"Bardzo mi przykro, że jestem takim nikim"[1]
Chciałem ten tekst napisać "na chłodno", tak jak większość innych recenzji. Ubrać wrażenia w proste, czytelne słowa, rozdzielić kolejne myśli akapitami, wspomnieć o fabule, o psychologii postaci, o konstrukcji powieści, o założeniach ideologicznych, o nawiązaniach literackich. Wszystko kończyłoby się podsumowaniem i zachętą do lektury. Tak to się zwykle odbywa. Książka zostaje w ten sposób niejako "okiełznana". Wierzyłem, że i "Małe życie" Hanyi Yanagihary da się tak okiełznać. Przepisałem pierwszy cytat, którego użyłem jako tytułu (mógłby stanowić motto całej powieści). Momentalnie wróciły silne emocje, poczucie bezradności, złość, rozpacz. Wróciły łzy, których nie udało mi się powstrzymać podczas lektury. A jednak w końcu się opanowałem, położyłem palce na klawiaturze, wystukałem pierwsze akapity. Ale tekst był sztywny, choć zawierał fakty – pozostawał nieprawdziwy. Po dwóch dalszych próbach skapitulowałem. O pewnych książkach nie da się pisać z krytycznoliterackim dystansem, nie da się wobec nich użyć standardowych narzędzi, aby wtłoczyć je w określone ramy. "Małe życie" do takich właśnie dzieł należy.
Na okładce czytamy: "Czterech przyjaciół tuż po ukończeniu studiów przenosi się do Nowego Jorku, aby zacząć nowe życie. Nie mają nic poza sobą i swoimi ambicjami. Willem – aspirujący aktor, JB – utalentowany malarz, Malcolm – sfrustrowany architekt oraz tajemniczy i wycofany Jude, który stanowi dla wszystkich punkt oparcia. Z czasem ich relacje stają się coraz bardziej pogmatwane za sprawą uzależnień, sukcesów i dumy"[2]. Ta nota może wprowadzić w błąd, a raczej wprowadza w błąd sama autorka (możliwe, że w trakcie pisania zmieniła koncepcję, to się czasem zdarza w procesie twórczym). Z początku wydaje się, że mamy do czynienia z klasyczną powieścią inicjacyjną o czterech młodych mężczyznach połączonych więziami przyjaźni. Wkrótce jednak Malcolm praktycznie znika (pojawia się tylko w tle), a JB zostaje zepchnięty do drugiego planu. Bo "Małe życie" to opowieść o Judzie St. Francisie i jego relacjach (a może raczej dramatycznej walce) z kochającymi go ludźmi.
Powiedzieć, że Jude został w dzieciństwie ciężko doświadczony przez los, to sprowadzić jego historię do obraźliwego eufemizmu. Nie zamierzam tutaj zdradzać szczegółowo, co go spotkało. Długo można by się rozwodzić nad psychicznym, fizycznym i seksualnym maltretowaniem, jakiego jako mały i nastoletni chłopak padł ofiarą. Nad bliznami pokrywającymi jego ciało. Nad strachem, który stał się jego nieodłącznym towarzyszem. Nad złością i buntem, tak długo tłumionymi, że w końcu zgasły. Nad tym, jak manipulacjami i agresją z wrażliwego, spragnionego ciepła dziecka robi się śmiecia. I tym śmieciem – przynajmniej we własnych oczach – Jude pozostanie już na zawsze. Nawet kiedy dorośnie i spotka na swej drodze ludzi, którzy nie będą chcieli zrobić mu krzywdy. Nawet kiedy stanie się ambitnym, szanowanym prawnikiem. Nawet kiedy zostanie otoczony troską i miłością. Nawet kiedy wejdzie w szczęśliwy związek. Nawet kiedy w najgorszych chwilach inni będą go trzymać za rękę i przekonywać, że jest dla nich bardzo ważny.
Na przeszło ośmiuset stronach Hanya Yanagihara tworzy portret człowieka żyjącego w permanentnym cierpieniu. Człowieka, który nigdy nie uwolni się od swoich traum. Cała miłość, jaką darzą Jude'a Willem, Andy, Harold, Julia czy Richard, nie wystarczy. On przecież wie lepiej – pozostaje czujny, podejrzliwy, przekonany o tym, że ci, którzy go kochają, mylą się w swoich uczuciach. Wystarczy drobiazg, niewłaściwe zachowanie, niebacznie rzucone słowo, atak złości, aby się od niego odwrócili i przestali go kochać. Jedynymi pewnymi "przyjaciółkami" są dla niego saszetki zawierające żyletki, waciki, bandaże i chusteczki nasączone spirytusem. Jude tnie się permanentnie – i nie przestaje, nawet kiedy może uznać się za szczęśliwego. Bo przecież szczęście zaraz się skończy. Bo przecież trzeba się ukarać. Bo przecież jest śmieciem. Bo przecież przemoc to jedyne, co pozostaje zrozumiałe i pewne. Hanya Yanagihara dotyka sedna problemu, jakim jest autoagresja. Owszem, wstrząsa czytelnikiem – ale wstrząsa, bo pisze prawdę.
"Nigdy nie umiał wytłumaczyć Willemowi w sposób zrozumiały, co dla niego znaczy cięcie się: że jest to forma kary, ale też oczyszczenia, że pozwala mu się uwolnić od wszystkich trucizn i zabrudzeń, że powstrzymuje go przed odczuwaniem irracjonalnej złości na innych, na wszystkich, że powstrzymuje go od krzyku, od agresji, że pozwala mu odczuwać swoje ciało jako własne a nie cudze"[3].
Trzeba napisać wprost – ta książka to ponad 800 stron straszliwego bólu. Bólu nie tylko Jude'a. Również Willema, który jako najlepszy przyjaciel dzieli z nim życie (i to życie poświęca jemu przede wszystkim – "dla Jude’a (…) był przyjacielem i ta tożsamość zastępowała wszystkie inne. Była to rola, którą zamieszkiwał od tak dawna, że stała się jego tożsamością"[4]). A także Andy'ego, lekarza, który regularnie dezynfekuje rany Jude'a i bezskutecznie próbuje go skierować na psychoterapię. I jeszcze bólu Harolda i Julii, którzy kochają Jude'a jak syna. Od bólu nie ucieknie także czytelnik – bo i on zostaje niejako włączony we wcale niemały krąg przyjaciół Jude'a. I on stanie się jednym z tych, którzy czuwają przy jego szpitalnym łóżku, obserwując świeże rany i zasklepione blizny. Jednym z tych, którzy bezskutecznie próbują przekonać go, że ma szczęście i że jest kochany.
Wbrew pozorom to nie dramatyczna fabuła sprawia, że "Małe życie" tak bardzo porusza. Tym, co fascynuje, jest głębia relacji międzyludzkich. Hanya Yanagihara dokonuje swoistej psychologicznej wiwisekcji Jude'a i Willema, mnoży sceny z "małego" życia, które po prostu porażają. Współcześnie powstaje wiele książek o trudnych przyjaźniach i miłościach – a jednak mało kto potrafi pisać o uczuciach z taką wirtuozerią, nadać im taką niesamowitą intensywność. Uczucia zdają się przepełniać, ale też wyniszczać bohaterów. Można się zastanowić, czy ta książka traktuje o przyjaźni i miłości, czy o bezradności. Co zrobić, kiedy nie da się uratować tego, kogo tak bardzo się kocha i kogo zarazem nie można przekonać o swej miłości?
Oczywiście, nie jest to powieść pozbawiona wad. Miejscami rozpada się konstrukcyjnie, ma zbyt wielu bohaterów (niektórzy pozostają tylko imionami), brakuje jej narracyjnej wyrazistości (w dużej mierze nosi charakter "raportu", choć autorka zarazem często "przybliża" pisarską kamerę i w mistrzowski sposób opisuje konkretną scenę). Uczciwie piszę o wadach, ale równie uczciwie dodaję – one tracą znaczenie podczas lektury. Wiele formalnie lepiej napisanych książek nie wzbudziło we mnie ani odrobiny z tych emocji, jakie wywołało "Małe życie".
Kończę ten tekst – znów uczciwość przeważy nad retoryką – niezadowolony. Zdaję sobie sprawę, że moja recenzja jest mętna i będzie zapewne bardziej zrozumiała dla osób mających już lekturę powieści Yanagihary za sobą. Istnieją pozycje, o których trudno pisać, tak jak czasem trudno ubrać w słowa intensywność emocji. Trzeba je po prostu "przeżyć". I jest to na tyle intymne doświadczenie, że bardzo trudno się nim podzielić.
---
[1] Hanya Yanagihara, "Małe życie", przeł. Jolanta Kozak, wyd. W.A.B., 2016, s. 761.
[2] Tamże, tekst z okładki.
[3] Tamże, s. 558.
[4] Tamże, s. 497.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.