Dodany: 14.07.2016 12:48|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Redakcja BiblioNETki poleca!

Książka: Święto Trąbek
Masada Marta (pseud.)

3 osoby polecają ten tekst.

Za dużo rżnięcia = zarżnięcie


Kilkadziesiąt lat temu rozszyfrowanie tytułu debiutanckiej powieści Marty Masady (łatwo odgadnąć, że to nazwisko jest pseudonimem literackim; gdyby było prawdziwe, zapewne nie budziłoby tak symbolicznych skojarzeń z tematyką utworu, a ponadto, zważywszy kilkanaście lat pracy autorki w mediach, musiałoby obficie występować w sieci w związku z materiałami innymi niż wspomniane dzieło) mogłoby sprawić czytelnikom spore trudności, chyba że akurat byliby miłośnikami XIX-wiecznego malarstwa polskiego i znali piękny skądinąd obraz Aleksandra Gierymskiego „Święto Trąbek”, przedstawiający grupę odświętnie ubranych Żydów odprawiających modły nieopodal przystani na Wiśle. Dziś, dzięki rozpowszechnieniu wiedzy o kulturze żydowskiej, nazwę tę zna prawie każdy, nawet jeśli nie orientuje się dokładnie w religijnym znaczeniu święta. Tutaj pewnie rozpaczliwie westchną wszyscy, którzy uważają, że motywów żydowskich mamy w naszej literaturze dosyć, o ile nie za wiele. Ale prawda jest taka, że literatury polskiej bez Żydów być nie może; skoro ludzie wyznania mojżeszowego i ich potomkowie – często zlaicyzowani i spolonizowani do tego stopnia, że tylko w rysach twarzy, a i to nie zawsze, można się dopatrywać ich dziedzictwa – żyją między nami od setek lat, musi to zostawiać ślad w kulturze. Tym bardziej wtedy, gdy żyją również świadkowie najnowszej i najboleśniejszej historii, traumy rozłożonej na całe pokolenia. Zdecydowana większość powstających dziś czy to w Polsce, czy we Francji, Rosji bądź Austrii tekstów literackich z motywem żydowskim obraca się wokół jednego wątku: dziejów ofiar Holokaustu i tych, którzy dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności lub czyjejś pomocy ocaleli, by po wojnie znów doświadczyć wrogości ze strony rdzennych mieszkańców danego kraju (nie wszystkich, to prawda, ale tych „nie wszystkich” też było aż nadto). A fabuła „Święta Trąbek” z tego nurtu się wyłamuje, co już samo w sobie czyni ją interesującą.

Na kwestię relacji polsko-żydowskich spoglądamy tu bowiem oczyma osoby, w której żyłach nie płynie ani kropla żydowskiej krwi (o ile jej wiadomo, a wiadomo niewiele; od drugiego roku życia nie miała żadnych krewnych prócz dziadka, on zaś „zachowywał się tak, jakby na świecie było tylko dwoje Pogorzelskich, którzy pewnego dnia przypadkiem spadli na tę planetę w hermetycznej kapsule. Bez kuzynów, wspomnień, zdjęć. Bez przodków i pomników na ich cześć”[1]). Stanisław, były więzień Auschwitz, wciąż noszący na dnie serca obraz pięknej żydowskiej dziewczyny, która, jak tylu innych jej współplemieńców, przepadła bez śladu (a jeśli nawet nie tak całkiem bez śladu – co może nam wpaść do głowy dużo, dużo później – i tak nie ma na to dowodów), rozbudził we wnuczce zainteresowanie ludem, którego „nie ma. Przynajmniej u nas. Ekscytowali tak, jak ciekawić potrafią jednorożce i krasnoludki, które podobno nie istnieją, więc w zapamiętaniu chłonie się opowieści o nich, a potem liczy na magiczne spotkanie, bo cuda się przecież zdarzają (…). W duchu obiecywałam sobie, że jeśli tylko uda mi się jakiegoś spotkać, to od razu się z nim bardzo zaprzyjaźnię”[2]. Ten dziecięcy punkt widzenia zostaje w niej na długo; gdy marzenie o spotkaniu się spełnia, jest już dorosła, więc zamiast przyjaźni woli inną formę zbliżenia się do potomka „zaginionego” narodu (który zresztą wcale się z tym narodem nie identyfikuje). Kolejni dwaj mężczyźni jej życia również są Żydami; w odróżnieniu od Romana, któremu w związaniu się z Zulą na stałe przeszkadza zgoła co innego niż jej nieżydowskie pochodzenie, Rafael i Uri właśnie z tego powodu nie znajdują w sobie chęci ani odwagi, by z nią dłużej zostać. Chociaż… czy to jednak nie kamuflaż? Czy przyczyny, że oba te związki rozpadają się równie szybko, jak powstały, nie trzeba przypadkiem szukać w samej osobie, zamiast w jej drzewie genealogicznym?

Popatrzmy na Zulę z zewnątrz. Nie słuchajmy tego, co mówi, spójrzmy na to, co robi. Z każdym z tych trzech mężczyzn ląduje w łóżku po stosunkowo krótkiej znajomości: z Romanem „aż” po dwóch miesiącach, z Rafaelem po dwóch dniach, z Urim jeszcze szybciej. Nie w ten sposób się szuka człowieka, z którym chce się spędzić całe życie i „mieć z nim utracone żydowskie dzieci”[3]. Ale Zula inaczej nie umie, więc nawet jeśli sobie chwilami zdaje sprawę, że pożądanie nie jest synonimem miłości, to i tak wyłącznie nim się kieruje: „mogę śmiało powiedzieć, że w tamtych chwilach byłam wyłącznie samą c..ą”[4]. Tyle że mężczyzna, który chce założyć rodzinę, raczej nie „samej c..y” szuka, bo gdyby tak było, największe wzięcie matrymonialne miałyby panie z przybytków płatnej rozkoszy. Jeśli zatem Rafael wycofuje się rakiem tuż przed ślubem, twierdząc, że nie jest gotów na stały związek, niekoniecznie znaczy to, iż przemówiły do niego argumenty matki (niewierzącej i niepraktykującej) przeciw małżeństwu z gojką; jego po prostu nic do ślubu nie gna, bo w gruncie rzeczy nie zna kobiety, która, zamieniwszy z nim kilkanaście zdań w dwóch ratach, zaciągnęła go do łóżka… Co widzą on i pozostali dwaj mężczyźni? Że jest ładna, ponętna, wykształcona, oczytana, samodzielna finansowo… a do tego kompletnie nieodpowiedzialna, pozbawiona hamulców i chyba jeszcze bardziej poczucia własnej godności. Mieliby mieć dzieci z kimś, kto potrafi się w każdej chwili, excusez le mot, uchlać w trupa i zarzygać wszystko wokół albo pod nieobecność kandydata na narzeczonego uprawiać na jego łóżku „lesbijski seks analny zainspirowany holokaustowym porno”[5]? Kto pozwala sobą wycierać „mokrą od uryny podłogę (...) kolejowego wychodka”[6], byle tylko zaliczyć jeszcze jeden orgazm? Nie chcą? No, raczej trudno im się dziwić!...

Ta karykaturalność wszystkich pseudomiłości Zuli, jej zagubienie (do którego przyczynia się też chyba świadomość bycia imienniczką przedwojennej gwiazdy – choć Bogiem a prawdą, skoro nadano jej imię Zofia, może wybrać dowolne inne zdrobnienie, a nie bezrefleksyjnie spełniać kaprys nieżyjącej matki) i ciągnące się od dzieciństwa poczucie braku korzeni wraz z maksymalnie ironicznymi opisami środowiska, w jakim się obracają ona i jej artystyczni kochankowie (bo trzeba dodać, że Zula jest teatrolożką, Roman reżyserem, Rafael rzeźbiarzem, Uri grafikiem) to motyw równie dobry, jak jej obsesyjne poczucie winy czy też wstydu z tytułu przynależności do narodu, który swego czasu miał nieco większe szczęście niż ten drugi. Starczyłoby materiału nawet na dwie powieści. Ale i jedna byłaby dobra.

