Dodany: 21.06.2016 14:07|Autor: jolekp

Książka: Odyseja
Kingsolver Barbara

1 osoba poleca ten tekst.

"W myśli widzę siebie piszącego o tym, że piszę..."


Są takie chwile w życiu żółwia, że musi skoczyć do sklepu otwartego całodobowo po bułę i mleko. Są też takie chwile w życiu żółwia, że z owego sklepu wraca bez buły, ale za to z książką, bo przecież taka tania była, że aż grzech nie kupić, a i podczas czytania opisu z obwoluty skrystalizowała się myśl, całkiem znienacka: „O, to może być dobre”. I czasami zdarza się potem, że żółw przekonuje się, że przygarnięcie tej przez nikogo niechcianej papierowej sieroty było najlepszą decyzją, jaką żółw mógł podjąć. Pal licho bułę, od nich tylko oczy ropieją.

Wspomniana przeze mnie wyżej „sierotka” nosi nie do końca trafny polski tytuł „Odyseja” (do tego jeszcze wrócę). Jej akcja dzieje się w Ameryce Północnej (głównie w Meksyku i Stanach Zjednoczonych) pierwszej połowy dwudziestego wieku, a jej głównym bohaterem jest chłopiec (a później młody mężczyzna) owładnięty obsesją pisania. Bohater wplątany jest w ważne wydarzenia historyczne i nawiązuje przyjaźnie ze sławami, o których dzisiejsze dzieci uczą się w szkołach – Fridą Kahlo, Diego Riverą i Lwem Trockim. Można by przypuszczać, że jego życie było barwne, emocjonujące i pełne wrażeń, jak jazda górską kolejką w wesołym miasteczku. A jednak, co ciekawe – przez większość czasu wydaje się być on bohaterem z drugiego planu, bardziej obserwatorem, niż uczestnikiem mającym jakiś realny wpływ na wydarzenia (może z drobnymi wyjątkami od tej reguły). Miesza tynki pod murale Rivery, piecze pulchne bułeczki dla Fridy, redaguje listy dla Trockiego. I wciąż pisze, pisze i pisze, wypełniając literami stosy kolejnych pamiętników, niejednokrotnie wzbudzając frustrację i niecne podejrzenia u swych towarzyszy. I nawet wtedy, gdy uda mu się w końcu spełnić swe dziecięce marzenie i zacznie na swojej pisaninie zdobywać realny pieniądz oraz wzbudzać zachwycone westchnienia z ust niewieścich – nawet wtedy będzie starał się wciąż trzymać w cieniu.

Książka składa się ze zbioru rzeczonych pamiętników, opublikowanych już po śmierci ich autora, uzupełnionych niekiedy o komentarz redagującej je sekretarki, które obejmują ponad dwudzieścia lat życia pisarza – od wczesnego dzieciństwa, po lata największej zawodowej chwały.

Ale, ale – minęły już dwa długie akapity i jeden krótki, a recenzentka wciąż nie zdradziła imienia tajemniczego protagonisty. Czyżby zapomniała? Nic bardziej mylnego! Po prostu sprawa nie jest taka prosta, gdyż na przestrzeni ponad czterystu stron opowieści nasz milusiński bywa nazywany wielorako. W oficjalnych dokumentach figuruje jako Harrison William Shepherd, przy czym ojciec woli nazywać go Harrym, a matka Willem (wymawianym jak angielskie „wheel” – czyli koło). Wśród kolegów ze szkoły funkcjonuje jako „Pancho Villa” (dla tych bardziej przyjacielskich), bądź „Meksyk” (dla tych mniej przychylnych). Robotnicy Diega Rivery obdarzają go złośliwym przydomkiem „Słodkie Bułeczki”. Natomiast Frida, niezdolna do poprawnej wymowy jego imienia, nazywa go Insólito, z czasem skróconym do bardziej spoufalonego Sóli.

A jaki jest ten nasz bohater wielu imion? Tego Wam nie zdradzę. Głównie dlatego, że nie zdradza tego wprost sama książka. Sóli pisze tak, jakby nie traktował siebie jako głównego bohatera swoich własnych pamiętników. Z nielicznych wtrąceń wspomnianej już sekretarki możemy dowiedzieć się jedynie, że jest to mężczyzna niezwykłego wzrostu i drobnej postury, o błękitnych oczach odziedziczonych po amerykańskim ojcu, tworzących niezwykły kontrast z cerą meksykańskiego kolorytu. Nigdy natomiast nie dowiemy się otwartym tekstem, jakie cechy charakteryzują tę postać, jakie są jej relacje z innymi, co myśli i czuje w sytuacjach, które przewrotny los proponuje. Nie oznacza to jednak, że Harrison William Shepherd pozostanie dla czytelnika postacią nijaką i anonimową, niczym narrator trzecioosobowy. Bo choć on sam nam tego nie wytłumaczy, to jego osobowość tak wyraźnie przebija przez słowa, że sami się tego wszystkiego domyślimy, nawet pozbawieni zestawu odpowiednich przymiotników.

Mimo że w powieści nie brak dramatycznych wydarzeń, a jej klimat tchnie raczej melancholią, to nie szczędzi ona również sporej dozy humoru nie stroniącego od ironii, co widać wyraźnie w dialogach (notabene autorka pokusiła się nawet o uzasadnienie tego, dlaczego w powieści opartej na pamiętnikach można znaleźć dialogi, co w podobnych przypadkach, jest raczej pomijane jako nieistotny szczegół). Wyżej podpisana przyznaje się nie bez wstydu, że wielokrotnie pozwalała sobie na nieprzystające damie rozbawione parsknięcia i wykrzywianie się mimiki w kształt banana. Dla przykładu pozwolę sobie przytoczyć jeden z moich ulubionych cytatów:

"- Kim ty jesteś? Powiedz jeszcze raz, przysięgam, że postaram się zapamiętać.
- Harrison. Shepherd.
- Boże. Nie będę cię tak nazywała. Przypomnij mi, jak mówi na ciebie Diego?
- Słodkie Bułeczki.
- Ekipa jest bardzo niemiła dla chłopców od tynków. Pewnie wiesz. Ale, doprawdy. XARrizZON! Brzmi, jakby ktoś się dusił. Cóż to za imię?
- Był taki prezydent, señora.
- Czego? Jakiegoś miejsca, gdzie nie ma tlenu?
- Stanów Zjednoczonych.
- No właśnie." [1]

Przyznam się Wam teraz, po czym poznaję książki „warte zachodu”. Otóż dobra książka, oprócz tego, że czyta się ją świetnie, wciąga i zapewnia mnóstwo dobrej zabawy (to raczej oczywiste kryteria), cechuje się tym, że zostaje ze mną nawet wtedy, gdy fizycznie nie mam jej w rękach, siedzi ze mną przy kawce, plecie wstążki w mojej głowie – słowem zmusza do myślenia, własnych badań i poszerzania wiedzy. Przyznam, że dzięki „Odysei” wyruszyłam na odkrywanie świata, siedząc we własnym bezpiecznym fotelu. Wysłuchałam przeraźliwych nawoływań wyjców, obejrzałam murale Diega Rivery i dziwnie niepokojące obrazy Fridy Kahlo, wczytałam się w tragiczną biografię Lwa Trockiego i sprawdziłam hiszpańską wymowę głoski „x”. A wszystko to dzięki naprawdę porywającej opowieści (choć sprawiatak niepozorne wrażenie), zwieńczonej przewrotnym i zaskakującym zakończeniem, raczej niespotykanym w tego typu obyczajowej prozie.

Na koniec powrócę jeszcze do, wspomnianej na początku, kwestii polskiego tytułu. Osobiście nieco ubolewam nad tym, że polski wydawca zdecydował się książkę zatytułować „Odyseja” w miejsce oryginalnej „Lakuny”. Prawdopodobnie było to spowodowane tym, że słowo „lakuna” nie należy raczej do tych szczególnie często używanych przez pospolitego czytelnika i pewnie wielu z niczym się nie kojarzy (a powinno kojarzyć się z luką w dokumencie, pustym miejscem, w którym brakuje tekstu). Z drugiej jednak strony, wyjaśnienie tego terminu pojawia się na kartach powieści bardzo wcześnie i przewija się przez całą powieść, niczym powracający natrętnie refren. Ostatecznie można było sprawę załatwić krótką notą wyjaśniającą z tyłu okładki.

Patrząc na bezwstydną objętość tej recenzji może się wydawać, że przekazałam na jej temat wiele. A jednak musicie wiedzieć, że istota każdej opowieści kryje się w tym, co nie zostało powiedziane. Czy zachwycicie się tą historią tak samo jak ja? Któż to może wiedzieć. Moja rola tu się skończyła, reszta należy już tylko do Was.

[1] Barbara Kingsolver, „Odyseja”, przeł. Małgorzata Małecka, wyd. Albatros, 2014, s. 121.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 513
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: