłów Francuzów piękno, wzniosłość i świętość. Dziwna rzecz – o świętości, jaka jest w monarchii przypomina człowiek, którego sprawy osobiste były przez lata paszą dawaną przez tabloidy zgłodniałym tłumom, człowiek, którego odzierano już nawet nie z godności monarszej, ale ze zwykłego szacunku, należnego najprostszemu człowiekowi – Karol książę Walii. Ten książę Karol zapytany przez dziennikarkę Anne Sinclair o sens monarchii odpowiada z prostotą „Droga Pani, czy muszę przypominać, że monarchia ma w sobie cząstkę świętości?”. Właściwie pierwsza, ta poetycka część „Króla zza morza” jest poświęcona tezie, którą sam Raspail zamyka w krótkich zdaniach: „Nie ma Boga, nie ma króla” i „Król świecki – ktoś taki nie istnieje”. W tych zdaniach zamyka się chyba to, co najważniejsze w poglądach Raspaila, a zarazem jest diagnozą dzisiejszego kryzysu cywilizacji europejskiej: republiki odrzucając króla, odrzuciły też Boga, redukując Go do „prywatnej sprawy” swych obywateli. A przecież „gdy Boga nie ma, to wszystko wolno” (Fiodor Dostojewski). Ostatni monarchowie, którzy zaczęli wstydzić się Boga, stali się niewiele wartymi figurami, dekoracjami, których się nie wyrzuca bardziej z przyzwyczajenia niż z szacunku.
Jean Raspail - monarchista o duszy i temperamencie szuana, jeden z Kamelotów króla, nie zatrzymuje się na hołdzie złożonym Królowi, proponuje walkę. Pozornie druga część książki jest smutna – propozycje Raspaila nie są ani olśniewające, ani optymistyczne (bo też jakie mogłyby być, gdy wszystko się rozpada). Filip Faramund może zacząć swój powrót na tron od zniknięcia, by jego brak był bardziej wymowny niż dotychczasowa skromna obecność. Może też podjąć walkę, być może zginąć, by za cenę swego życia lub wolności dać temu, co przyjdzie po nim rzecz bezcenną – legendę. Pomysł jest, jak sądzę, tylko pozornie szalony: klasie politycznej krzątającej się wokół słupków poparcia, doraźnych koalicji, miotającej się nad najdzikszymi pomysłami szaleńców od rozmaitych „praw” ropuch, paproci, zboczeńców, niszczących cywilizację, dzięki której mogą istnieć i rozwijać swoje dziwaczne pomysły, tej całej klasie politycznej schlebiającej tłumom i własnym niewybrednym gustom i żołądkom można i trzeba przeciwstawić ideę opartą na władcy z Bożej Łaski, kochającego lud nie dla kartki wyborczej, a z powołania i obowiązku nałożonego przez Boga.
Możemy pewnie Francuzom zazdrościć wielu rzeczy, nie tylko klimatu, zabytków, wina. Z pewnością monarchiści mogą zazdrościć im legitymizmu, którego historia nam odmówiła, mamy co prawda zapis z Konstytucji 3 Maja o dziedzicznym tronie dla Wettynów, ale przecież Konstytucji sami się w Grodnie wyrzekliśmy, chociaż z drugiej strony to Sas zasiadał na tronie Księstwa Warszawskiego, które być może stałoby się zalążkiem odbudowanej Rzeczypospolitej. Możemy Francuzom zazdrościć Raspaila. Z drugiej strony nie tylko monarchiści mogą Raspaila zazdrościć Francji. Takie książki jak „Król zza morza” łatwo opatrzyć etykietkami „monarchistyczna lektura”, „tylko dla monarchistów” itp. Myślę, że wręcz przeciwnie. W tej niezwykłej i pięknej książce, zgoda, że nienadającej się do czytania na kolanach w tramwaju - bardziej pasuje do niej wygodny fotel, dyskretne światło lampy na stoliku, kieliszek chartreuse czy koniaku (w końcu to chodzi o Francję!) - jest wiele prawdy o świecie i czasach, w którym przyszło nam żyć. Jest wiele pięknych i wzruszających wspomnień (nawet polscy ułani, co prawda niefortunnie przeniesieni z 1939 do 1940 roku, ale w pamięci Francuzów wojna pewnie zaczęła się w 1940 roku, jak dla Rosjan w 1941). Jest w tej książce nadzieja, którą uosabia i Filip Faramund, i jego młodzi towarzysze (nie zbywałbym ich okrutnym i pogardliwym słowem „harcerzyki”, tak bowiem broni się przyziemność) oraz to, co dobrego kryje się w zwykłych zjadaczach chleba, jak w owym generale żandarmerii na przylądku Guilben, który jednak się waha, ma wątpliwości. „Król zza morza” to przede wszystkim lektura obowiązkowa dla wszystkich ludzi wrażliwych i myślących.