Dodany: 13.07.2016 20:32|Autor: jolekp

Redakcja BiblioNETki poleca!

Książka: Na południe od Broad
Conroy Pat

2 osoby polecają ten tekst.

Kiedy serce leży na południe od dobrej prozy


Wydawałoby się rzeczą tak oczywistą, że aż wstyd o tym wspominać, iż dobry pisarz powinien umieć... pisać. Znać wszystkie zasady tworzenia fabuły oraz konstruowania bohaterów, swobodnie się wśród nich poruszać, tworzyć bez wysiłku pomysłowe porównania i błyskotliwe metafory, rzeźbić plastyczne opisy, wymyślać naturalne, inteligentne dialogi, umieć doliczyć się wieku swoich bohaterów, takie tam drobiazgi. Ale przede wszystkim – powinien mieć głowę pełną historii. Czasami jednak bywa też, że pisarz znajduje w swojej głowie tak dobrą historię, iż to, że brak mu tych wszystkich technicznych umiejętności, staje się zupełnie nieważne. Z takim przypadkiem mamy do czynienia przy "Na południe od Broad" – to świetna opowieść fatalnie napisana.

"Na południe od Broad" było pierwszą powieścią Pata Conroya, jaką przeczytałam i przyznaję, czułam się mocno zaskoczona tym, że tak ceniony autor może dysponować tak nędznym warsztatem pisarskim. Pisarstwo Conroya ma kilka mankamentów różnego kalibru, składających się na jedną podstawową istotną wadę: dialogi są złe na tyle rozmaitych sposobów, że można by przeprowadzić plebiscyt i wybrać swój ulubiony. Poniżej postaram się przybliżyć najważniejsze zarzuty wobec dialogów w tej powieści.

Po pierwsze – są one najbardziej nieudolnym narzędziem ekspozycyjnym, jakie kiedykolwiek widziałam. Mniej więcej w połowie z nich bohaterowie opowiadają sobie nawzajem swoje życie w taki sposób, jakby podejrzewali, że ktoś ich podsłuchuje i chcieli, żeby był ze wszystkim na bieżąco i się nie gubił. Wyobrażacie sobie, że można by rozmawiać w takim stylu?:

"– Dwukrotnie byłaś nominowana do Oscara jako najlepsza aktorka – przypominam. – Dostałaś statuetkę za rolę drugoplanową. Zrobiłaś wielką karierę.
– Ale za główną rolę Oscara nie dostałam. Sama nominacja nic dla kariery nie znaczy. To tak, jakby się przespać na planie z gońcem czy pomagierem faceta od oświetlenia, zamiast związać z aktorem, który gra główną rolę.
– Z tymi od głównych ról radziłaś sobie wcale nieźle – kwituję.
Uśmiecha się.
– Za czterech z nich wyszłam. A spałam ze wszystkimi"[1].

To tylko jeden z wielu przykładów, nawet nie najbardziej kuriozalny.

Po drugie – wszystkie postacie mają ten sam styl mówienia. Co boli zwłaszcza dlatego, że Conroy zdecydował się na bohaterów wybrać bardzo zróżnicowaną grupę osób – arystokrację i mieszkańców prowincji, białych i czarnych, ludzi prostych i inteligencję. Lepszy pisarz podkreśliłby te różnice sposobem wyrażania się. Natomiast tutaj sierota z gór mówi tak samo jak dobrze wychowana dziewczynka z bogatej rodziny i tak samo jak syn nauczycielki, który codziennie przyswaja sobie pięć nowych słów – do tego wszyscy mają taki sam sarkastyczny typ poczucia humoru. A wygadani są jak, nie przymierzając, komentatorzy radiowi, bez problemu wygłaszają złożone okrągłe zdania i nie tracą rezonu nawet w momentach, kiedy targają nimi wielkie emocje.

Po trzecie – nienaturalność rozmów. Przyznaję, że często są całkiem dowcipne i błyskotliwe. Że ładnie wyglądają na papierze. Że dobrze się je czyta. Ale gdy człowiek sobie próbuje wyobrazić kogokolwiek, kto w ten sposób wyrażałby się na co dzień, system wywala błąd krytyczny. Nie. Nie ma mowy. Ludzie tak nie rozmawiają. Po prostu nie, koniec, kropka.

Oprócz tego Conroy przejawia dziwne upodobanie do stosowania przekombinowanych określeń, które wydają się tak piętrowo metaforyczne, że mam wątpliwości, czy on sam wie, o co mu chodziło. Wyglądają, jakby popisywał się przed czytelnikami: "O, patrzcie, jak to poetycko wymyśliłem!", ale niestety w większości przypadków wychodzi mu pseudofilozoficzny, niezrozumiały bełkot, często niebezpiecznie trącący tandetą. Potrafi czytelnika uraczyć m.in. takimi literackimi wywijasami:

"Moja dusza w kształcie półwyspu jest ogorzała od słońca i wezbrana rzeką"[2].
"(...) mógłbym powiesić ich akcenty na sznurze od bielizny, by wyschły, oddzielone tylko odmiennościami geograficznymi i połykaniem sylab"[3] – mój zdecydowany ulubieniec.
"(...) komórki mojego ciała rozpala ekstaza płomiennej prawdy jej ciała (...)"[4].
"(...) obnosiła się ze swoją zranioną duszą jak z prognozą pogody wystawioną przez kalekie, zezujące oko"[5].
"Wybrałem sobie kobietę z tak pokiereszowaną tkanką miękką, że wciągnęła mnie do swojego domu z popiołów i zasłon"[6].

Z przesadnie udziwnionych fragmentów można by pewnie stworzyć pozycję z własnym numerem ISBN.

A jednak "Na południe od Broad" jest powieścią, którą da się czytać. Ba, da się ją czytać z przyjemnością, uśmiechem, wypiekami na twarzy i łzami wzruszenia, czasami nawet jednocześnie. Conroy stworzył piękną, chwytającą za serce historię, która – choć w dużej mierze bardzo dramatyczna i dławiąco smutna – wyposażona jest w duży ładunek humoru, pogody ducha i nadziei. Ale największa jej zaleta to główny bohater, Leo King – jedna z najbardziej sympatycznych i uroczych postaci, z jakimi spotkałam się w literaturze. Przez większość czasu miałam ochotę go wyściskać, żeby mógł się wypłakać na moim ramieniu i ośmielę się zaryzykować twierdzenie, że każdy człowiek i jego pies chciałby mieć takiego przyjaciela, jakim jest Leo.

Bo "Na południe od Broad" to właśnie historia o pięknej przyjaźni, takiej, jaka zdarza się chyba tylko w książkach. Bohaterowie tworzą niezwykłą zbieraninę dziwnych indywiduów – dzieli ich praktycznie wszystko, a łączy w zasadzie tylko jedno: wszyscy są w jakimś stopniu pokaleczeni i pokrzywdzeni przez los. Potrafią się pokłócić, wygarnąć sobie prawdę prosto w twarz, gdy ktoś postępuje niegodnie, a nawet się pobić, całymi miesiącami się nie widywać, ale gdy nadchodzi czas próby, zawsze się jednoczą i stoją za sobą murem, niczym trzej muszkieterowie z nieodłącznym "jeden za wszystkich, wszyscy za jednego" na ustach. To też w dużej mierze historia o cierpieniu, rozpaczy i stracie, chwilami naprawdę bardzo przejmująca, a jednak po zakończeniu lektury nie czuje się pustki i beznadziei, powieść zapala zielone światło dla lepszej przyszłości, mimo iż nie wieńczy jej typowy cukierkowy happy end. "Na południe od Broad" zostawia czytelnika z poranionym sercem, ale daje mu też plaster, jodynę i ciepłą herbatę – to bardzo ważne w przypadku opowieści o wielkich dramatach, a nie zawsze oczywiste dla ich autorów. W książce znajdziemy także ogromny ładunek patriotyzmu lokalnego – postawy nieco już zapomnianej i często pogardzanej w dzisiejszym kosmopolitycznym świecie otwartych granic.

W podsumowaniu pozostaje mi już tylko polecić omówioną pozycję Waszej uwadze – o ile bardziej cenicie sobie treść niż formę, jestem niemal pewna, że dostarczy Wam ona wielu niezapomnianych wrażeń. I zapomnijcie o wszystkich żalach rasowego malkontenta, które wylałam w niniejszym tekście. To michałki, to wcale nie jest istotne i zrobiłam to głównie z poczucia frustracji – gdyby ta opowieść została lepiej napisana, byłaby niemalże idealna. Ale może nie musiała taka być. Może nigdy nie chciałam książki idealnej. Może wystarczy, że jest ludzka.


---
[1] Pat Conroy, "Na południe od Broad", przeł. Robert Ginalski, wyd. Albatros, 2010, s. 182.
[2] Tamże, s. 7.
[3] Tamże, s. 302.
[4] Tamże, s. 344.
[5] Tamże, s. 408.
[6] Tamże, s. 523.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1445
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: