Lekcja tolerancji nie tylko dla najmłodszych
Scenka pierwsza. Przedszkole. Czasy, kiedy jeszcze nie było komputerów, tamagotchi czy elektronicznych gremlinów Furby, a prawdziwą frajdę sprawiała gra planszowa z misiami, na które czekał na mecie miód. Świat przed dzieciakami dopiero roztaczał swoje barwy, przybierał kształt zabawek, a życiową tragedią okazywało się postawienie w kącie za zbyt głośne zachowanie. Przy jednym stoliku siedział sobie chłopczyk nad kartką papieru i tworzył coś skrzętnie za pomocą kredek świecowych. Obok niego siedziała dziewczynka i kiedy chłopczyk wydawał komendy „niebieski”, „czerwony”, „żółty” itp., sięgała do koszyczka i podawała odpowiednią kredkę. Chłopczyk miał problemy z rozróżnianiem kolorów (choć nie był daltonistą). Dziewczynki (ani żadnej innej osoby, która podawała mu kredki) nikt odgórnie nie prosił o pomoc – robiła to z własnej, nieprzymuszonej woli.
Scenka druga. To samo przedszkole. Nadal brak tamagotchi. Gra planszowa (z misiami) wciąż sprawia frajdę. Dzieci się bawią, dokazują, stoją w kącie. Jeżdżą autka, walają się gdzieś pionki do chińczyka, ktoś sięga po książeczkę-kolorowankę, ktoś inny przytula pluszowego misia, jakiś rudzielec podaje chłopczykowi kolejne kredki świecowe, kilka dziewczynek bawi się w podwieczorek używając miniserwisu w finezyjnych kolorach. Tymczasem jeden chłopiec skrada się do półki, na której siedzą trzy lalki Barbie – wszystkie są dobrze ubrane, mają piękne blond włosy i ten sam promienny uśmiech, jakby zapraszały do zabawy. Chłopiec z zażenowaniem (przecież wszyscy koledzy organizują wyścigi samochodowe) bierze je do ręki, aby się pobawić. Budzi to zdziwienie nowej koleżanki, ktoś jej wyjaśnia „On się woli bawić lalkami” ściszonym tonem, jakim matki tych dzieci mówią o nieślubnych ciążach, protekcji czy łapówkarstwie. Ale nikogo to nie dziwi, nikt tego nie potępia. Tak po prostu jest – przecież każdy ma swoje małe dziwactwa.
Scenka trzecia. Sala wykładowa. Pani doktor wykłada teorię bajki Proppa, a studenci pilnie notują. Temat jest ciekawy, wszyscy słuchają z zainteresowaniem, jak każdą bajkę można wtłoczyć w jeden schemat – zazwyczaj taki, w którym książę po wielu trudnościach zdobywa królewnę (pół królestwa gratis - promocja) i się z nią żeni. Nie wszyscy jednak są bezkrytycznie nastawieni do tego modelu. Słychać szmery: „A co, jeśli ten przyszły książę jest już żonaty?”, „Albo jeśli jest gejem?”. Pytanie to wydaje się absurdalne, ale w gruncie rzeczy jest zasadne. Zwłaszcza gdy sięgniemy po holenderską bajkę „Król i król”, która właśnie ukazała się na polskim rynku.
Scenka czwarta (zdradzam parę szczegółów). Królestwo na szczycie pewnej góry. Historia to prosta i stara jak bajkowe światy lub amerykańskie komedie romantyczne. Trzeba znaleźć księciu żonę. Królowa matka, dla której perspektywa emerytury jest coraz bliższa i coraz bardziej kusząca, obdzwania zaprzyjaźnione królestwa w poszukiwaniu odpowiedniej kandydatki na synową. Cóż z tego, skoro książę pozostaje obojętny na wdzięki wszystkich panien? A jednak historia kończy się happy endem, który przyprawi o apopleksję co bardziej konserwatywną część społeczeństwa. Ślub się odbywa – a na ślubnym kobiercu staje książę z… bratem jednej z księżniczek. Żyją długo i szczęśliwie. A cała ta historia wzbogacona jest twardą oprawą i ciekawymi ilustracjami bądź to kolażowymi, bądź przywodzącymi na myśl prymitywistów czy dzieła Miró (Wydawnictwo AdPubik, 2010).
Czy pojawienie się takiej bajki wśród lektur dla najmłodszych jest zasadne? Uważam, że tak. Wiele osób na pewno się oburzy – bo bajki mają kończyć się zawsze ślubem księcia i księżniczki. A przecież na ślubie tego księcia lał się ten sam miód i to samo wino. To samo „i żyli długo i szczęśliwie” wieńczy bajkę. A – uwierzcie – dzieci na swojej drodze poznawania świata wykazują zdumiewającą tolerancję. Pewne rzeczy stają się dla nich naturalne jak dobranocka, wieczorna szklanka mleka czy zestawy happy meal z McDonalda. Tak samo oczywisty jest chłopczyk bawiący się lalkami, jak i chłopczyk, który nie umie sobie samodzielnie poradzić z doborem kolorów. Dlaczego więc chłopczyk królewskiego rodu, który poślubia innego chłopczyka królewskiego rodu, miałby się w obrębie tej tolerancji nie znaleźć?
Dla każdego czytelnika „Król i król” może stanowić niezwykłą ciekawostkę. Dowód na to, jak rozwija się kultura queer również na naszym gruncie. To już nie są tylko oscarowe filmy czy gejowskie parady. Kiedyś taka bajka byłaby nie do pomyślenia. Przypomnijmy sobie chociażby pewnego ministra edukacji, który wyrzucił „Ferdydurke” z listy lektur za po-bratanie się z parobkiem. Tym bardziej cieszy mnie, że ta jakże sympatyczna holenderska bajeczka wreszcie pojawiła się na polskim rynku.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.