Byłaby, bo choć autorka umie pisać „z nerwem”, choć nie zdradza ani śladu nieporadności językowej, jaka często przytrafia się beletrystycznym debiutantom – wręcz przeciwnie, sporą część tekstu można by wykorzystać jako pozytywny przykład dla uczestników kursów pisarskich – to jednak przy pisaniu „Święta Trąbek” popełniła zasadniczy błąd, starając się w jednym powieściowym barszczu upchać nawet nie dwa (z którymi byłby całkiem strawny), lecz trzy grzyby. Tym trzecim jest – wynikające może z chęci udowodnienia własnej bezpruderyjności i obeznania w temacie, może z pragnienia poszerzenia grona czytelników o fanów literatury erotycznej, a może z obu tych powodów – nafaszerowanie powieści „momentami”, jakich nie powstydziliby się porno-twórcy najgorszego sortu oraz obscenicznym i skatologicznym językiem. Być może dla, powiedzmy, dwóch czy pięciu procent odbiorców ta strategia jest „odważna”, „innowacyjna” czy co tam jeszcze potrafią wymyślić recenzenci. U reszty wzbudzi ona co najmniej konsternację. By nie być gołosłowną, pozwolę sobie przytoczyć kilka reprezentatywnych cytatów, wykropkowując wyrazy, które nie chcą mi przejść przez klawisze (co prawda akcja toczy się w środowisku ludzi kultury, jak jednak widać, obcowanie z takową wulgarności nie wyklucza; sugeruję, by użytkownicy niepełnoletni oraz nadmiernie wrażliwi nie zaglądali do poniższych fragmentów):

Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu.

Żal mi tych dzisiejszych prozaików, którzy bez użycia anatomii z fizjologią oraz wyrazów powszechnie uznawanych za obelżywe nie potrafią pokazać, co się dzieje między dwojgiem ludzi połączonych... no, trudno powiedzieć, że miłością, ale niechby chociaż tylko pożądaniem. Żal mi autorki, że skupiając się na „ch...ach”, „p...ach” i „rżnięciu”, zarżnęła swoją powieść, która mogła być wspaniałą gorzką satyrą na „wyzwolenie” środowisk artystycznych i równie gorzkim obrazem relacji polsko-żydowskich.

W obliczu tego żalu blednie nawet fakt, że okładkę książki zaprojektowano najgorzej jak można – z ilustracją godną oprawy jakiegoś nekrofilskiego horroru, z przyprawiającym o ból zębów kontrastem fuksjowego różu i pomidorowej czerwieni, w dodatku na koszmarnym w dotyku „satynowym” tle, którego barwnik wyciera się pod dotykiem palców tak, jak farba drukarska na okładkach tanich tygodników. Chociaż z drugiej strony może to i dobrze – kogo ten wizualny szok odstraszy, ten już nie będzie musiał obcować z rżnięciem, posuwaniem, j...aniem, p.....leniem i rzadką kupą... A że straci także kilkaset stron całkiem dobrego tekstu – no, cóż, jak to się mówi: albo rybki, albo akwarium...


---
[1] Marta Masada, „Święto Trąbek”, wyd. WAB, 2016, s. 35.
[2] Tamże, s. 36-37.
[3] Tamże, s. 158.
[4] Tamże, s. 264.
[5] Tamże, s. 584.
[6] Tamże, s. 393-394.
[7] Tamże, s. 72.
[8] Tamże, s. 138.
[9] Tamże, s. 317-321.
[10] Tamże, s. 517.
[11] Tamże, s. 525.
[12] Tamże, s. 581-582.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1594
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 3
Użytkownik: Kuba Grom 01.01.2017 15:20 napisał(a):
Odpowiedź na: Kilkadziesiąt lat temu ro... | dot59Opiekun BiblioNETki
"Dziś, dzięki rozpowszechnieniu wiedzy o kulturze żydowskiej, nazwę tę zna prawie każdy, nawet jeśli nie orientuje się dokładnie w religijnym znaczeniu święta." - niestety, poza Hanuką, Szabasem i Pesach, kojarzę jeszcze tylko święto namiotów.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 01.01.2017 15:26 napisał(a):
Odpowiedź na: "Dziś, dzięki rozpowszech... | Kuba Grom
Ja stosunkowo dużo czytam literatury z motywami żydowskimi, więc może dlatego miałam wrażenie, że ta nazwa ciągle się gdzieś przewija (choć przyznaję bez bicia, że pamiętając i obraz Gierymskiego, nadal nie wiedziałam, jaka jest symbolika tego święta - dopiero gdy ta książka mi wpadła w ręce, pogmerałam w źródłach).
Użytkownik: Kuba Grom 01.01.2017 15:46 napisał(a):
Odpowiedź na: Ja stosunkowo dużo czytam... | dot59Opiekun BiblioNETki
W mediach święto zwykle pojawia się pod nazwą "żydowski nowy rok" lub oryginalną.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: