Gdyby spotkało mnie jakieś cudaczne zawirowanie czasu i miałbym okazję przeczytać
Dygot (
Małecki Jakub [pisarz])
w roku 2009, może nawet 2011, to pewnie byłbym zachwycony, i raczej nie ustrzegłbym się przed pokusą podzielenia się entuzjazmem tutaj, ale niestety mamy rok 2016, powieść jest z 2015 i choć istnieje ryzyko, że zanim skończę ten akapit zostanę zasłużonym numerologiem, to muszę ogłosić: w tej chwili "Dygot" już nie robi wielkiego wrażenia.
Już, bo - wydaje mi się - rynek jest nasycony. "Dygot" to bardzo zgrabnie pomyślana i tylko trochę gorzej napisana saga rodzinna, solidna w przedstawianiu historii małej i Dużej, przy tym nie nadmiernie mentorska, momentami lekko eksperymentująca, tak w warstwie fabularnej - realizm magiczny to może nie jest, ale pewne elementy niesamowitości się pojawiają - jak i językowej. Nie jest to wielka literatura, ale bardzo sprawnie poprowadzona opowieść, może nawet zbyt sprawnie, bo trochę przypomina nurt, zwłaszcza anglojęzycznych, dobrych i nudnawych powieści, w których wszystko jest aż zbyt bardzo na swoim miejscu.
Podstawowym problemem, w moim przynajmniej odczuciu, jest jednak, powtórzę... tylko jakiego słowa użyć?, bo wtórność to jednak zbyt ciężkie oskarżenie... może tak: naprawdę nie ma świeżości. Jak z dekadę temu brakowało prozatorskich książek opisujących polski XX wiek od nowa, z perspektywy jednej rodziny czy społeczności, w miarę realistycznie ukazujących przemiany społeczne i kulturowe (a nie tylko Wielkie i/lub Straszne Wydarzenia) takie jak migracja ze wsi do miast, nie uciekających przy tym od zabaw językiem, tak teraz zrobiło się tego... zbyt dużo? Ech, ledwie chwaliłem ten nowy nurt w prozie, a już narzekam.
W "Dygocie" jest w sumie zaskakująco dużo zapadających w pamięć scenek i wydarzeń, można polubić bohaterów, ale efekt końcowy na mnie nie bardzo działa.
Przepraszam.
Coraz mniej wiem co myśleć o Joyce Carol Oates. I nie wiem czy powinienem w ogóle coś myśleć, bo ze strasznie obszernej twórczości znam ledwie trzy książki, dwa zbiory opowiadań (nie mam pewności, czy oryginalne, w każdym razie jeden wydany u nas z 25 lat temu, drugi z tych nowszych; lepiej pamiętam atmosferę starszego, ten drugi po mnie spłynął) i teraz nową powieść.
O ile
Przeklęci (
Oates Joyce Carol (pseud. Smith Rosamond))
są powieścią. Książka liczy 530 stron dość niewielkiego druku i jest pastiszem? apokryfem? pracy naukowej czy może kroniki historycznej. Narrator oprowadza nas po wydarzeniach z lat 1905-1906, kiedy to pewne spokojne miasteczko nawiedza, zdaje się, sam szatan albo przynajmniej potwór z bagien.
Napisałem spokojne miasteczko? Och! Zapomniałem podać jego nazwę, jak mogłem? Princeton, słynne ze swego uniwersytetu i, jak możemy się dowiedzieć właśnie z "Przeklętych", miejscowość o sporym potencjale mitologicznym dla młodej amerykańskiej demok..., no właśnie, czy ...racji? Bo też Oates rysuje dość ponury obraz ówczesnej Ameryki, jako miejsca zaściankowego i zarazem obłąkańczo pewnego swej dziejowej misji. Tak naprawdę bohaterem trudnej formalnie do zakwalifikowania książki Oates jest hipokryzja, rozziew między tym co mówione, deklarowane, czy nawet uczone, a realnym, między wyobrażonym, a rzeczywistością. Bo choć można by odczytywać "Przeklętych" wręcz dialektycznie, jako zapis rywalizacji dwóch klas, uprzywilejowanej z upośledzoną społecznie (u Oates to Murzyni, kobiety czy najnowsi imigranci z transatlantyków), ale jednak byłoby to zbyt wielkie uproszczenie. Nie po to wśród bohaterów mamy dwóch prezydentów USA i trzech znaczących pisarzy, by rezygnować z intelektualnych aspiracji (i inspiracji). Ba, pojawia się też sporo humoru, choć trzeba przyznać - dość wisielczego.
Jest to jednak utwór tyleż satysfakcjonujący, co męczący. Dziwaczny w pierwszym - i jeszcze długo potem - kontakcie. Niech świadczy o tym to, że moja skala ocen zaczynała się od słabej czwórki, teraz jest piątka i nie wiem, czy na tym się zatrzyma.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.