Dodany: 09.05.2016 08:58|Autor: UzytkownikUsuniety04​282023155215Opiekun BiblioNETki

Dobra królowa, zła królowa i nieszczęśliwa kobieta z przeszłości



Recenzent: Dorota Tukaj


Gdyby oceny wystawiane przez użytkowników najpopularniejszego anglojęzycznego portalu czytelniczego uznać za miarodajne, należałoby przyjąć, że mamy do czynienia z niebanalnym osiągnięciem w skali gatunku (czyli szeroko pojętej fantastyki): „Inwazja na Tearling” wyprzedza o dwie dziesiąte punktu „Kolor magii”, o siedemnaście setnych „Czarnoksiężnika z Archipelagu”, o pięć setnych „Rok 1984” (to porównanie jest, wbrew pozorom, nieprzypadkowe; dlaczego, o tym za chwilę)… Jednak ich miarodajność stawia pod znakiem zapytania fakt, że ci sami użytkownicy wystawili już 145 ocen, z czego prawie 60% maksymalnych, trzeciej części sagi, którą autorka dopiero pisze (przewidywana publikacja – w listopadzie 2016). I sami już wiemy, że części pierwszej, „Królowej Tearlingu”, choć rzeczywiście jest sprawnie napisana, dość emocjonująca i zawiera parę oryginalnych motywów, trochę brakuje do rangi literackiego objawienia. A co takiego się dzieje w „Inwazji na Tearling”?

Pamiętamy, że Kelsea na samym początku swoich rządów – nie dla zaspokojenia własnych ambicji (gdzież tej dziewczynie z lasu do wielkomocarstwowych ambicji?!), lecz dla ulżenia ciężkiej doli najniżej postawionych podwładnych – położyła kres zsyłce losowo wybranego (lecz jak na losowy dobór, zawierającego nader mało reprezentantów magnaterii) kontyngentu obywateli Tearlingu do Mortmesne, czym rozwścieczyła Szkarłatną Królową. Stało się oczywiste, iż odpowiedzią tej ostatniej będzie powtórka wydarzeń sprzed paru dekad, kiedy to okrutna władczyni ogniem, mieczem i, jak się zdaje, po części także magią spustoszyła Tearling do tego stopnia, że panująca wówczas Elyssa Raleigh zgodziła się na wszystko, byle tylko uniknąć dalszej wojny. Rządy Elyssy i regenta Thomasa wcale nie wzmocniły państwa: armia, choć dowodzona przez garstkę najlepszych i najbardziej lojalnych oficerów, jest nieliczna i słabo uzbrojona; wygłodzeni i zastraszeni wieśniacy raczej uciekną w góry pełne niezbadanych niebezpieczeństw, niż wspomogą wojsko w stawianiu oporu najeźdźcom; a szlachta, której ani trochę nie przypadł do gustu radykalizm młodej królowej, ani myśli uszczuplić swe majątki na rzecz obronności kraju. W dodatku wszyscy wiedzą, że siła mortmesneńskiej władczyni spoczywa nie tylko w liczebności i wyposażeniu sił bojowych, lecz także w potężnych czarach, których natury nikt nie zna. Widmo zagłady Tearlingu przybliża się z dnia na dzień, ale Kelsea ani myśli się poddać fatalizmowi. Tym bardziej, że odkryła w sobie, albo raczej w swoich koronnych klejnotach, dziwną moc. Tym bardziej, że ktoś z zewnątrz oferuje jej wsparcie. Co prawda porozumienie z sojusznikiem, który pojawił się niespodziewanie, dziwnie przypomina podpisywanie cyrografu... lecz widać w bibliotece Carlin nie było „Fausta” ani podobnych utworów, bo dziewczyna lekceważy ostrzeżenia Ducha i próbuje się układać z pięknym i groźnym nieznajomym. Jakie będą tego skutki? Dowiemy się dopiero za jakiś rok, zakładając, że dokończenie ostatniej części pójdzie autorce zgodnie z planem, a w pracach nad przygotowaniem polskiej wersji nie będzie poślizgu.

Dowiemy się też tego, co pewnie już przeczuwamy: prawdy o powiązaniach łączących Kelsea z założycielami Tearlingu, zwłaszcza zaś z Lily, kobietą z odległej (a tak bardzo zaawansowanej technologicznie!) przeszłości, która pojawia się w jej wizjach coraz częściej i coraz bardziej wyraziście. Dzięki tym scenom zaglądamy w czas sprzed Przeprawy, obserwujemy też samą Przeprawę, która – teraz już wiemy – nie była zwykłą podróżą morską, lecz przepłynięciem „na drugą stronę”[1] (czyli do świata równoległego) przez magiczny portal, otwarty za sprawą… powiedzmy, czegoś, czego się ani trochę nie spodziewaliśmy.

Pomysł połączenia klasycznej fantasy z dystopią okazał się całkiem interesujący, choć bystry obserwator odnajdzie w nim zapewne elementy już kiedyś przez kogoś wykorzystane (były i śledzenie obywateli za pośrednictwem chipów wszczepionych pod skórę, i przesłuchania stanowiące niemal kopię przesłuchań w organach stalinowskiej bezpieki, i przeżarty zgnilizną moralną Kościół, w którym najważniejsze stanowiska można kupić albo dostać w zamian za usługi, łagodnie mówiąc, niemające nic wspólnego z jakąkolwiek religią… a na przykład enklawę dobrobytu, zamieszkaną przez garstkę najbogatszych obywateli i otoczoną bezkresnymi połaciami zniszczenia i nędzy, gdzie koczują ubodzy i/lub niepokorni, pięknie przedstawiła Blandine LeCallet w „Balladzie Lili K.”). To nie przeszkadza, niekoniecznie natomiast potrzebne było powtarzanie w obu światach, a w tym sprzed Przeprawy takie rozbudowanie motywu przemocy domowej; wiemy, że to zjawisko istnieje i najpewniej istnieć będzie, bo ludzka natura jest paskudna, ale czy w powieści fantastycznej muszą się znajdować drobiazgowe opisy maltretowania i gwałcenia kobiety przez agresywnego męża? Stąd można przejść do drugiego mankamentu, jakim jest nadużycie wulgaryzmów (w obu tomach sagi, lecz w tym wydaje się dokuczliwsze). Wiadomo, może się okazać, że w dialogach nie da się ich uniknąć, zwłaszcza przy przedstawianiu określonych środowisk: trudno się spodziewać, że żołnierze rozładują frustrację „psiakostką” albo „motylą nogą” (chociaż czy egzystując w quasi-średniowiecznym świecie, muszą koniecznie rzucać k…ami? Oto jest pytanie…). Ale w narracji, nawet prowadzonej z punktu widzenia danej postaci, naprawdę mogłoby się obyć bez sformułowań w rodzaju: „Najchętniej kazałaby Ojcu Świętemu sp…..lać”[2] czy też „kiedy ją p…..ył, ugryzł ją w ramię”[3].

Te drobne usterki nie dyskwalifikują powieści, nie zacierają jej ewidentnych zalet, do których należą umiejętność płynnego sterowania akcją na dwóch odległych płaszczyznach czasoprzestrzennych, udane kreacje postaci, nie tylko pierwszoplanowych (taki na przykład strażnik więzienny Ewen, ociężały umysłowo, lecz sumienny i wierny, pojawia się ledwie w paru scenach, a jednak daje się zapamiętać), i strategia ukrywania rozwiązań większości zagadek aż po moment kulminacyjny, który dopiero ma nastąpić. Wystarcza to, by „Inwazja na Tearling”, choć raczej nie pokona najlepszych okazów klasyki gatunku, uplasowała się na przyzwoitej pozycji nieco powyżej średniej, gwarantując dostarczenie czytelnikom (zwłaszcza młodszym i zwłaszcza płci żeńskiej) solidnej dawki emocji.


---
[1] Erika Johansen, „Inwazja na Tearling”, przeł. Izabella Mazurek, wyd. Galeria Książki, 2016, s. 552.
[2] Tamże, s. 158.
[3] Tamże, s. 187.




Autor: Erika Johansen
Tytuł: Inwazja na Tearling
Tłumaczenie: Izabella Mazurek
Wydawnictwo: Galeria Książki, 2016
Liczba stron: 560

Ocena recenzenta: 3,5/6


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 502
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: