Sesja minęła, choć właściwie jakby jej nie było, ferie również - i minęły, i jakby ich nie było... Bo większość egzaminów mam, niestety, teraz - więc zamiast odpoczywać, siedziałam nad zeszytami i książkami. Wyjeżdżając 1,5 tygodnia temu z domu żartowałam, że wrócę na Wielkanoc, a tu niespodzianka - wykrakałam! Naprawdę nie dam rady wrócić wcześniej...
Zanim jeszcze zaczęłam na dobre kuć do egzaminów, udało mi się skończyć
Miłość nad rozlewiskiem (
Kalicińska Małgorzata)
. Przyznaję szczerze, że zrobiłam to gł. po to, żeby móc oddać tą książkę mamie i nie tłuc się z nią z powrotem do Poznania, bo wydanie kieszonkowe to to zdecydowanie nie jest. Ale z biegiem czasu zaciekawiłam się i doczytałam do końca z przyjemnością. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie jest to literatura najwyższych lotów, ale na odprężenie po stresujących tygodniach nadaje się idealnie.
Co więc mamy w "Miłości..."? Odmianę w postaci dwóch kronikarek: doskonale znanej czytelnikom Gosi i nieco mniej znanej Pauli. Przy poprzednich dwóch częściach zarzucałam autorce, że Gosia i Basia niczym się od siebie nie różnią. Te same zachowania, ten sam sposób wypowiedzi. Tu jest trochę lepiej. O ile styl wypowiadania się jest ten sam (bo Gosia jest przecież taka młodzieżowa, a Paula tak dojrzała...), to różnice w poglądach i ocenach tych samych wydarzeń jednak widać. Wprawdzie tak naprawdę jedynie w kwestii ciąży i ewentualnej aborcji (a i to tylko na początku) oraz podejściu do irytującego (mnie :]) Janusza, ale to zawsze coś. W pewnością wyszło to powieści na dobre i stała się dużo mniej monotonna.
To nie recenzja, więc nie będę się rozwodzić nad tym co w książce było dobre, a co nie. Ja osobiście w całej tej serii nie znoszę jednej rzeczy: światopoglądu autorki (a co za tym idzie, jej bohaterek). Wywody na temat tego, że najważniejsza w życiu jest miłość i można - trzeba! - dla niej zrobić wszystko, doprowadzały mnie do szału. To są poglądy szalonych romantyków z rodzaju Wertera i Gustawa (obu tych panów zresztą serdecznie nie cierpię), a nie dorosłej, czterdziestoletniej kobiety. Ja rozumiem, że to może być piękne, kiedy Orfeusz rzuca wszystko żeby odzyskać Eurydykę. Ale kiedy czytam, że kobieta zostawia męża i dziecko, bo "im od początku się nie układało", "musi posłuchać głosu serca" i inne tego typu tzw. suchary, odbieram to zupełnie inaczej. Żeby one jeszcze naprawdę robiły to z powodu jakiejś wielkiej, "prawdziwej miłości". Ale nie, całe słuchanie głosu serca sprowadza się do sypiania z każdym, kto choć przez chwilę wyda się interesujący albo przynajmniej jest sympatyczny i zainteresowany Basią/Gosią/Paulą...
Ach, i irytowały mnie wywody o eklektyzmie. Plus wytłumaczenie w przypisie, co to takiego. Autor powinien chyba mieć trochę więcej wiary w inteligencję czytelników...
Mimo tego książka dobra. Daję 4. Momentami chciałabym tak żyć...
Po Rozlewisku trzeba było wrócić do sesyjnej rzeczywistości, która zaczynała śnić mi się po nocach pod postacią egzaminu z historii. Tak więc i moja kolejna lektura była trochę inna...
Starożytna Japonia: Miejsca, ludzie, historia (
Kanert Maciej)
opowiada o Japonii sprzed czasów gejsz i samurajów, od roku 645. Jest dobra, przydatna i, co najdziwniejsze, ciekawa. Polecam serdecznie wszystkim tym, którzy "uwielbiają Japonię i kochają niezwykły klimat tej cudownej wyspy", co w praktyce oznacza przeczytanie stosu książek na temat gejsz. Drodzy "miłośnicy": nie wszystkie Japonki są (ani były) gejszami. Nawet nie większość. Naprawdę!
Mamy w książce wtręty dotyczące życia zwykłych ludzi, a raczej samej organizacji społecznej, choć tak naprawdę koncentruje się na tym, co najbardziej dla każdego kraju istotne - jego władcach. W teorii (cesarzowie) i praktyce (tu głównie przeklęty, doprowadzający studentów do białej gorączki klan Fujiwarów, którzy oczywiście nie mogli zdobyć się na trochę większą kreatywność w wymyślaniu imion dla swoich dzieci). I myślę, że tym sposobem doskonale obala mit "cudownej, niepowtarzalnej wyspy". Co takiego robią przez te kilkaset lat Japończycy? Ano to samo, co ludzie w jakimkolwiek innym zakątku świata: marzą o władzy, szpiegują, donoszą, wynajmują skrytobójców, zsyłają wrogów na wygnanie i podejmują wszystkie możliwe, obojętnie jak pokrętne działania, żeby rządzić. Pufff! - tyle niezwykłości. Chyba żeby jako niezwykłość potraktować żenienie się z własnymi ciotkami, bratanicami i innymi tym podobnymi, ale jakoś wątpię, żeby to o to chodziło...
Książka dostała ode mnie 5,5, chyba ze względu na parę "przegięć stylistycznych". Niemniej jednak, jak już mówiłam, jako źródło informacji jest ogromnie przydatna, a i czyta się ją dobrze. Brakuje jej jedynie aneksu w postaci porządnego drzewa genealogicznego, które z pewnością oszczędziłoby czytelnikowi wielu bolesnych minut intensywnego myślenia nad problemami typu: "to była jego ciotka, bratanica czy żona?" - przy czym może się okazać, że wszystkie odpowiedzi są poprawne... ;) Naprawdę, dojście do tego kim właściwie był cesarz Junnin byłoby niemożliwe bez pomocy angielskiej wikipedii.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.